Читать книгу Himalaistka - Wojciech Wójcik - Страница 8
Оглавление*
Wróciła do biurka i zaczęła przeglądać Internet. Na pierwszy ogień wklepała w wyszukiwarkę nazwisko Świerczoka. Dopieściwszy notkę biograficzną – naszkicowaną na podstawie materiałów PZA – jeszcze raz wybrała numer do bazy pod K2.
– Kto mówi!
– Katarzyna Majkow…
– Proszę nie blokować numeru! – warknął męski głos, należący prawdopodobnie do lekarza wyprawy. – Cholerne sępy – usłyszała jeszcze, chociaż ta uwaga nie była chyba skierowana do niej, tylko do kogoś w bazie. A potem rozległ się sygnał przerwanego połączenia.
Przebiegła wzrokiem sklecony naprędce biogram Świerczoka, a następnie zadzwoniła do Ministerstwa Sportu. Było kilka minut po szesnastej i grzeczny damski głos poinformował ją, że rzecznik zakończył już pracę.
– To niech ją wznowi. – Powarkiwanie nie było w jej stylu, ale tym razem nie miała wyboru. – Coś złego dzieje się na K2. Zostawię numer, okej?
Nie zdążyła sklecić kolejnego biogramu, gdy do biurka podszedł kierownik. Towarzyszyła mu korpulentna kobieta w średnim wieku. Anita Lewandowska, jedna z najlepszych dziennikarek z jej działu.
– Masz coś nowego? – spytał kierownik, a gdy zaprzeczyła, wskazał na uśmiechającą się dziennikarkę. – Anita trochę ci pomoże. Podzwoni. Popyta. Ty skup się na tych notkach biograficznych. Nie muszą być długie…
Chciała zaprotestować, ale zanim zdążyła otworzyć usta, już go nie było. Rozgoryczona pokręciła głową. Cóż, była tylko stażystką. Dziewczyną od notek…
– Przykro mi. – Anita nachyliła się nad nią i położyła jej na ramieniu upierścienioną dłoń. – Naprawdę. Dla mnie to kukułcze jajo. Kompletnie się na tym nie znam.
Majka podniosła na nią wzrok. Nie wiadomo czemu, otyli ludzie wzbudzali zazwyczaj sympatię, a dziennikarka nie była wyjątkiem. Wyglądała na równą babkę.
– Ja też się nie znam – odparła, uśmiechając się nieśmiało. – I nie mam pretensji. Business is business.
Odwróciła się do komputera, ale dziennikarce się nie spieszyło. A przynajmniej nie tak jak kierownikowi. Przez chwilę wpatrywała się w ekran jej komputera, studiując biografię Świerczoka.
– Bardzo dobrze – pochwaliła. – Nie znasz się na tym? Myślałam, że dali ci ten temat, bo się znasz…
Majka pokręciła głową.
– To nie jest żaden mój temat. Pomagałam, bo jeden z tych himalaistów jest… był moim kolegą. Ze studiów. Pewnie kierownik liczył na ekskluzywne wywiady. Ale się przeliczył. Od kilku lat nie miałam z nim kontaktu.
– Ale to chyba nie ten? – Dziennikarka wskazała na biogram Świerczoka. Wynikało z niego, że himalaista ma czterdzieści siedem lat. – Dawno skończyłaś?
– Studia? W zeszłym roku. Nie, to nie Świerczok. – Roześmiała się, a potem wklepała kilka słów w wyszukiwarkę. Na ekranie pojawiło się grupowe zdjęcie polskiej ekipy. Dziewięć osób, wszyscy w biało-zielonych anorakach. – To on. – Wskazała na najwyższego z mężczyzn, szatyna z długimi włosami. Uśmiech jej zbladł. – Łukasz Lewicki. Prywatnie straszny dupek.
Lewandowska przez chwilę mu się przyglądała. Z uśmiechem.
– Niezłe ciacho – stwierdziła, poprawiając włosy. – Ciekawe, czy lubi takie puszyste jak ja…
Majka dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że nowa koleżanka żartuje. Parsknęła śmiechem, opluwając sobie brodę.
– Jeżeli nic się nie zmieniło, to chyba tak. Lubi wszystkie: grube, chude, pryszczate… Typowy lowelas. Jak chcesz, dam ci numer…
Umilkła, czując, jak zalewa ją poczucie winy. Dowcipkując, zapomniała, że być może ten lowelas walczy teraz o życie. Lewandowska chyba nie załapała. Całą jej uwagę pochłonęło spisywanie na kartkę nazwisk z podpisu pod zdjęciem.
