Читать книгу Himalaistka - Wojciech Wójcik - Страница 9
Оглавление*
Spędzał noce w różnych miejscach. Na dryfującej po morzu tratwie, w śnieżnej jamie na stoku Denali, a nawet na szczycie wieży katedry Notre Dame w Paryżu, czyli w miejscu, w którym grasował na kartach powieści Wiktora Hugo dzwonnik Quasimodo. Ale ta noc była wyjątkowa. Nigdy nie znajdował się tak blisko osiągnięcia czegoś, co buddyści nazywają nirwaną. Kompletnego wyzwolenia od cierpień tego świata.
Mało brakowało, a wyzwoliłby się od tych cierpień już na zawsze. Ocknął się dosłownie w ostatniej chwili. Drzemka na dnie lodowej szczeliny, w temperaturze minus trzydziestu pięciu stopni, z pewnością nie zakończyłaby się przebudzeniem. Albo inaczej – przebudzenie odbyłoby się w innym wymiarze. Na niebiańskich polanach.
Tym, co pozwoliło mu przetrwać te kilka godzin, była złość. Złość na Thomasa Edisona, wynalazcę żarówki. Nie mógł mu wybaczyć, że jego wynalazek nie był lepiej dopracowany. Gdy czołówka zgasła na dobre, przez pół godziny mocował się z instalowaniem zapasowej żarówki – po to, by ostatecznie okazało się, że też nie działa.
Wspinał się kiedyś przy świetle księżyca i było to jedno z najbardziej ekstatycznych doznań. Zbocza masywu wulkanicznego Mount Kenya, jakieś siedem lat temu. Ale tu, na stokach K2, nie było nawet śladu po księżycu. Widoczny z dna szczeliny fragment nieba był tylko o ton jaśniejszy od jej ścian. Chmury kłębiły się tak, jakby ktoś – jakiś górski olbrzym – specjalnie na nie dmuchał, a płatki (a raczej płaty) śniegu padały tak gęsto, że momentami trudno było oddychać.
Pozycja stojąca wcale nie gwarantowała, że nie zaśnie, dlatego postanowił chodzić. Przemieszczając się, łatwiej było utrzymać ciepło. W szczelinie było tak ciemno, że co chwila wpadał na jakąś przeszkodę. Chociaż spędził tu kilka godzin, to wciąż czuł się jak ślepiec na dnie jaskini. Wszystko, co czytał o widzeniu skotopowym, w Karakorum okazywało się wierutną bzdurą.
Gdyby nie zegar w komórce, popadłby w obłęd. Czas płynął mu tak powoli, że gdy zobaczył nad głową pierwszą zapowiedź nowego dnia – nieco jaśniejszą szarość – gotów był przysiąc, iż od chwili, gdy zgasła czołówka, minął okrągły rok. W rzeczywistości pobyt na dnie szczeliny trwał koło ośmiu godzin. O szóstej czterdzieści pięć, walcząc z obezwładniającym zmęczeniem, zacisnął dłoń na czekanie i zaczął się wspinać.
Odpadł od ściany dwa razy – za pierwszym razem od razu po pierwszym ruchu, za drugim nieco później, jakieś trzy metry nad ziemią. Potłukł się, ale był tak obolały, że było mu wszystko jedno. Determinacji dodawała mu myśl o zamarzającym gdzieś przy poręczówkach Kubie. Był zmasakrowany fizycznie i gdyby nie wyobraźnia, która podsuwała mu obrazy zamieniającego się w sopel lodu przyjaciela, nigdy nie udałoby mu się wydostać na zewnątrz.
Pogoda, o ile to możliwe, była jeszcze gorsza niż wczoraj. Wciąż wiało, a śnieg potworzył sypkie zaspy, których pokonanie wymagało umiejętności kojarzących się ze sztuczkami cyrkowców. Gdy całe ciało – razem z nogami – znalazło się poza szczeliną, zdał sobie sprawę, że wydostał się z niej na niewłaściwą stronę. Kaszląc ze zmęczenia, wlókł się wzdłuż krawędzi, aż dotarł do kolejnego śnieżnego mostu – podobnego do tego, który się pod nim zarwał.
Tym razem nie dysponował ani liną, ani siłami, by się bawić w zakładanie stanowiska. Wstrzymał oddech i – balansując niczym akrobata na trapezie – przeszedł na drugą stronę. Gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, na chwilę się zatrzymał. Na zalegającym mu u stóp dziewiczym śniegu pojawiły się krwawe kropki.
– Co jest? – wyszeptał bezgłośnie, bo usta miał tak wysuszone, że już od dawna nie był w stanie wydawać dźwięków. Gardło bolało go chyba bardziej niż nogi i ręce. – Ach, to tylko nos.
