Читать книгу Ucieczka z labiryntu sekretów - Zbigniew Zbikowski - Страница 6
1
ОглавлениеSMS przysłany przez Marka nie dawał Zuzannie spokoju. Siedząc w fotelu na zacienionej jeszcze o tej porze dnia werandzie, którą ledwie zaczynały lizać promienie opadającego ku horyzontowi słońca, snuła długie rozważania. Czy dobrze robi, że nie odpowiada na jego wiadomość? Przecież już wie, że kiedy on zjawi się w Polsce, ona będzie daleko, za oceanem. Gdy chłopak przyleci z Irlandii i nie zastanie jej w kraju, ich wątły związek definitywnie się rozpadnie. Może lepiej odłożyć lot do Kanady, poczekać na Marka, rozmówić się z nim otwarcie, bez chowania głowy w piasek? Z drugiej strony, czy ten związek naprawdę jeszcze istnieje? Czy warto się oszukiwać? Raz już zdecydowała, że nie przeniesie się do żadnej Irlandii, a on zadeklarował, że nie wróci do Polski. Nie do pomyślenia było, żeby sprzedała dopiero co podarowaną jej część Moreny i wyjechała z pieniędzmi do niego. A jego nie interesuje plan zamieszkania w jakiejś starej willi pod Warszawą. Czy jednak nie jest tak… Nie, Zuzanna nie chciała ciągnąć tej myśli, lecz ta uparcie wracała. Czy przypadkiem Marek, mimo długiego milczenia, nie przypomniał sobie o niej z powodu tej darowizny i gdy poprzez e-maile nie zdołał jej przekonać do swojej wizji wspólnej przyszłości, postanowił spróbować perswazji osobistej, w cztery oczy?
I czy ja jeszcze za nim tęsknię? – zapytała po raz kolejny samą siebie. Znowu nie umiała jednoznacznie odpowiedzieć na własne pytanie. Z jednej strony żadnego mężczyzny nie znała tak dobrze jak jego, z żadnym nie była tak blisko, z drugiej zaś… Zdawało jej się, że to było tak dawno, jakby w innym życiu, w innym jej wcieleniu. Gdy wyjeżdżał z Polski, żeby się rozejrzeć i przygotować dla nich obojga grunt w nowym miejscu, była ubogą krewną swojej ciotki Irminy, mimo skończonych studiów prawniczych raczej średnio zarabiającą w rządowej agencji, bez jakichś szalonych perspektyw na przyszłość i bez szczególnych zobowiązań wobec innych. Teraz zaś stała się, na mocy decyzji ciotki, współwłaścicielką domu i działki o niemałej wartości oraz posiadaczką dwóch cennych – jeszcze nie wiadomo jak bardzo – płócien uznanego malarza, a przy tym kimś niezwykle potrzebnym innym. Na jej wsparcie – nie finansowe, raczej duchowe i organizacyjne – liczyło przynajmniej kilka ważnych dla niej osób. Zaczęła sobie wyliczać: najpierw ciotka i ta szalona Wioleta, którą niechcący wciągnęła w kłopoty, a teraz jeszcze Paolo, Gabrysia, no i Aga. A Pysio? Ten akurat da sobie radę sam, pomyślała, to ja bardziej potrzebuję jego, ale przecież i jego kłopoty życiowe przestały być jej zupełnie obojętne.
– Nie mogę ich zawieść ani zdradzić – szepnęła do siebie, kręcąc głową. – Liczą na mnie. Wybacz, Marku, wydaje mi się, że każde z nas musi pójść swoją drogą.
– I nad czym tak rozmyślasz? – zapytała niespodziewanie Irmina, stojąca od dłuższej chwili w drzwiach werandy i obserwująca swoją krewną.
Zuzanna, siedząca tyłem do wejścia, nie mogła jej widzieć. Teraz, odwróciwszy się gwałtownie, jakby przyłapana na wstydliwych myślach, z niewyraźną miną szukała jakiejś wymówki.