– To wszyscy? Dziewięcioro?
– Tak. Pod szczytem jest szóstka. Trzej pozostali czekają w bazie.
Wzięła długopis i postawiła ptaszki przy nazwiskach tych himalaistów, którzy uczestniczyli w ataku szczytowym. A obok zapisała numer telefonu do bazy. Lewandowska podziękowała jej uśmiechem.
– Zrywają połączenia, tak? Będę atakować bazę, a równocześnie spróbuję dotrzeć do rodzin tych himalaistów. Zacznę od Facebooka, a ty kochana… jak skończysz te biogramy… to może przekręć do jakichś doświadczonych wspinaczy. Autorytetów jak ten… Pustelnik czy Wielicki. Zbierz komentarze o wietrze, szansach na przeżycie… Wiesz, taki background do tekstów.
Ruszyła w kierunku swojego stanowiska, a Majka po cichu wypuściła powietrze. Nie bardzo wiedziała, czy się cieszyć, czy złościć. Z jednej strony Lewandowska przejęła temat, który przez kilka minut traktowała jak własny, a z drugiej – wzięła na siebie większość czarnej roboty. Rozmowy z emerytowanymi himalaistami były – pod względem poziomu emocji – neutralne, czego na pewno nie można było powiedzieć o wyciąganiu informacji od zestresowanych żon, dziewczyn czy matek. Rodzin osób, które być może właśnie w tym momencie przegrywają walkę o życie.
Była w połowie trzeciego biogramu, gdy zadzwonił telefon. Numer prywatny.
– Słucham.
– Pani Katarzyna? Łączę z podsekretarzem Ernestem Borkowskim.
Usłyszała w słuchawce męski głos. Mężczyzna przedstawił się i dopiero wtedy załapała, że dzwoni z Ministerstwa Sportu. Nie bardzo wiedziała, jak się do niego zwracać. Podsekretarzu? Sekretarzu? Ministrze? Postanowiła nie wydziwiać.
– Panie Erneście, co się tam dzieje?
Sądziła, że – jak to polityk – uraczy ją ogólnikami, ale się pomyliła.
– Jest ciężko – zaczął ostrożnie – ale prawdopodobnie wszystko skończy się na strachu. Zmiana pogody przyszła szybciej, niż się spodziewali. Na szczęście w odpowiednim momencie odpuścili. Mam informację, że część zespołu dotarła już do dwójki.
– Czyli nie zdobyli szczytu?
Odniosła wrażenie, że mężczyzna się zirytował, ale jego głos wciąż brzmiał jednostajnie. Był tylko trochę wyższy.
– Nie zdobyli. W tych warunkach byłoby to zbyt niebezpieczne. Najpierw zaczęło wiać, a potem zeszła duża lawina. Na szczęście nasi byli wtedy powyżej tego miejsca. Lawina przysypała obóz numer cztery, założony na wysokości dokładnie ośmiu tysięcy metrów…
– Dokładnie siedmiu tysięcy dziewięciuset czterdziestu – poprawiła, bo akurat rozmieszczenie obozów znała na pamięć. Odpowiadała za opis grafik przedstawiających drogę z bazy na szczyt. – A co się stało z obozem numer trzy?
– Chyba zwiał go wiatr. W każdym razie ekipa musiała zejść aż do dwójki… na sześć tysięcy siedemset pięćdziesiąt metrów – dodał z lekkim przekąsem. – Zawrócili spod kopuły szczytowej na ośmiu dwieście, czyli mają… mieli do pokonania w pionie prawie półtora kilometra. W pionie.
– Kto jest w dwójce?
– Już prawie wszyscy. A ci, którzy jeszcze nie dotarli, są już bardzo blisko. Dwójka wspinaczy podeszła trochę bliżej szczytu niż pozostali, więc siłą rzeczy ich powrót nieco się wydłuża. Nie ma się czym martwić.
– Czyli w dwójce na ten moment jest czterech, tak?
– Czworo – poprawił podsekretarz. – Ale ci dwaj pozostali są już niedaleko. W bazie sądzą, że to kwestia minut… No może kwadransów.
– Kwadransów? – spytała ze zdziwieniem.
– No… tak. Wszystko jest pod kontrolą. Absolutną kontrolą. Kilka kwadransów, godzinka… może dwie…
Odniosła wrażenie, że mężczyzna zaczyna kluczyć. Instynkt kazał jej przyprzeć go do muru, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Postanowiła grać na czas.