Koniuszek nosa był odmrożony. Jedno z naczynek krwionośnych pękło i ciekła z niego gęsta jak melasa krew, zamieniająca się po chwili w rdzawe kuleczki lodu. Przyłożył do nosa łapawicę, ale nie był w stanie powstrzymać krwawienia. W końcu machnął ręką. Miał w sobie ponad siedem litrów. Parę kropel wte czy wewte nie robiło wielkiej różnicy…
Nie miał zielonego pojęcia, w którym miejscu Czarnej Piramidy się znajduje. Dotąd mu to nie przeszkadzało, ale dotarł do punktu, w którym trzeba było podjąć decyzję. Dość łagodnie nachylony stok przegradzała skalna grzęda. Można ją było ominąć z lewej albo z prawej. Obie „drogi” były tak strome, że w normalnych okolicznościach nie poszedłby nimi bez dobrej asekuracji. Ale teraz nie miał wyjścia.
Wariackie poczucie humoru kazało mu się zatrzymać i wydobyć aparat. Zmarszczył komicznie czoło, starając się wyglądać jak zbłąkany turysta na rozwidleniu szlaków. Uznał, że selfie w tym miejscu będzie się idealnie prezentować na Facebooku. Może nawet jako profilowe. Cyknął fotkę i nagle zalało go poczucie winy. Kuba… Na stoku czekał Kuba. Chyba że…
Istniała możliwość, że już go znaleźli. Ta myśl sprawiła, że poczuł się lepiej.
Stoki po obu stronach grzędy wyglądały na cholernie lawiniaste. Śnieg był tak puszysty, że po pierwszym kroku Łukasz odruchowo czekał, aż wszystko ruszy w dół. Nie ruszyło. Ostrożnie stawiając stopy, opuszczał się coraz niżej. Wybrał stok po prawej – nie było w tym głębszych przemyśleń, tylko mieszanina instynktu i przypadku.
Na lewo od niego wypiętrzały się seraki, ale nie poświęcał im uwagi. Martw się tym, na co masz wpływ – facet, który przed laty uczył go wspinaczki, powtarzał to jak mantrę. Tak często, aż to mądre – także życiowo – zdanie na zawsze utkwiło mu w głowie. Śmiertelne choroby, seraki, lawiniasty stok… Tu trzeba było zawierzyć przeznaczeniu.
Momentami nogi zapadały mu się w śnieg tak głęboko, że musiał je odkopywać. Gdyby miał przy sobie narty, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Taki Jędrek Bargiel, który wspinał się na ośmiotysięczniki po to, by zjeżdżać z nich na deskach, byłby zachwycony. Lewickiemu pozostało bezgłośne przeklinanie.
Stok ruszył w momencie, gdy Łukasz zbliżał się już do wypłaszczenia. Śnieg w górze nagle przyjął postać śnieżnej chmury i począł powoli się zsuwać. Przez chwilę obserwował to wszystko z zachwytem, a potem – gdy dotarło do niego, że lawina pędzi prosto na niego – usiadł na śniegu i też zaczął się zsuwać. Jako dzieciak zjeżdżał w ten sposób na tak zwanym listku. Zwanym też jabłuszkiem. Było to w jednym z parków w jego rodzinnym Wrocławiu. Gdyby ktoś powiedział mu wtedy, że w podobny sposób będzie zabawiał się na ośmiotysięczniku, popukałby się w czoło.
Zsuwając się, zerknął za siebie. W chwilach takich jak ta w człowieku budziły się dziwne instynkty. Instynkty, które kazały traktować siły natury jak pomost łączący z boskością. Patrząc na kłębiącą się falę śniegu, która gnała w dół z prędkością rozpędzonej lokomotywy, doświadczało się obecności boskiego majestatu. Uczuciu temu towarzyszyła świadomość nieuchronnego końca.
Zatrzymał się na wypłaszczeniu i tępym wzrokiem wpatrywał w pędzący żywioł. Fala śniegu porwała go ze sobą – tak delikatnie, że poczuł się niczym jeździec dosiadający białego łabędzia. Położył się, obserwując przesuwające mu się przed oczami szare chmury. Nagle znalazł się w powietrzu, przekoziołkował i spadł na poduchę z białego puchu, a potem znów zaczął się zsuwać. Zdziwiony, że wciąż żyje, uniósł głowę i w tym momencie na jego drodze wyrosła skalista turniczka. Odbił się od niej nogami, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i zatrzymał się na kolejnej skałce.
Oszołomiony potrząsnął głową. Przez łapawicę wyczuł, że w kasku, którym uderzył o skałę, pojawiło się kolejne wgniecenie. Przez chwilę badał je palcami, a potem przed oczami zrobiło mu się ciemno.