– Ach, ciociu – odrzekła, machając ręką. – Nieważne.
– Jakieś kłopoty? – Irmina nie ustępowała. – Z remontem chyba wszystko ustalone? Nie wycofają się, jak ci miejscowi?
– Nie sądzę – oznajmiła Zuza mało zdecydowanie, po czym, czując, że jej oświadczenie jest mało wiarygodne, odwróciła się i dodała z przekonaniem: – Co ja mówię! To wykluczone! Za kilka dni oddajemy im klucze i zaczynają. A my, siup do Kanady. – Mówiąc to, wykonała szeroki gest oznaczający odlot w nieznane.
Irmina zajęła wolne krzesło naprzeciw Zuzanny.
– Nie nalegałabym, żeby tak nagle tam lecieć, ale wiesz – rzekła skrępowana, jakby raz jeszcze chciała się usprawiedliwić. – Antoś. Nie orientuję się, w jakim jest stanie, jak długo to potrwa, te wiadomości są takie niejasne. Może być różnie. Żebyśmy tylko zdążyły go zobaczyć.
– Wiem, ciociu. – Zuzanna ujęła ją za rękę. Irmina, zwykle wymagająca i pewna siebie, teraz niespodziewanie wydała się jej miękka i niezdecydowana. – Wiem, dlatego nie będziemy zwlekać. Zresztą, co tam, bilety zabukowane, nie ma odwrotu.
– Zawsze można zmienić termin, jeśli coś ci nie odpowiada, przesunąć o kilka dni.
– Co też ciocia! Raz ustalone, klamka zapadła. Czy to nie cioci dewiza?
– No tak, tak – bąknęła Irmina na zgodę i uśmiechnęła się. – Tak uważam. Zawsze tak uważałam.
– Czyżby? – rzekła Zuzanna zaczepnie, żeby przestawić rozmowę na inny tor. – Z tego, co ostatnio od cioci usłyszałam, można wysnuć wniosek, że nie zawsze była ciocia zdecydowana, co robić w trudnych momentach. Wahała się ciocia. Choćby ta historia z Giuliem.
Po dwóch długich, wspólnie przesiedzianych wieczorach, Zuzanna znała już dzieje pierwszego małżeństwa Irminy. A przynajmniej jego pierwszy burzliwy okres.
– Ech, za dużo ci ostatnio nagadałam.
– Odwrotnie – stwierdziła Zuza. – O wiele za mało. Ciągle nie wiem, co stało się potem, jak Antoni z Dominikiem wyjechali z Moreny, a wy zostaliście sami. I Biernatowie z wami. Jak głodne lwy ze swymi ofiarami.
Irmina pokiwała głową.
– Poczekaj, nie wszystko naraz. Mnie samej trudno do tamtych spraw wracać. – Zadumała się na chwilę. – Wahałam się. I nierzadko waham się dalej w różnych sprawach. Ale tylko wtedy, gdy rozmawiam sama ze sobą. Jak coś postanowię, to koniec.
– Też bym tak chciała – zamarzyła Zuzanna. – Postanowić coś i uznać, że nie ma odwrotu. I więcej się tym nie zamartwiać.
Ciotka popatrzyła na nią uważniej.
– Tak postępują wszyscy Ludwigowie – stwierdziła. – Już twój pra… – Zastanowi-ła się, żeby ustalić, którego przodka ma na myśli.– Twój prapradziadek, który postanowił wybudować tę willę, wahał się, czy zostać tu, w Polsce, czy wracać do Szwajcarii, lecz gdy decyzja zapadła, nic nie było w stanie go zniechęcić. Nawet wojna. Ty, jako Ludwiżanka, też tak masz, tylko o tym jeszcze nie wiesz. Nie przekonałaś się.
– Tak dobrze ciocia mnie zna?
– Dziecko, znam cię lepiej, niż sądzisz. Czy inaczej postanowiłabym, jak postanowiłam, jeśli chodzi o Morenę?