– Kogo brakuje?
Usłyszała szelest papierów.
– Jakuba Paszczaka i Łukasza Lewickiego. Ale proszę nie wyciągać niewłaściwych wniosków. Jestem w ciągłym kontakcie z Bartkiem Winnickim. Nie ma powodów do obaw, naprawdę!
Jeden z wykładowców na studiach wielokrotnie powtarzał, że jeżeli rozmówca – z własnej inicjatywy – kilkakrotnie się zarzeka, że coś jest czarne, to najpewniej w rzeczywistości jest białe. Te słowa zapadły Majce w pamięć. Mając świadomość, że cisza w słuchawce zaczyna się robić niezręczna, potarła się po czole. I wtedy coś sobie przypomniała.
– Paszczak i Lewicki, tak jak wszyscy wspinacze, mają przy sobie lokalizatory GPS. Zintegrowane ze sprzętem w bazie. Czyli można określić miejsce, w którym teraz są, prawda?
Mężczyzna chrząknął.
– Nie do końca. To przez tę awarię Internetu. Baza dysponuje wskazaniem wysokości, ale sprzęt nie jest na tyle precyzyjny, by wskazać, gdzie dokładnie się znajdują…
– Na jakiej wysokości są teraz?
Znów zapadła cisza, ale tym razem to nie Majka czuła się niezręcznie.
– Z tego, co wiem, dziesięć minut temu byli trochę powyżej siedmiu tysięcy – odezwał się wreszcie podsekretarz. – Mniej więcej na wysokości tego, co zostało po trójce. Ale powtarzam: nic złego się nie dzieje.
Tym razem jednak w jego głosie nie było pewności.
Kierownik siedział na swoim krześle, a one stały po obu jego stronach niczym straż przyboczna. Lewandowska zajmowała pół pokoju.
– Nie za ostro?
Popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby chciał jej odrąbać głowę. Majka z przyjemnością skonstatowała, że na nią jeszcze nigdy tak nie spojrzał.
– Lewicki i Paszczak walczą o życie. Gdzie tu jest za ostro?
– Facet z ministerstwa zapewniał, że wszystko jest pod kontrolą. A co, jeżeli za kilka minut ich znajdą?
– Wtedy damy tytuł: Lewicki i Paszczak wygrali życie. Skąd te skrupuły?
Wzruszyła ramionami.
– Trochę szkoda rodzin. Przeżywają piekło…
– Gadałaś z ich bliskimi? To dlaczego w tekście nic o tym nie ma?!
– Tylko z koleżanką Paszczaka. Nazwała mnie starą kurwą i zaczęła płakać. A potem rzuciła słuchawką.
Majka podziękowała w myślach Opatrzności, że to nie ona musiała rozmawiać z załamaną dziewczyną. Nie bała się epitetów, ale nie była pewna, jak poradziłaby sobie z płaczem. Pracowała w tym zawodzie za krótko, żeby obrosnąć grubą skórą. Wciąż była wrażliwa.
Przypadł jej w udziale stary himalaista z Katowic. Miał na tyle znane nazwisko, że kierownik wybaczył jej w końcu fiasko w kwestii dodzwonienia się do Wielickiego. Wypowiedź, którą wplotła w tekst, była wystarczająco dramatyczna. I mało odkrywcza, ale to nikogo nie interesowało. Himalaista powiedział, że szanse maleją z każdą chwilą. Jego słowa zacytowano w leadzie.
Tymczasem Lewandowskiej udało się skontaktować z żoną Adama Zaruskiego. Dowiedziała się, że razem z niezniszczalnym Maciejem Świerczokiem wkrótce po dotarciu do dwójki ruszyli z powrotem w górę. Na głównej stronie miał lada chwila pojawić się kolejny artykuł. To oni poszli ratować kolegów.
W tekście – pod wypowiedzią Zaruskiej – znalazły się biogramy jej męża i Świerczoka. Kierownik zaaprobował je bez większych skreśleń. Popatrzyła z dumą na ekran jego komputera, gdzie były wyświetlone.