Osunął się na śnieg, tracąc przytomność.
Ze zdziwieniem stwierdził, że razi go słońce. Zacisnął powieki, ale wciąż czuł dyskomfort. Usiłował się obrócić, ale nie zdołał poruszyć nogą. Zebrał siły, napiął mięśnie… i nic. Żołądek ścisnął mu się ze strachu.
– Cholera. – W przeciągu sekundy przypomniał sobie, gdzie jest i co się stało. Ostatnie, co pamiętał, to uderzenie w skałę. – Cholera.
Jak każdy aktywny człowiek bardziej niż śmierci bał się niepełnosprawności. Świadomość, że nie może się poruszyć, była porażająca. Otworzył oczy i natychmiast znów je zamknął. To nie były halucynacje. Między chmurami rzeczywiście świeciło słońce.
Próbował poruszyć rękami. Lewa była bezwładna, ale prawa zareagowała na impulsy z mózgu i się uniosła. Powoli, jakby z wysiłkiem. Starał się usiąść, ale był w stanie tylko nieznacznie unieść głowę. Odmrożonym nosem dotknął śniegu. Została na nim mała, krwawa plamka.
Uniósł prawą rękę i osłonił oczy. Jeszcze przez chwilę nie dowierzał zmysłom, ale potem lęk, który go paraliżował, nagle ustąpił. Gdyby czuł się na siłach, toby się uśmiechnął. Nie miał złamanego kręgosłupa. Był częściowo przysypany śniegiem i dlatego nie mógł się ruszać.
Jeszcze tego nie wiedział, ale życie uratowała mu skałka, na której się zatrzymał. Osłoniła go przed wielotonową warstwą śniegu – spadł na niego tylko unoszący się nad lawiną śnieżny pył. Była to jedyna taka skałka na szerokim na dwieście metrów plateau. Prawdopodobieństwo, że na nią trafi, było naprawdę niewielkie.
Podobnie jak na lawinę. Zimą w Karakorum lawiny były ewenementem, a on w ciągu ostatnich kilkunastu godzin był świadkiem już dwóch.
Gdy uświadomił sobie, jakie ma szczęście w nieszczęściu – odkopując mozolnie najpierw drugą rękę, a potem tułów i nogi – obiecał sobie, że wszystkie oszczędności, czyli mniej więcej tysiąc dolarów, przekaże jakiejś dobroczynnej fundacji. Chciał się zrewanżować Opatrzności. Nie lubił mieć długów. Uspokoiwszy się w ten sposób, podniósł się na nogi. Skąpane w słońcu zbocza K2 nagle zawirowały.
Usiadł i jeszcze raz zbadał kask. Dziura, która ziała w jego zewnętrznej warstwie, robiła wrażenie. Podejrzewał, że doznał wstrząśnienia mózgu. Miał nadzieję, że zaraz dojdzie do siebie, bo uznał, że po przetrwaniu tak gigantycznej lawiny nie wypadało umierać z powodu zawrotów głowy.
Za drugim razem było nieco lepiej. Utrzymał się na nogach, a po chwili odważył się nawet zrobić pierwszy krok. A potem drugi. Wrażenie było niecodzienne. Czuł się tak, jakby miejscami nie obowiązywały go reguły grawitacji. Jakby lewitował w kosmosie.
To nie był zdrowy objaw, ale starał się o tym nie myśleć. Poruszając się w tempie, które za zbyt wolne uznałby nawet schorowany staruszek, dotarł do oddalonych o kilkadziesiąt metrów skalnych zasieków, a potem wdrapał się na granitowy blok. To, co zobaczył, sprawiło, że po zmarzniętym policzku potoczyła mu się łza. Łza szczęścia.
Kilkadziesiąt metrów niżej stały trzy barwne namioty. A przed jednym z nich jego przyjaciel Kuba właśnie oddawał mocz.
– Hej! – chciał krzyknąć, ale tylko zakrakał. – Hej!
Śmiejąc się w duchu, opuścił się na drżących rękach, po czym – w żółwim tempie – dotarł do prowadzącej do obozu, zagubionej trzysta metrów wyżej drogi. Chwycił za poręczówkę i wtedy usłyszał świdrujący pisk. Usiadł w śniegu i czekał, aż do niego podbiegną. Maciek Świerczok i Aldona Głębocka – jedyna kobieta, która brała udział w wyprawie.
– Przepraszam – wychrypiał, gdy znaleźli się w zasięgu jego wątłego głosu. – Daleko na Rysy?
Świerczok – ogromny chłop, kojarzący mu się od początku z Gustlikiem z Czterech pancernych – wziął go w ramiona i uniósł do góry. Z taką łatwością, jakby podnosił kota.