Zuzanna poczuła ciepło w sercu i zarazem niepokój. Bo choć miło było to słyszeć, nie uznała się za pewną nosicielkę rodowej cechy.
– A jednak – powiedziała – mimo że jestem Ludwiżanką, jak ciocia mówi, czasami nie umiem się zdecydować.
– Ciągle się wahasz? – stwierdziła Irmina.
Pytająca intonacja pojawiła się dopiero przy ostatniej sylabie.
– Otóż to – odparła Zuza. – Ciocia wie, co mam na myśli.
– Odezwał się? – zapytała Irmina po chwili, jakby potrzebowała czasu na rozwiązanie zagadki.
Zuzanna roześmiała się.
– Nie mówmy o tym – odrzekła i podniosła się. Przestraszyła się, że jeśli teraz powie o ostatniej wiadomości od Marka, ciotka gotowa przełożyć wylot do Kanady. A jeśli z wujem Antonim jest tak źle, jak przypuszczają… W dodatku na koniec może się okazać, że Marek wcale nie przyleci, że odwoła, wynajdując sto powodów, a w Montrealu rozegra się dramat. Nie mogła brać na swe sumienie tego, że ciotka nie zdąży pożegnać się z bratem. Klamka zapadła. – Lepiej przygotuję coś do picia i przekąszenia, a ciocia opowie mi, co dalej przydarzyło się wam z Giuliem. Na razie wiem tyle, że potem mieszkaliście jakiś czas razem w tym mieszkaniu na Mokotowie, wynajmowanym przez ambasadę Włoch, ale chyba długo to nie trwało, bo coś mi się zdaje, że później mieszkaliście gdzie indziej?
Irmina pokręciła głową.
– Dwa czy trzy tygodnie pozwolono Giuliowi tam przebywać w zastępstwie tego Pietra z ambasady – powiedziała. – Dokładnie nie pamiętam. Później musiał za wynajem płacić z tego, co zarobił. Aż wrócił z Włoch prawdziwy Pietro Capelini i musieliśmy się wynieść.
– Ale jak wrócił? Jako kto? – zapytała Zuza, stojąc w drzwiach. – Jego paszportem posługiwał się przecież Giulio, a ten Pietro wyleciał wcześniej z Polski jako Luigi. To wszystko takie skomplikowane, zagmatwane, a jednak jakoś w końcu poukładało się w całość.
– Nie wiem, jak to się stało, moje dziecko – stwierdziła smutno Irmina. – Masz rację, poukładało się. Ale jakim kosztem!
– Musi mi to ciocia opowiedzieć do końca.
Irmina także wstała.
– Pójdę z tobą do kuchni – powiedziała.
Nim wzięły się do robienia herbaty i krojenia drożdżówki, ktoś zapukał do drzwi. Nie dostrzegły go wcześniej na ścieżce prowadzącej od furtki, ale Irmina nie miała wątpliwości, kto to.
– Kajetan! – jęknęła. – Sama go poprosiłam przez znajomych, żeby przyszedł.
Obie wiedziały, że Kajetan nigdy nie korzysta z dzwonka, pukając zaś, najpierw uderza mocno środkowym palcem kułaka, po czym dodaje trzy lekkie puknięcia. To był jego znak rozpoznawczy.
– Proszę! – zawołała Zuzanna i przeszła do sieni.
Kajetan zaszurał butami i otworzył drzwi.
– Doobry! – rzekł od progu, zdejmując płócienny kaszkiet. – Pani Irmina to w domu? Bo ma jakiś interes do mnie. Tylko od razu mówię, jak trawę ciąć, to odradzam.
Irmina wyszła z kuchni.
– A cóż to pan taki niechętny do roboty? – zaatakowała. – U Biernata podobno już czynne, byłoby gdzie wydać.
– Ot, widzisz, panno Zuzanno. – Kajetan ścisnął czapkę i zrobił kwaśną minę. – Pani ciocia jak człeka nie ukąsi na powitanie, to humoru nie ma. A ja u Biernata już kiedy nie był.