Maciej Świerczok (l. 47) – jeden z najwybitniejszych polskich himalaistów, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum (1998–2017), Korony Ziemi (2004–2011) oraz tytułu Śnieżnej Pantery (1997––1999). Zastępca prezesa Polskiego Związku Alpinizmu, członek Gliwickiego Klubu Wspinaczkowego. Laureat nagrody Złotego Czekana za całokształt osiągnięć alpinistycznych. Ratownik-ochotnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Wytyczył kilkanaście dróg wspinaczkowych w Tatrach, Alpach, Dolomitach i górach Atlas. W 2014 roku wziął udział w wyprawie ratunkowej na Kanczendzondze, podczas której uratowano dwoje japońskich wspinaczy. Przedsiębiorca, współtwórca i właściciel firmy HighPeak, czołowego producenta odzieży turystycznej. Rozwiedziony, jedno dziecko.
Adam Zaruski (l. 35) – zdobywca siedmiu ośmiotysięczników w Himalajach i wielu siedmiotysięczników w Karakorum i Hindukuszu, specjalista od wspinania się po lodzie i drytoolingu. Członek Gdańskiego Klubu Wspinaczkowego. Wchodził w skład wypraw dokonujących pierwszych zimowych wejść na Gyachung Kang (7952 m n.p.m.) i Gaszerbrum IV (7932 m n.p.m.). Od dziesięciu lat prowadzi agencję turystyczną MountainExplorer, organizującą wyprawy wspinaczkowe w egzotycznych lokalizacjach, takich jak Papua-Nowa Gwinea, Antarktyda czy Svalbard. Ma mieszkanie w Singapurze i dom na południu Hiszpanii.
Samozadowolenie nie trwało jednak długo.
– Potrzebuję więcej o Paszczaku i Lewickim! – Kierownik skierował te słowa do Lewandowskiej, ale po sekundzie spojrzał na Majkę. – To, co dotąd znalazłaś, to jakieś strzępy. Za mało, by cokolwiek napisać. Naprawdę niczego więcej o nich nie mamy? Niczego? Rusz głową, w końcu Lewicki to twój przyjaciel.
O ile Zaruski i Świerczok byli uznanymi himalaistami, o tyle Jakuba Paszczaka i Łukasza Lewickiego należałoby uznać za wspinaczy stosunkowo anonimowych. Paszczak, zwany w środowisku Paszczą, miał na kącie trzy ośmiotysięczniki. Te najłatwiejsze: Czo Oju, Mount Everest i Gaszerbrum II. Z Internetu można się było dowiedzieć, że zarabia na życie organizowaniem prelekcji. Na stronie internetowej zamieścił jedynie numer kontaktowy oraz kilka zdjęć przedstawiających niewysokiego bruneta o zaraźliwym uśmiechu.
Lewicki nie miał swojej strony. Krótka notka biograficzna na stronie Polskiego Związku Alpinistycznego informowała, że w swoim trzydziestoletnim życiu wspinacz zdobył pięć ośmiotysięczników: trzy trudne – Annapurnę, Kanczendzongę i Nanga Parbat – oraz dwa łatwe – Gaszerbrum II i Sziszapangmę. Od pięciu lat przebywał za granicą: w USA, Wielkiej Brytanii i we Francji, gdzie przez pewien czas pracował w schronisku wysokogórskim.
Przypomniała sobie swoją notkę o Lewickim. Rzeczywiście do niczego się nie nadawała.
– Prawie go nie poznałam – skłamała, unikając wzroku szefa. – Na studiach wytrzymał jeden semestr. Rzadko pojawiał się na zajęciach. Cały czas jeździł w góry, najczęściej autostopem. Mówił, że nie umie wysiedzieć w miejscu. Przez całe życie wspinał się i podróżował…
– Wagabunda – odezwała się Lewandowska.
– Słucham?
– Wagabunda. Inaczej obieżyświat. To może być ciekawa historia. Ludzie lubią takich oryginałów…
Popatrzyli na Majkę, Kierownik szeroko się uśmiechnął.
– Przyjaciółka wspomina Łukasza Lewickiego…
– Może nie wspomina, bo to kojarzy się…
– Wiem, z czym się kojarzy. – Zgromił Lewandowską wzrokiem, a potem znów odwrócił się do Majki. Prawą dłoń zacisnął na zapalniczce. – Kochanie, słyszałaś? Do roboty! Za godzinę chcę mieć wzruszającą historyjkę o przyjacielu wagabundzie, którego nosiło i nosiło… aż w końcu się doigrał. Wyciskacz łez, kumasz?
Chciała zaprotestować. Właśnie spełniał się jej czarny sen. Ale rzut oka na twarz kierownika wystarczył. Spuściła głowę i wyszła z pokoju.