– Aleś ty ładny – powiedział, zaciągając po śląsku, a Aldona musnęła go ustami w chropowaty, siny od mrozu policzek.
– Było blisko – mruknął, a potem oparł się o ich ramiona, walcząc z napływającymi mu do oczu łzami ulgi.
W przeciwieństwie do bazy obozy zapewniały tylko minimum wygody. Nie było tam, rzecz jasna, toalet, prysznica czy mesy. Trzy dwuosobowe namioty, podgrzewacz do wody, jedzenie, lekarstwa i rezerwowa odzież – wszystko to w temperaturze przynajmniej kilkunastu stopni poniżej zera… Obóz numer dwa to naprawdę nie był czterogwiazdkowy hotel, ale Łukasz odpoczywał w nim lepiej niż w londyńskim Savoyu, w którym – notabene – miał okazję zjeść kiedyś obiad jako gość jednego ze swoich klientów.
Zawartość pierwszego kubka wody z sokiem nie przyjęła się w żołądku i wylądowała w śniegu za namiotami, ale za drugim razem poszło mu lepiej. Gdy trochę nawilżył gardło, zjadł odrobinę żelu energetycznego, po czym wypił kilka łyków zupy. Kto inny po takim obżarstwie – na pusty żołądek nawet najmniejsza ilość pożywienia była obżarstwem – rzygałby jak kot, ale Łukasz miał żołądek strusia. Napił się wody, a potem herbaty. Świerczok z Aldoną skakali wokół niego jak sanitariusze. W pewnym momencie zrobiło mu się głupio.
– Dajcie spokój, przecież nic mi nie jest. To była tylko jedna noc w górach. Nie pierwsza i na pewno nie ostatnia.
Kuba spał jak suseł w sąsiednim namiocie, pielęgnowany przez szóstego członka ekipy, Szymka Jastrzębskiego. Piąty członek, Adaś Zaruski, odsypiał z kolei nocną akcję ratunkową.
– Znaleźliśmy Paszczę o pierwszej w nocy – opowiadał Świerczok, wyciskając na łyżeczkę przezroczystą glukozę. – Jak zobaczył nasze latarki, zaczął się drzeć jak zarzynane prosię. – Zaśmiali się, a potem spoważnieli. – Był w kiepskiej formie. Schodziliśmy we trzech przez prawie pięć godzin. A potem padliśmy, a w górę poszli Aldona i Szymek…
– Ale nie dotarliśmy daleko – włączyła się dziewczyna. – Szymek miał halucynacje. Chyba zaszkodziła mu wysokość, bo wszędzie widział liany…
– Dobrze, że nie węże – uśmiechnął się Łukasz. – Przeszło mu?
– Przeszło. Twój Kubuś jest z nim bezpieczny, jeśli o to pytasz – odparła Aldona. – Będzie pewnie spał do jutra. A skoro o tym mowa…
W innych okolicznościach widok dziewczyny zapraszającej do swojego śpiwora na pewno sprowokowałby go do szczeniackich żartów, ale teraz nawet o tym nie pomyślał. Aldona miała na koncie jedenaście ośmiotysięczników. Była wybitną himalaistką, a przy tym osobą bardzo serio. Jeżeli chciała go ogrzać swoim ciałem, to nie należało z tego żartować.
– Dzięki. – Skinął jej głową, ale chociaż coraz trudniej było mu powstrzymać opadające powieki, nie ruszył się z miejsca. Posłała mu pytające spojrzenie. – Chciałbym wam najpierw o czymś powiedzieć…
Popatrzyła na niego z umiarkowaną ciekawością, a potem stłumiła ziewnięcie. Nawet w przyciemnionym świetle można było dostrzec, że ma białą jak papier skórę i bardzo podkrążone oczy. Mimo tych niedoskonałości – a może dzięki nim – wyglądała w tym momencie jak nastolatka. Trudno było uwierzyć, że ma już trzydzieści kilka lat.
– Co się stało?
Zanim zdążył odpowiedzieć, zaskrzeczało radio. Świerczok oderwał wzrok od Łukasza i przez chwilę je ustawiał.
– No co jest, Bartek? – odezwał się głośno, bo słyszalność była średnia. – Zaraz idziemy spać.
Skontaktowali się z bazą kilkadziesiąt minut temu, zaraz po cudownym odnalezieniu Łukasza. Rozmawiali z Klimkiem Szczęsnym, lekarzem. Powiedzieli mu, że wszystko jest okej. Kierownik nie powinien zawracać im głowy. Nie teraz, gdy padali z nóg.
Najwyraźniej kierownik miał jednak inne zdanie.