Podniósł oczy, jakby chciał policzyć, ile to dni ostatnio nie zaglądał do knajpy, ale Irmina nie pozwoliła mu na rachunki.
– Bo pewnie przez ten pożar u niego jakąś nową melinę sobie z kolegami znaleźliście – rzekła kąśliwie.
– No, pani to czysta siostra moja, jak Boga kocham. Na którą słowa nie powiem, Boże uchowaj, choć swoje pomyślę. A pani jedno powiem. Ten policzek, co to pani mi teraz wymierzyła, że jakaś melina czy coś, przemilczę, tylko grzecznie zapytam, jak nie trawa, to po co mnie pani Irmina widzieć chciała, ha?
– Pan wejdzie dalej, panie Kajetanie, usiądzie – rzekła Irmina, porzucając zaczepny ton. – Porozmawiamy.
– Uhu, znaczy się, większa sprawa jest – skomentował Kajetan i zaszedł do kuchni.
Usiadł na stołku, a na propozycję napicia się kompotu, skrzywił się i machnął lekceważąco ręką, co miało oznaczać zdecydowaną odmowę.
– Nic mocniejszego dla pana nie mam – oznajmiła Irmina.
– O, widzi panna Zuzanna – obruszył się Kajetan, pokazując palcem Irminę. – A czy ja coś mówię, czy mnie na tym zależy? Toż żeby ja taki opój był, jak pani Irmina mnie podejrzewa, to by mnie ksiądz dobrodziej do baldachimu noszenia nie brał. Prawdę mówię czy nie?
– Już dobrze – zamknęła Irmina temat. – Sprawa jest taka, panie Kajetanie, że w poniedziałek wylatujemy z Zuzią do Kanady.
– Jezus Maria! – jęknął Kajetan. – Toż to w Ameryce. – Podrapał się po głowie. – Znaczy się musi, że do brata pani.
– Właśnie, do Antoniego, który jest bardzo chory. Szczerze mówiąc… – Zawiesiła na moment głos. – Śmiertelnie.
– Boże mój! Rak pewnie. Ten najwięcej ludzi morduje. Biednyś czy bogaty, jednakowo. Jak chwyci, to żadne pieniądze nie pomogą.
– Pan chyba brata nie znał.
– Jakżeż nie znał! Toż poznałem go, jak był tu, za Gierka jeszcze, z wizytą, a ja już u siostry wtedy mieszkał, w Kornelinie. No, młodszy ja był, jak i pani, za przeproszeniem. Jeszcze rodzice pani żyli i pan Karol, znaczy małżonek, ma się rozumieć. I pani kuzynka tu była, z córką.
– Tak, Sabina. Z Julitką – potwierdziła Irma w zadumie.
– I nawet panna Zuzanna.
– Ja? – zdziwiła się Zuza. – To niemożliwe. W każdym razie nie pamiętam.
– Bo jak pamiętać ma, jak dopiero w brzuchu, za przeproszeniem, była – roześmiał się Kajetan po swojemu. – Panny mama dopiero w ciąży z panną chodziła, ot co.
Zuzanna popatrzyła na ciotkę, szukając potwierdzenia, ale Irmina tylko lekko potrząsnęła głową i zmieniła temat.
– No więc, panie Kajetanie, przez ten czas, gdy nas tu nie będzie, chciałybyśmy, żeby pan doglądał, czy wszystko w willi i w ogrodzie jest w porządku.
– Ja? – Kajetan wystraszył się, a potem aż pokraśniał, czując się wyróżniony. – A bo to nie ma kogo lepszego?
– Jest – burknęła Irmina. – Jeden lepszy od drugiego.
– Pan to zrobi najlepiej – oznajmiła szybko Zuzanna. – Trzeba dbać o ogród, podlewać kwiaty w domu…
– Od razu mówię, ja ręki do kwiatów nie mam. To już lepiej do tego moją siostrę nająć.