Czuła, że się rozpłacze ze złości. Wtedy, na pierwszym roku studiów, Łukasz Lewicki trochę namieszał. Na jednej z imprez zaczęli gadać, potem wybrali się na randkę, a potem – chociaż w swoim mniemaniu wcale nie była łatwa – wylądowali w łóżku. Naiwnie wierzyła, że nie potraktuje jej tak, jak wcześniej dwóch innych koleżanek z roku. Zawiodła się. Dwa miesiące później wyjechał w siną dal i po tygodniu przesłał jej kartkę. Jak w piosence Lady Pank – pocztówkę nie wiadomo skąd. Napisał na niej tylko jedno słowo. Dziękuję. Nawet teraz – po pięciu latach – na samo wspomnienie chciało jej się płakać. Ze złości, ale przede wszystkim z żalu. Z żalu za czystym, młodzieńczym uczuciem. Oraz tym, że okazało się ułudą.
Kierownik wyraził się jasno. To miało być ciepłe wspomnienie skreślone piórem przyjaciółki. Gdyby tylko miała wybór, wolałaby spłodzić sympatyczny tekst o Czyngis-chanie.
Zanim zaczęła pisać, przy jej biurku znów wyłonił się kierownik. Gdy spytała, o co chodzi, bez słowa pochylił się nad klawiaturą. Na ekranie pojawiła się witryna Wirtualnej Polski. Pod dużymi drukowanymi literami, układającymi się w tytuł DRAMAT NA K2, znajdował się podtytuł: utracono kontakt z zaginionymi wspinaczami. Czerwony druk informował, że jest to informacja z ostatniej chwili.
– Skąd to wiedzą…
– To ja się pytam! – warknął kierownik. – Ustalcie mi to! Natychmiast!
Niemal truchtem ruszył w kierunku pokoju redaktora naczelnego. Majka zrozumiała, że wezwano go na dywanik. Rozejrzała się za Lewandowską, ale nigdzie jej nie było. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Niestety telefon, z którego łączył się z nią podsekretarz z Ministerstwa Sportu, był wyłączony.
– Cholera!
Podenerwowanie kierownika było najwyraźniej zaraźliwe, bo drżały jej ręce. Jeszcze raz podniosła słuchawkę. Gdy wykręciła numer telefonu satelitarnego do bazy pod K2, przy biurku pojawił się Wojtek.
– Nie denerwuj się tak, bo wykorkujesz – powiedział tonem, który w założeniu miał być krzepiący, ale wyczuwało się w nim zawiść. – Kiedy się zbierasz?
Odparła, że nie ma pojęcia, a on mruknął coś pod nosem i ruszył do wyjścia. Do dzisiaj żyli w zgodzie, ale przyjaźń wśród stażystów była zjawiskiem nietrwałym. Walczyli ze sobą o etaty i wyglądało na to, że wygrywała. Uśmiechnęła się pod nosem, odzyskując część dobrego humoru.
– Tak, słucham?!
Głos w słuchawce tak ją zaskoczył, że aż podskoczyła. Nie spodziewała się, że ktoś odbierze. Po tym, jak lekarz polskiej ekipy określił ją mianem sępa, na zmianę z Lewandowską próbowały łączyć się z bazą kilkanaście razy – bezskutecznie. Aż do teraz.
– Katarzyna Majkowska…
– O Boże… No, słucham!
Tym razem telefon odebrał nie lekarz, tylko sam kierownik wyprawy. Bartosz Winnicki. Pytanie, które mu zadała, było z gatunku tych oczywistych.
– Co się dzieje?
– Nic ciekawego – burknął, po czym z trudem się opanował. – Przepraszam panią, to nerwy. Jastrzębski i Głębocka są bezpieczni w dwójce… Świerczok i Adaś Zaruski poszli z powrotem do góry. Są w połowie Czarnej Piramidy i ciągle się wspinają… Niestety z Lewickim i Paszczą nie ma kontaktu. Wyłączyli radio, a ich GPS zwariował. Pokazuje, że zeszli na poziom morza…
– Jak to: wyłączyli radio?
– Tak to – znów zrobił się nieprzyjemny. – Są idiotami. Głupimi gówniarzami. Gdybym wiedział, nigdy bym ich nie zabrał. Zobaczyli szczyt i ocipieli… Przepraszam, ale gdy o tym myślę, to mam ochotę kopnąć kogoś w dupę…
Odczekała chwilę, po czym – gdy wszystko wskazywało na to, że sam z siebie nic więcej nie powie – spytała o pogodę.