– Daj mi tego gagatka.
Świerczok chciał zaprotestować, ale Łukasz gestem dłoni dał mu do zrozumienia, że nie potrzebuje adwokata. Miał pewność, że jest rzeczonym gagatkiem.
– Cześć, szefie – powiedział możliwie lekkim tonem, wciskając uprzednio przycisk nadawania. – Co słychać w wielkim świecie mediów i opinii publicznej?
Pytał na serio. Był ciekaw, czy ich przygoda odbiła się jakimś echem. Miał wrażenie, że wszystko działo się zbyt szybko, by ktokolwiek zdążył się tym zainteresować. Chociaż… kto wie? Podczas krótkotrwałych studiów dziennikarskich dowiedział się, że gorącego newsa można spłodzić ze wszystkiego. Nawet z takiej pierdoły jak nieplanowany biwak w Karakorum.
Przestawił się na odbiór. Tak jak się spodziewał, kierownik zaczął od wyzwisk i wyrzutów. Łukasz przyjął je na klatę. Cóż, tak wypadało… Bartosz Winnicki był przed laty partnerem wspinaczkowym jego ojca. Kilkakrotnie spotykali się w górach, ale bliżej poznali się dopiero teraz, podczas wyprawy. Od samego jej początku traktował Łukasza jak przyszywanego syna. Inwektywy, którymi go teraz obrzucał, nie wynikały z niechęci, tylko z troski.
– Masz rację – przerwał mu, przyciskając klawisz nadawania. To była zaleta tych przestarzałych radiostacji. Sam decydujesz, czy chcesz mówić, czy słuchać. – To była głupota, ale kto mógł przewidzieć, że zwieje dwa obozy? Coś takiego nie zdarzyło się chyba nawet tobie.
Przestawił się na odbiór. Świerczok uśmiechnął się złośliwie, a Aldona popatrzyła na nich z politowaniem. Podpuszczanie Winnickiego, który uwielbiał wracać myślami do wspaniałych w jego mniemaniu lat osiemdziesiątych, było ulubioną rozrywką członków ekspedycji. Celował w tym Kuba, ale Łukasz nie pozostawał w tyle. Teraz znów się udało.
– A właśnie, że się wydarzyło – oświadczył z pasją w głosie. – Na Sziszapangmie, w osiemdziesiątym piątym. Zwiało wszystko, nawet… Dobra, załapałem – warknął, a w tle rozległ się śmiech Klimka Szczęsnego. – Bardzo śmieszne. Ciekawe, czy będziesz taki dowcipny, jak przeczytasz, co o tobie piszą.
Dopiero po chwili Łukasz zrozumiał, że kierownik mówi do niego, a nie do Klimka. Przełknął podaną mu przez Świerczoka glukozę, po czym przestawił radio na nadawanie.
– Hę?
Świerczok aż złapał się za brzuch, ale po słowach kierownika nagle spoważniał.
– Według polskich mediów przez kilka godzin byłeś martwy. Wiesz, jaki tytuł dali na InterMediach? Została tylko modlitwa.
– Widocznie pomogła – mruknął pod nosem Łukasz, a potem powtórzył to głośniej, do radia. Przez moment rozważał w głowie konsekwencje tego dziennikarskiego falstartu. Informacje o jego śmierci – bądź dramatycznym położeniu – na pewno rozeszły się po całym kraju. Ba, po całym świecie. Znał wiele osób, które po otrzymaniu takiej wiadomości uroniłyby łzę. I kilka, które by płakały.
Ale chyba nie było osoby, która by się załamała. Ta konstatacja z jednej strony go uspokoiła, a z drugiej – zasmuciła. Może warto by mieć osobę, dla której byłby całym światem?
– I co? Zdementowaliście?
– Tak. Ale w Polsce jest teraz siódma rano. I to w sobotę. Większa część kraju wciąż śpi. W przekonaniu, że ciebie już nie ma.
– Przeżyję. – Uśmiechnął się kpiąco, a potem się rozkaszlał. – Ci, którzy teraz… spokojnie śpią… i tak… mają mnie… gdzieś.
– Wystarczy.
Świerczok odebrał mu radio, po czym stanowczo zakomunikował Winnickiemu, że Łukasz musi się przespać. Bo w przeciwnym razie się przekręci.
– Jeszcze tylko jedno – przypomniał sobie Winnicki. – Spytaj, czy on zna taką jedną dziewczynę z InterMediów… Katarzynę Majkowską. Wydzwaniała tu przez całą noc i udawała jego wielką przyjaciółkę. Uwierzyłem jej, a ona napisała ten paskudny artykuł o modlitwie. I jeszcze jakieś bzdury o tym, jak nie chciało mu się uczyć… Ernest przeczytał mi ten paszkwil przez telefon. Ech, jakbym dorwał tę gówniarę, to wlałbym jej na goły tyłek!