Zuza uniosła palec.
– Można i tak, ale wtedy jej przyjdzie zapłacić.
– Chociaż z drugiej strony – żachnął się Kajetan – co to za filozofia, kwiaty podlać. Tak samo jak w ogródku, tylko żeby ja wiedział, ile wody lać.
– Sam pan widzi, że to proste. – Zuza uśmiechnęła się. – A teraz najważniejsze. Pan słucha. Przez te dwa tygodnie, jak będziemy z ciocią w Kanadzie, tu będzie trwał remont. W środku, potem na zewnątrz. Rozumie pan? Będzie tu dużo różnych materiałów budowlanych.
– Co mam nie rozumieć. Rozumiem. Jest remont, muszą być materiały.
– Trzeba to wszystko ogarnąć okiem. Jak gospodarz. Wie pan, dobry materiał bez nadzoru zawsze amatora znajdzie.
– Na mnie panna Zuzanna może liczyć.
– O, i to rozumiem, panie Kajetanie. Byłby pan tu kimś w rodzaju strażnika.
– Mundurowego? – zapytał z niedowierzaniem i przestrachem.
– Nie, zwyczajnie, po cywilnemu.
– Znaczy na stróża chce mnie panna – stwierdził z ulgą i zamyślił się na moment, coś kalkulując. – Bo na strażnika to się nie piszę. Ale jak tak, to mam taką propozycję, jak panie się zgodzą. – Panie popatrzyły wyczekująco. – Chodzi o to, żeby, no, żeby w gospodarczym, znaczy w garażu, wiecie, panie, żebym ja tam mógł stróżować w nocy. Bo jak tu będą materiały, pewnie drogie…
– Ależ oczywiście – wyrwało się Zuzannie.
– Tylko żeby mi tam – Irmina pogroziła energicznie palcem – kolegów jakich nie sprowadzał.
– Toż ja tyle razy powtarzał, że pani Irmina już to wiedzieć powinna – zaperzył się Kajetan. – Dla mnie robota pierwsza jest. A po robocie to i ksiądz dobrodziej nie odmawia. Znaczy się, dozwala. Ale jak pani nie ma zaufania… – Wstał i założył czapkę.
– Spokojnie, panie Kajetanie, ciocia tylko tak, na wszelki wypadek. W gruncie rzeczy bardzo pana ceni.
Kajetan usiadł.
– Słowo daję, jak na spowiedzi, ja tylko dla panny Zuzanny to zrobię.
– Tylko, panie Kajetanie, ta robota będzie na okrągło, całodobowo.
– Znaczy się… – Kajetan podrapał się pod kaszkietem. – Na okrągło? I bym miał tych majstrów dozorować za dnia? Nie uchodzi, panno Zuzanno, żeby ja, bez szkoły, tylko po zawodówce. A oni po technikum przynajmniej, jak nie inżyniery.
– Ma rację – wtrąciła się Irmina. – W dzień nie musi się tu kręcić. Jak by to wyglądało. Będzie przychodził po południu, jak oni skończą, i wychodził rano.
– Ot, jednak mądra kobieta – skomentował Kajetan i znowu zdjął czapkę. – Takiej to i posłuchać warto.
– Aha, mądra, bo daje czas, żeby od rana do popołudnia, kiedy pilnować nie trzeba, wspierał pan monopol spirytusowy?
– Ale aż tak ja by z tą mądrością nie przesadzał – dodał z przekąsem.
– Patrzcie go! – Irmina gotowa była zacząć besztać gościa. – Bo to nikt nie wie, jak czas wolny spędza. Lepiej by siostrze pomógł, bo schorowana.
– O, dobrze pani mówi. Jak ja by tu na okrągło pilnował, to siostra by żadnej pomocy nie miała – zaczął bronić się Kajetan.
– Aha, a koledzy towarzystwa.