– Do dupy. Wieje coraz mocniej, nawet tutaj. A wyżej pada śnieg. Zamieć, zerowa widoczność. Nie będę pani oszukiwał. Jest ciężko.
Było to słychać w jego głosie. Gdy rozmawiała z nim kilka dni temu, mówił zupełnie inaczej. Z entuzjazmem, wyczuwalnym nawet przez zakłócenia. Teraz był wyraźnie przygnębiony.
– Mają szanse?
Przez chwilę milczał, a gdy się odezwał, bardzo ważył słowa.
– Ci w dwójce są bezpieczni, a Maciek Świerczok i Adaś Zaruski to rozsądni ludzie. Jak stracą siły, to po prostu zejdą do obozu. Martwię się o Kubę Paszczaka. Był chyba w najgorszej kondycji.
– A… Lewicki?
W słuchawce rozległo się prychnięcie.
– Silny jak koń. Ale nawet on nie da rady przynieść Paszczy na plecach… Podejrzewam, że gdzieś zabiwakowali.
– To chyba nie jest bezpieczne, prawda?
To nie było najmądrzejsze pytanie, ale niestety nie mogła cofnąć czasu.
– Nie jest – stwierdził sucho Winnicki, a potem w jego głosie pojawiły się stalowe nuty. – Proszę już więcej nie dzwonić. Jak będziemy coś wiedzieć, to puścimy oficjalny komunikat. A teraz… do cholery… dajcie nam pracować!
Wysączyła resztki czwartej dziś kawy, a potem potarła oczy. Wielki zegar elektroniczny w rogu open space’u informował, że minęła dwudziesta druga, a to oznaczało, że siedziała w redakcji już czternaście godzin. Rekord. Sięgnęła do torebki po tabletkę. Ból głowy stawał się nie do wytrzymania. Organizm wysyłał coraz silniejsze sygnały, by odtrąbić fajrant i wracać do domu.
Zerknęła na wyświetlacz prywatnego telefonu. Trzy nieodebrane połączenia – wszystkie od zaniepokojonej mamy. Oddzwoniła i obiecała, że niedługo wróci, ale wcale nie była tego taka pewna. Kierownik wciąż trwał na posterunku. Ze swojego miejsca mogła wyczuć zapach dymu.
Redakcja pracowała na trzy zmiany. Przez okrągłą dobę, ale nocą personel był zdecydowanie mniej liczny. Chyba że działo się coś wyjątkowego. Gala wręczenia Oscarów. Wybory prezydenckie w Stanach. Zamieszki w Korei Północnej.
Albo akcja ratunkowa na K2.
Oczywiście kierownik miał swoich zastępców i zwykle nie spędzał w redakcji więcej niż dwunastu godzin, ale dziś najwyraźniej postanowił podnieść standardy pracoholizmu na poziom wyższy niż zazwyczaj. Dym papierosowy nie był jedynym świadectwem jego obecności. Niemal przez cały czas słyszała monotonny odgłos nerwowych kroków. Chodził z kąta w kąt i czekał na kolejne newsy. Ale te nie spływały.
Temat nieudanego ataku szczytowego i losu polskich himalaistów przewijał się w serwisach informacyjnych od chwili, gdy opublikowała swój tekst. Najpierw jako jedna ze wzmianek, ale teraz – gdy wiadomo było, że dwaj wspinacze zaginęli – jako wiadomość dnia. Niedaleko jej biurka wisiały pod sufitem dwa duże telewizory stale nastawione na TVP Info i TVN24. W obu stacjach mówiono tylko o K2 – ściągnięci z łapanki goście próbowali powiedzieć coś mądrego, ale nie bardzo im to wychodziło. Prawda była taka, że nikt nic nie wiedział – ani rzecznik ministerstwa, ani prezes PZA, ani znany wspinacz, który nie wziął udziału w wyprawie tylko dlatego, że wciąż leczył nogę złamaną przed rokiem na Trango Towers. Bartosz Winnicki okazał się słowny. Telefon w bazie milczał. Z wyprawą od ponad dwóch godzin nie było żadnego kontaktu.
Tak więc gościom w telewizyjnych studiach pozostawało tylko odmienianie przez wszystkie przypadki nazwy Czarna Piramida, bo tak określano fragment zbocza K2, na którym zaginęli wspinacze, oraz podkreślanie czegoś, co i bez tego wydawało się oczywiste – że siedem tysięcy metrów to nie tyle co osiem. Że wciąż były szanse.