Świerczok spojrzał pytająco na Łukasza, który właśnie wczołgiwał się do śpiwora. A potem po raz ostatni wcisnął klawisz nadawania.
– Naprawdę nie masz teraz większych problemów? – warknął i wyłączył radio. – Boże, chroń mnie przed takąstarością!
Łukasz wtulił się w ciepłe ciało Aldony i przymknął oczy. Zanim zasnął, zdążył jeszcze pomyśleć o Majce. Dziewczynie z przeszłości. I tym, co do niej wtedy poczuł.
Chociaż upłynęło już pięć lat, wciąż nie mógł wyrzucić jej z pamięci.
Obudził go ból. Jęknął, macając się po obolałej głowie, a następnie wtulił ją w miękkie krągłości leżącej obok kobiety.
– Hej. Pobudka. Mam chłopaka.
Otworzył przekrwione oko i dotarło do niego, gdzie się znajduje. I z kim. Zrobiło mu się głupio.
– Przepraszam, Aldona – wymamrotał przez wysuszone gardło. – Masz coś z ibuprofenem? Bo zaraz wykorkuję…
W tym momencie usłyszał szelest, a potem chrząknięcie. Oprócz nich w namiocie był ktoś jeszcze. Usiłował się obrócić, ale w połowie zmienił zdanie, bo przy ruchu ból jeszcze się nasilił. Zezując, spodziewał się dojrzeć ascetyczne oblicze Świerczoka, ale zamiast kościstej szczęki zobaczył bujną, lekko siwiejącą brodę.
Poruszył ręką, dotykając pokrytej szronem ścianki namiotu. W powietrzu natychmiast zaczęły wirować uwolnione tym ruchem lodowe drobinki.
– Śpij, śpij – szepnął Adaś Zaruski. – Przyszedłem tylko po słodycze.
Powoli – bardzo powoli – uniósł się do pozycji siedzącej. Zdarzało się, że w górach bolała go głowa, ale tym razem ból był silniejszy niż kiedykolwiek. Jeszcze raz dotknął czoła i wtedy przypomniał sobie o uderzeniu w skałę. Na samo wspomnienie zrobiło mu się słabo.
– Mam chyba wstrząs mózgu – oznajmił lekkim tonem, a potem wsadził do ust tabletkę, którą podała mu Aldona. – Która godzina?
Było kilka minut przed szesnastą, a to oznaczało, że przespał sześć godzin. Niezbyt dużo, ale na wysokości, na której się znajdowali, zdrowy sen nie był czymś oczywistym. Popił tabletkę wodą z butelki, którą Aldona trzymała w śpiworze, a potem poczuł wilczy głód. Nie był lekarzem, ale wiedział, że to dobry znak.
Chciał wstać, ale Adaś kazał mu pozostać na posłaniu, a sam zajął się przygotowaniem posiłku. Po kilkunastu minutach postawił na składanym stoliku michę kisielu truskawkowego. Łukasz odruchowo się oblizał. Ktoś mógłby ocenić, że posiłki w obozach nie były zbyt urozmaicone, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że były kaloryczne. I lekkostrawne.
– Smacznego – powiedział Adaś, podając im łyżki.
Na zewnątrz rozległo się kaszlnięcie. Wystarczająco głośne, by przebić się przez odgłosy wciąż niesłabnącego wiatru.
– Oho! – mruknęła Aldona. – Idą sępy.
Adaś otworzył wejście do namiotu i wykonał zapraszający gest. Pierwszy do środka wcisnął się Kuba. Wyglądał zaskakująco dobrze. Policzki i nos pokrywała mu gruba warstwa kremu, ale oczy błyszczały wesoło. W przedsionku otrzepał się ze śniegu, a potem podszedł do Łukasza i klepnął go w ramię.
– Było blisko… Głupi ma szczęście, no nie?
Łukasz zaczął rechotać, ale nagle urwał i chwycił Kubę za dłoń – tę odmrożoną. Była wysmarowana jakąś mazią. Wyglądałaby normalnie, gdyby nie paznokcie – popękane i czarne jak noc. Paznokcie trupa.
– O cholera…
– To nic – przerwał mu szybko Kuba. – Mam czucie w każdym palcu. Po powrocie pójdę do manikiurzystki i będę jak nowy.
Łukasz nie był tego taki pewien. Widywał już takie paznokcie. I odwiedzał kolegów, którzy dochodzili do siebie po amputacji palców. Ale nie chciał teraz o tym mówić. Przyjaciel chyba wiedział, że może być różnie, i tylko nadrabiał miną.