– I znowu szpila – stwierdził Kajetan zrezygnowany. – Anielską cierpliwość musi mieć panna Zuzanna, jak i pannę pani ciocia tak beszta na każdym kroku. Ale ja już nawykły, to i wybaczam, po chrześcijańsku.
– Czyli co? Zgoda? Przypilnuje pan? – zapytała Zuzanna, zaniepokojona, że Kajetan na serio może się obrazić.
– Ja zawsze mówię, że dla panny Zuzanny by w ogień wskoczył, to i tę robotę wezmę, bo dużo łatwiejsza niż takie skakanie. Kiedy mam przyjść?
– Remont zacznie się w poniedziałek. Ale my wylatujemy w sobotę, to może już wtedy by się pan tu urządził? Praktycznie by trzeba tu być od poniedziałku, jak już zwiozą materiały. – Kajetan pokiwał ze zrozumieniem głową, ale nie ruszał się ze stołka. Zuzanna pochyliła się nad nim. – Zostaje jeszcze kwestia zapłaty.
– No, w zasadzie, panna Zuzanna to zawsze w sedno trafi – mruknął gość.
– Pan się zastanowi do piątku, jak przyjdzie po klucze, jaka suma będzie dla pana uczciwa, a my wtedy z ciocią powiemy, czy na tyle nas stać, zgoda?
Kajetan wstał.
– Ech, z panną Zuzanną na pewno się dogadamy – oznajmił i ruszył ku drzwiom. Tam się zatrzymał. – Serdeczne dzięki, że mnie, staremu, panie chcą dać swój dom pod opiekę. Bóg wam zapłać. Do zobaczenia.
– Do widzenia, panie Kajetanie – powiedziała Zuzanna i dodała: – Proszę pozdrowić od nas siostrę.
– Oj, ucieszy się – rzekł Kajetan i przeszedł przez próg. – Dziękuję.
Założył kaszkiet i wyszedł z domu. Zuzanna patrzyła za nim przez kuchenne okno.
– Nie za bardzo mu ciocia dokucza? – zapytała, gdy Kajetan zamknął za sobą furtkę.
– Żeby nie poczuł się zbyt pewnie – odrzekła Irmina. – Niech wie, że tej jego skłonności nie akceptujemy.
– Czy nie warto jednak, żeby czasem usłyszał od cioci dobre słowo?
– To pięknie, że tak się za nim bez ustanku ujmujesz – rzekła ciotka kwaśno. – Ale on i tak wie, że go cenię, inaczej bym go nie zapraszała.
– Jednakże…
Irmina machnęła niecierpliwie ręką.
– Przecież nie muszę ci tłumaczyć, ile zła może przynieść rodzinie alkohol – rzekła dobitnie, nie dopuszczając Zuzanny do głosu. – Tobie szczególnie.
– No tak – bąknęła Zuza i zamilkła.
Nie chciała rozwijać bolesnego tematu. Wiedziała, że ciotka czyni aluzje do jej życiowego dramatu. Irmina miała za złe jej ojcu jego alkoholizm. Uważała, że doprowadził do przedwczesnej śmierci nie tylko swojej, ale w konsekwencji także matki Zuzanny. Irmina nie umiała mu tego wybaczyć. Zuza nie pojmowała tego jej zacięcia w złości. Można było odnieść wrażenie, że ciotka straciła nie siostrzenicę, a własną córkę. A przecież Sabina, babcia Zuzanny, nawet nie była siostrą rodzoną Irminy, tylko cioteczną.
Zuzanna już wcześniej zauważyła, że za sprawą ciotki niezwykle rzadko poruszały w rozmowach ten temat. Jeśli tylko się pojawiał, szybko gasł. Raz tylko Irmina w przypływie szczerości pozwoliła sobie otwarcie powiedzieć, co o tej historii myśli. Oznajmiła wtedy: Julita zdawała się być z nim taka szczęśliwa. Dopóki nie zaczął pić. A potem ta depresja i choroba. Nie nazywała nigdy raka po imieniu, zawsze była to „ta choroba”. Ta sama, która wcześniej zabrała Sabinę. Stąd Zuzanna była przekonana, że w ich rodzinie jest to choroba dziedziczna.