Pisanie szło jak z kamienia. Wystawienie łzawej laurki Łukaszowi Lewickiemu było zadaniem, które zdawało się ją przerastać. Nie zawracając sobie głowy zmywaniem, wsypała do kubka po kawie łyżeczkę zielonej herbaty, a potem zalała ją wrzątkiem. Zaczerwienione oczy znów zaczęły wpatrywać się w ekran komputera. W te kilkanaście niezgrabnych zdań, które udało jej się spłodzić.
Być wolny jak ptak – nasza dziennikarka wspomina Łukasza Lewickiego.
Wiecznie się spóźniał. Na pierwszych zajęciach w Instytucie Dziennikarstwa pojawił się w momencie, gdy wszyscy czekali już na przerwę. Październik 2014 roku. Dziewczyny wymalowane, chłopacy wystrojeni (liczy się przecież pierwsze wrażenie) – a on prosto z Tatr. Potargane włosy, dziurawe spodenki i wielka śliwa pod okiem. Pamiątka po pięści górala, który nie mógł znieść, że nasz nowy kolega zawrócił w głowie jego córce.
Z miejsca wszyscy się w nim zakochali: studenci, wykładowcy, panie z dziekanatu… Taki był – umiał zjednywać sobie ludzi. Na zajęciach pojawiał się rzadko, ale gdy już dotarł, zawsze było wesoło. Częściej można go było spotkać w akademikach: na Jelonkach, gdzie pomieszkiwał, na Żwirkach, na Smyczkowej… Tam, gdzie akurat był, zawsze coś się działo.
Najłatwiej można go było spotkać w Tatrach. Zwykle wyjeżdżał tam w czwartki, rezygnując z piątkowych wykładów, a wracał we wtorki. Na zajęciach nigdy nie robił notatek, ale zawsze słuchał. Twierdził, że gdy stuknęło mu ćwierćwiecze, postanowił pójść na studia, by znaleźć sobie żonę, ale to był żart. Nie szukał żony. Szukał nowych przyjaźni, nowych miejsc, nowych wrażeń. Wytrzymał pół roku, a potem ruszył w świat, skąd przesyłał mi kolorowe pocztówki.
Kochał góry, chociaż zabrały mu one najbliższą osobę. Wiele lat wcześniej podczas wspinaczki spadł w przepaść jego tata. Zawsze nosił przy sobie jego zdjęcie. Twierdził, że każdy powinien przeżyć życie po swojemu – tak, by gdy przyjdzie koniec, niczego nie żałować. Jego życie było ciągłą podróżą. Gdzie on nie był…
Zabębniła palcami po biurku. Nie miała pojęcia, czy wyliczanie tych wszystkich miejsc ma jakikolwiek sens. Może dla czytelnika atrakcyjniejsza byłaby grafika? Mapa świata, z chorągiewkami wbitymi w Alpy, Andy, Himalaje, Alaskę… i sto innych miejsc?
Aby ustalić, gdzie bywał, wystarczyło wejść na jego Facebooka i przejrzeć galerię zdjęć – ale ona nie musiała tego robić. Chociaż zostawił w jej sercu bolesną pustkę i najchętniej wyrzuciłaby go z pamięci, przez te wszystkie lata nie umiała się powstrzymać i odwiedzała jego profil przynajmniej raz w miesiącu. Jej życie było uporządkowane i – w gruncie rzeczy – dosyć nudne. Dzięki wstawianym przez niego zdjęciom miała wrażenie, jakby cząstka jej duszy podróżowała razem z nim.
Jeszcze raz przejrzała tekst i usunęła fragment o pocztówkach. Dostała od niego łącznie siedem kartek – tę z napisem Dziękuję, a potem sześć kolejnych, na których rysował emotkę całusa. Jedna z kartek była niemal przedarta na pół – wysłał ją z jednej z postsowieckich republik azjatyckich, z miejsca, które trudno było nawet znaleźć na mapie. Ta była ostatnia. Sprzed prawie dwóch lat… I tak długo o niej pamiętał. Takich kilkutygodniowych przygód miał pewnie dziesiątki, ale chyba nie każdej wysyłał potem pocztówki. Z tego, co wiedziała, jej dwie koleżanki, które mu uległy, nigdy nie dostały nawet jednej.
Uśmiechnęła się odruchowo. Ot, paradoks. Widocznie można mieć do kogoś żal, mnóstwo żalu… a jednocześnie czuć coś na kształt sympatii.
Potrząsnęła głową, odpędzając głupie myśli, a potem zmusiła się do dalszej pracy nad tekstem. Ale zanim napisała kolejne zdanie, przy biurku zjawiła się Lewandowska.
– Spójrz na Twittera.
Majka miała tam konto, ale go nie używała. Cóż, nie była jeszcze pełnoprawną dziennikarką. Wklepała hasło i po sekundzie zerwała się na nogi.
– Dawno?!
– Trzy minuty temu. Spokojnie, szef już wie. Wrzuciłam mu info, zaraz będzie na stronie.
Tweet oficjalnego profilu Ministerstwa Sportu rozchodził się po sieci z prędkością światła. Był lakoniczny, ale przecież o to chodzi w tweetach.
M. Świerczok i A. Zaruski dotarli do K. Paszczaka. Jest na 7000. Żyje, będą schodzić. Paszcza, trzymaj się!!!
Po wykrzyknikach były jeszcze trzy emotki bicepsy. Majka uśmiechnęła się, ale w głębi duszy czuła pustkę. Paszczak Paszczakiem, ale…
– Co z Lewickim?
Lewandowska wzruszyła ramionami. Twitter milczał.
– Cholera, powinni coś napisać!
Sięgnęła po słuchawkę. Szanse były nikłe, ale nie mogła nie spróbować. Numer telefonu satelitarnego w bazie znała już na pamięć. Spodziewała się, że będzie zajęty – w końcu nie była jedyną osobą spragnioną informacji – ale sprzyjało jej szczęście.
– Chwileczkę – warknęła w kierunku podchodzącego do biurka kierownika, a on, o dziwo, nie ukatrupił jej wzrokiem. – Halo! – wrzasnęła, bo sygnał nagle się urwał, a w jego miejsce usłyszała czyjś przyspieszony oddech. – Halo, tu Katarzyna…
– Miałaś nie dzwonić. – Bartosz Winnicki bezceremonialnie przeszedł z nią na ty. Miał na głowie poważniejsze sprawy niż konwenanse. – Żegnam…
– Co z Łukim?!
W jej głosie było tyle napięcia, że usłyszał je nawet tam, w górach Pakistanu. Oczami wyobraźni widziała, jak w ostatniej chwili powstrzymuje się od zerwania połączenia.
– Znasz go? – Gdy łamiącym się głosem potwierdziła, złagodniał. – Nie wiadomo. Tam są coraz gorsze warunki. Kuba mówił, że Łuki zaczął schodzić, ale go nie spotkali. Może się minęli, ale trudno w to uwierzyć…
Zawiesił głos. Zrozumiała, co chce jej przekazać.
– Nie ma szans, tak? – spytała, z trudem panując nad emocjami. – Spadł? Zamarzł?
– Nie można tak do tego podchodzić. Szanse zawsze są. Trzeba się modlić. Przepraszam…
Myślała, że przeprasza ją za hiobowe wieści, ale okazało się, że musiał zakończyć rozmowę. Przerywany sygnał wwiercał się jej w mózg niczym wiertło udarowe. Odłożyła powoli słuchawkę, po czym zwiesiła głowę. I wtedy rozległy się brawa.
Klaskał kierownik. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, a on spoconą łapą zmierzwił jej włosy.
– Wyrabiasz się, dziewczyno – powiedział, a potem pokiwał z uznaniem głową. – Nie sądziłem, że jesteś taka cwana. Mistrzostwo świata.
– O czym pan mówi?
– Jak to o czym? O tym, jak zagrałaś. Prawie dałem się nabrać, tak jak tamten facet. Brzmiałaś tak, jakby ci naprawdę zależało.
Spojrzała na niego hardo, ale zanim się odezwała, przemknęła wzrokiem po stojącej z boku Lewandowskiej. Dziennikarka powoli kręciła głową, tak jakby chciała powstrzymać Majkę, by się przed nim nie odsłaniała. Zdusiła więc słowa, które cisnęły jej się na usta, i zmusiła się do niezobowiązującego uśmiechu.
– To co, szefie? Piszemy?
Sięgnął po papierosy. Żółte zęby błysnęły w uśmiechu.
– Piszemy. Motyw przewodni: Została tylko modlitwa. O ile dobrze usłyszałem, to do tego sprowadzały się jego słowa… Prawda?