Za Kubą do namiotu wcisnął się Szymek. Jak zwykle wyglądał jak chodzący plakat reklamowy. Każdy element jego garderoby miał naszytą (przyklejoną lub wydrukowaną) wątpliwą ozdobę w postaci drukowanych liter M i O – skrótu od MarOil, potentata na rynku paliwowym, a przy tym głównego – obok Skarbu Państwa – sponsora wyprawy. Pozostali też mieli takie ciuchy, ale trzymali je w bazie, głęboko na dnie plecaków. Szymkowi nie wypadało. Jego brat był w MarOilu prezesem zarządu.
Przepchał się do Łukasza i przez chwilę się w niego wpatrywał. Spod czapki wystawały mu końcówki czarnych dredów.
– Ty żyjesz?! – powiedział wreszcie, udając zdziwienie.
Chociaż był z ich szóstki najgorszym alpinistą i gdyby nie koneksje rodzinne, nigdy nie zakwalifikowałby się do ich zespołu, podczas tej wyprawy Łukasz bardzo go polubił. Szymek może i od nich odstawał – czasem na szlaku musieli mu matkować – ale zawsze był sympatyczny i pomocny. Wiele osób ze środowiska traktowało go jak rozpuszczonego gówniarza, bawiącego się w himalaizm za pieniądze starszego brata. To nie był sprawiedliwy osąd. Rozpieszczeni gówniarze nie wchodzili bez tlenu do strefy śmierci. To było miejsce wyłącznie dla twardzieli.
Pięć łyżek poszło w ruch i kisiel szybko się skończył. Adaś zaczął przygotowywać drugą porcję. Temperatura skoczyła o kilka kresek, a na suficie zaczęła osiadać wilgoć z pary ich oddechów. Wilgoć, która błyskawicznie zmieniała się w lód. W namiocie brakowało tylko Maćka Świerczoka. Cóż, nawet najlepsi muszą kiedyś złapać trochę snu.
– Miałeś nam coś powiedzieć.
Łukasz oblizał dokładnie łyżkę, a następnie poprawił się w śpiworze, likwidując nieszczelność, przez którą do wnętrza dostawało się chłodne powietrze. Potem obrócił się w stronę Aldony. Ich twarze prawie się dotykały.
– Ja?
– Tak. Ty. Zanim zasnąłeś. Nie pamiętasz?
Przez chwilę intensywnie przeszukiwał pamięć, aż nagle klepnął się w czoło. Zabolało, ale skrzywił się z innego powodu.
– Znalazłem waszą koleżankę – powiedział smutnym głosem. W tle rozległy się westchnienia i odgłos upuszczanej łyżki. – Iwettę…
– …Miller – odruchowo dokończył Adaś. Głos nagle zrobił mu się ochrypły. – Znalazłeś jej… ciało?
W namiocie zapadła taka cisza, że słychać było odgłos spadających z sufitu kropel. Łukasz pociągnął nosem, przypominając sobie smutny widok z dna szczeliny.
– Tak – potwierdził. – To na pewno ona. Leży w szczelinie, gdzieś w górnej części Piramidy. Wygląda tak, jakby spała. Zrobiłem zdjęcie…
Przez chwilę się rozglądał, aż wreszcie zlokalizował aparat. Baterie były na wyczerpaniu, ale dał się uruchomić. Szymek i Adaś stuknęli się głowami.
– O kurwa… – wymamrotał ten pierwszy, a jego wpatrujące się w wyświetlacz oczy zaszły mgłą. – Ale masakra. Popatrzcie na nogi…
– Spadła. I to z wysoka – mruknął Łukasz, usiłując wyrzucić z pamięci obraz połamanych kości i pogruchotanej czaszki. – Jak to było?
Odpowiedziały mu wzruszenia ramion.
– Szła solo – odparła cicho Aldona. – Nikt nie wiedział, co się stało.
Aparat przechodził z rąk do rąk. Słychać było tylko chrząknięcia. Najbardziej przybity był chyba Kuba. Tylko zerknął na zdjęcie, po czym ukrył twarz w dłoniach. Łukasz nie był tym zdziwiony. Wiedział, że bardzo się przyjaźnili.
– Miała kogoś bliskiego? Rodziców? Męża?
Przyjaciel przez dłuższy czas nie reagował. W końcu drgnął, a potem powoli, jakby niechętnie, pokiwał głową.
– Rodzice mieszkają w Krakowie – wychrypiał, a potem niespodziewanie się uśmiechnął. – A jej faceta chyba nie muszę ci przedstawiać. To Janek Matysiak. Nie wiedziałeś?