– Przepraszam, moje dziecko, że znowu o tym mówię, ale czasem tak sobie myślę – rzekła ciotka ze skruchą. – Czasem sobie tak myślę, że gdyby nie ten jego alkoholizm, choroba Julity, znaczy twojej mamy, tak szybko by się nie ujawniła, może nawet nigdy. I pewnie ty byłabyś szczęśliwsza.
Zgrzyt, który popsuł popołudniowy spokojny nastrój, należało szybo zagłuszyć.
– Ciociu, takie rozważania nie mają sensu – stwierdziła Zuzanna. – Co było to było, jest jak jest, niczego już nie zmienimy. Ja mam swoje lęki z dzieciństwa, których nie umiem pokonać, ciocia ma swoje żale, których trudno się pozbyć, każdy żywi jakieś urazy i tajemnice, których nie chce ujawnić.
– Tajemnice, powiadasz? – zaniepokoiła się Irmina. – Co masz na myśli?
– Ojej, różne rzeczy. Z dzieciństwa, z młodości. Przecież nie wszystko o sobie wszystkim mówimy. Pewne rzeczy, nawet te dobre, ale także złe, człowiek zachowuje tylko dla siebie.
– Miałyśmy zrobić herbatę – powiedziała ciotka. – Przez tego Kajetana woda wystygła.
Odwróciła się, żeby raz jeszcze włączyć wyłączony przed chwilą elektryczny czajnik i rozlać herbaciany napar do kubków.
– Kiedyś, jako dziewczynka, o złych rzeczach, gdy mi się już przytrafiły, mówiłam księdzu na spowiedzi, ale teraz jakoś to zaniedbałam – ciągnęła Zuzanna swoją myśl.
Irmina, ciągle odwrócona, westchnęła głęboko.
– Spowiedź, dziecko, cóż… Może przynieść ulgę, jeśli jest szczera, ale pamięci ci nie wykasuje. Człowiek, nawet uwolniony od winy, musi żyć dalej z poczuciem, że zrobił coś złego.
Zuzanna miała ochotę zapytać, co konkretnego ciotka ma na myśli, ale nie chciała być zbyt wścibska. Pomyślała, że może chodzić o jakiś incydent z lat pięćdziesiątych – z okresu, kiedy była w związku z Giuliem. Mogła dotąd nic nie wiedzieć na ten temat, bo Irmina, opowiadając swoje dzieje, nie doszła jeszcze do tego momentu. Może dziś, jak się rozkręci, coś niecoś opowie?
– Zawsze może tę winę odpokutować – rzuciła filozoficznie, żeby nie przeciągać ciszy, jaka zaległa na moment.
– Tak, można, a nawet powinno się. Ale co, jeśli próba naprawienia zła przyniesie w zamian ból komuś innemu? – odrzekła Irmina pewnie, jakby miała tę kwestię wcześniej głęboko przemyślaną.
Zaczęła energicznie kroić drożdżówkę na grube plastry. Zagwizdał czajnik.
Teraz Zuzanna była już pewna, że myśli ciotki krążą wokół jakiegoś bolesnego szczegółu z jej życia, o którym nie wspomina, a który nie daje jej spokoju. Podeszła do blatu kuchennego, rozlała wrzątek do kubków i uniosła je oba, gotowa wyjść na werandę.
– To jak będzie? Opowie mi dziś ciocia dalszy ciąg waszych niezwykłych przygód z Giuliem? – zapytała. – Ta opowieść naprawdę wciąga jak film.
– Chodźmy – zgodziła się Irmina. – Dobrze mieć ją z głowy, nim znajdziemy się w Kanadzie. Bo tam – zaczęła zdanie i utknęła. – Bóg raczy wiedzieć, czego się dowiemy – zakończyła tajemniczo.