– Janek? Nasz Janek? – Łukasz podrapał się po głowie. Chyba za długo nie było go w Polsce. – Nie miałem pojęcia.
Kuba przez chwilę przyglądał mu się z namysłem. Pozostali – wraz z Aldoną, która wyczołgała się ze śpiwora – zebrali się na drugim krańcu namiotu, wciąż oglądając fotografię. Łukasz miał wrażenie, jakby zostali z Kubą sami.
– O co chodzi?
– O nic. Po prostu przypomniał mi się jeden szczegół. To zabawne, że akurat ty ją znalazłeś.
– Zabawne?! – Łukasz był jak najdalszy od tego, by określać tę przygodę mianem zabawnej. – Co w tym zabawnego?
Kuba przez moment błądził wzrokiem po suficie namiotu, a potem znów na niego spojrzał.
– Właściwie to nic. Przepraszam. Po prostu przypomniało mi się, że w trakcie tej ostatniej wyprawy poprosiła mnie, bym dał jej na ciebie namiary. Koniecznie chciała się z tobą spotkać. Nie mam pojęcia dlaczego. No i… w końcu się spotkaliście.
Majka wyszła z redakcji grubo po północy. Do ostatniej chwili łudziła się, że nagle na pasku któregoś z programów informacyjnych dostrzeże treść, na którą tak czekała. Ale wieści z Karakorum nie napływały. W końcu, na wyraźne polecenie kierownika, który stwierdził, że nie chce mieć jej na sumieniu, skierowała się do wyjścia.
Nie pojechała jednak do domu. Wysłała rodzicom SMS-a, w którym nakłamała o przedłużającym się dyżurze w redakcji, a potem ruszyła Żwirkami w kierunku centrum. Wycieraczki starego, ale niezawodnego citroena zbierały z przedniej szyby coraz liczniejsze płatki śniegu. Wyglądało na to, że prawdziwa zima nie miała monopolu na Karakorum i wreszcie zaczęła docierać też tu, nad Wisłę. Majka nie lubiła zimy. Każdego innego dnia wolałaby siedzieć pod kołdrą, ale dziś – dzisiejszej nocy – porwała ją fala melancholii.
Przejechała obok Pałacu Kultury, a potem skręciła w Marszałkowską. Jechała na pamięć – w końcu pokonywała tę drogę niemal codziennie przez okrągłe pięć lat. Skręciła jeszcze raz i zaparkowała w tym samym miejscu, co zawsze. Odruchowo sięgnęła do kieszeni w poszukiwaniu drobnych, ale dotarło do niej, że jest środek nocy. Parkingi były bezpłatne.
Wysiadła i ostrożnie omijając rosnące zaspy, skierowała się w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Brama uniwerku była zamknięta, więc zamiast skręcić w prawo, ruszyła prosto przed siebie, w kierunku pomnika kardynała Wyszyńskiego. Tuż za nim zaczynał się niewielki park z kolejnym pomnikiem – upstrzonym przez gołębie Bolesławem Prusem. To było jedno z ich miejsc. Któregoś jesiennego wieczoru – tamtej jesieni, sprzed ponad pięciu lat – usiedli na ławeczce i gadali tak długo, aż Krakowskim Przedmieściem znów zaczęły jeździć dzienne autobusy.
Nie była pewna, która to była ławeczka. W końcu odgarnęła śnieg i przycupnęła na tej najbliżej pomnika. To był nie najlepszy pomysł. Wtedy było cieplej. A poza tym… z Łukaszem u boku czuła się pewniej. Bezpieczniej.
Wstała, otrzepała płaszcz i szybkim krokiem ruszyła w kierunku ulicy. Krakowskie Przedmieście nigdy nie spało. Chociaż daleko mu było do Pól Elizejskich, to nawet teraz – w śnieżną, styczniową noc – chodnikami spacerowali młodzi ludzie. Niektórzy chwiali się na nogach, ale Majka nie bała się podpitych studentów. Byli często głupi i infantylni, ale zupełnie nieszkodliwi.
To właśnie sprawiało, że Łukasz był taki wyjątkowy. Nie miał w sobie nawet odrobiny szczeniactwa. Być może po części odpowiadał za to wiek – był o pięć lat starszy od większości z nich – ale Majce wydawało się, że chodziło o coś innego. Po prostu Łukasz był… jakkolwiek to zabrzmi… świadomy. Wiedział, jak chce przeżyć swoje życie. A przy tym był bardzo pewny siebie. Nie czuł potrzeby, by komukolwiek coś udowadniać. Nie popisywał się, nie eksperymentował… Po prostu żył. Czerpał z życia pełnymi garściami, zarażając wszystkich wokół pozytywną energią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki