Читать книгу Ucieczka z labiryntu sekretów - Zbigniew Zbikowski - Страница 8
3
ОглавлениеZuzanna spisała na kartce wszystko, co miała do załatwienia przed wylotem do Kanady, ujmując całość w punkty. Lista zamknęła się na pięciu pozycjach, lecz gdyby każdą z nich opisać szczegółowo, pojawiłoby się przynajmniej kilkanaście podpunktów.
Najważniejszą z nich – organizację remontu Moreny – mogłaby od razu uznać za ostatecznie dopiętą, gdyby nie jeden drobiazg. Kolejne spotkanie z Filipem było właściwie zbędne, ten jednak na nie nalegał, twierdząc, że Zuzanna, jako zleceniodawczyni remontu, powinna podpisać przed wylotem jakieś pełnomocnictwo dla przedstawiciela firmy Ekoreno, na wypadek, gdyby trzeba było podjąć nieprzewidzianą szybką decyzję dotyczącą zakresu robót, a właścicielek willi nie będzie pod ręką.
– Nigdy nie wiesz, na co się natkniesz pod warstwą tynku bądź pod podłogą – tłumaczył jej podczas ostatniej rozmowy w jej ulubionej włoskiej restauracji, gdy już zaczęli mówić sobie po imieniu. – Może się zdarzyć, że trzeba będzie wykonać coś ekstra.
– W takiej sytuacji zawsze możesz zadzwonić – odrzekł Zuzanna. – A jeśli to dla was problem, że Kanada i koszty, możesz wysłać maila.
– Niby tak – zgodził się Filip niechętnie. – Z tym że wiesz, szef woli mieć wszystko na piśmie. Wchodzimy na wasz obiekt poza wszelkimi harmonogramami – zaczął objaśniać, a dostrzegłszy w oczach Zuzy zaskoczenie, szybko dodał: – No wiesz, udało się wcisnąć to zadanie w napięty plan robót, bo to dla nas ważne, rzekłbym prestiżowe, gdyż obiekt niezwyczajny, ale nie możemy sobie pozwolić nawet na dzień obsuwy. Dlatego sama rozumiesz.
– Ale przecież… – Zuzanna próbowała przejrzeć intencje Filipa. – Te koszty nie mogą rosnąć w sposób nieograniczony. Nie damy z ciocią rady.
– Dlatego określimy sobie górny pułap i po sprawie. Na przykład dziesięć procent.
– A co, jeśli koszty okażą się wyższe?
– Wtedy, no cóż, będziemy szukać tańszego rozwiązania. Z czegoś zrezygnujemy, a w innym miejscu coś dołożymy. Są różne możliwości.
– A co na to konserwator zabytków?
– Nie mówię o elementach zabytkowych, przecież samej drewnianej fasady nie ruszamy, to nie jest robota na dwa tygodnie, tylko dach, żeby nie przeciekał, i wnętrza, żeby były bardziej funkcjonalne i nowoczesne, jak się umawialiśmy.
– Tak się zastanawiałam. Czy to tego rodzaju robót naprawdę potrzebna jest aż tak specjalistyczna firma, jak wasza?
– Oczywiście, Zuzanno! Nie powinnaś mieć wątpliwości. Pierwszy lepszy majster, nawet dobry w swoim fachu, mógłby tylko narobić szkód, niszcząc zabytkowe elementy, które nie mają dla niego wagi i znaczenia. To dlatego konserwator ma do nas zaufanie, że my się na tym znamy!
Zuzanna zgodziła się z ociąganiem. Filip nie miał jednak przy sobie gotowego dokumentu, umówili się zatem na jeszcze jeden kontakt. Zuza gotowa była wpaść następnego dnia do Ekoreno, lecz Filip zaprotestował:
– Nie mogę na to pozwolić – oznajmił dżentelmeńsko. – To ja do ciebie wpadnę, najdalej w piątek przed piętnastą.
– Do agencji? – W głosie Zuzanny pojawiło się najwyższe zdumienie.
– No tak, a co, nie można?
– Nie, nie, oczywiście, że można. – Zuza opanowała się. – W końcu masz tam znajomości – dodała z przekąsem. – Iza cię podziwia, Ewa, nasza szefowa, ceni…
Filip zrobił minę, która mogła oznaczać wszystko – od „no co ty, serio?” po „sama widzisz, jak jest”.
– A ty? – spytał prowokacyjnie.
– Co ja? – odrzekła Zuza, wzruszając ramieniem, by zyskać na czasie.
– No tak. Iza to, Ewa tamto, a ty?
– A ja owo – stwierdziła w tym samym stylu. Dostrzegłszy zaś na ustach Filipa dziwny uśmieszek, dodała: – Uważam cię za profesjonalistę. Ufam twojej wiedzy. Wystarczy?
– Aż nadto. Po tej historii z Pysznym, jak ci ją naświetliła Gabriela, mogłabyś mieć o mnie jak najgorsze zdanie.
– Mówimy o sprawach zawodowych, prywatne zostawiamy na boku, okej? Tamte historie wyjaśniajcie sobie sami, bez mojego pośrednictwa.
– Okej, okej! – zgodził się Filip, unosząc dłonie w geście poddania. – Ciekawi mnie tylko jedno. Bo widzisz, oni się niby rozwodzą, a ta Gabi tak broniła Pysznego, wtedy, u ciebie, jak się spotkaliśmy…
– Bo to porządna dziewczyna jest – oznajmiła Zuzanna. – I ani słowa więcej na ten temat. Proszę.
Filip tylko pokiwał w zadumie głową.
Inaczej było z niemal równie ważną, a dotąd niewyjaśnioną sprawą Paola i Wiolety. Zuzanna nie chciała zawieść zaufania, jakim została obdarzona przez Włocha, uważającego, że tylko ona jest w stanie odwrócić rzucone na niego podejrzenie policji, jakoby był sprawcą pożaru gospody Janusza Biernata, a Wioleta była jego wspólniczką. Choć poszlaki wskazywać mogły na ich winę, Zuza uwierzyła, że to tylko skutek czyichś intryg, toteż gotowa była poświęcić wiele, by prawda wyszła na jaw – jak często powtarzała ciotka Irmina. Jednak prowadzący śledztwo komisarz Makuła nie odzywał się, a Zuzanna nie mogła się zdecydować, by zadzwonić pierwsza. Lecz czas naglił. Paolo zniknął policji z oczu, ukrywał też gdzieś Wioletę i wyglądało na to, że przez najbliższe dwa tygodnie nic się tu nie zmieni. „Telefon” – napisała przy punkcie drugim, opatrując wpisane słowo trzema wykrzyknikami.
Pod trójką umieściła opracowanie zlecone jej przez Ewę. Było właściwie gotowe. Na tyle, że Iza nie mogła go już zepsuć swoimi ewentualnymi poprawkami. Na wszelki wypadek postanowiła postawić sprawę jasno przed jedną i drugą: nie będą pod jej nieobecność grzebać w tekście, żeby na przykład zmienić coś we wnioskach.
Zuzanna, pisząc opracowanie, uwzględniła już sugestie Ewy na tyle, na ile wydały się jej logiczne i możliwe do przyjęcia. Nie chciała, aby na koniec to, co opatrzyła komentarzem „ewentualnie można by rozważyć” zamieniło się w „jest konieczne i niezbędne”. Na przykład przyznawanie rządowych koncesji na roboty renowacyjne kilku wybranym firmom.
Czwarty punkt dotyczył obrazów Berezyńskiego. Zgodnie z planem, jaki omówili z Marcinem Pysznym, jego teść zabrał je do swojego zabezpieczonego i ubezpieczonego skarbca, ale umowa, jaką zawarli, miała formę tylko ustną. Pysio zapewniał ją, że mimo to nie powinna niczego się obawiać.
– Możesz mówić i myśleć o nim, co chcesz, ale w tych sprawach, mówię o sztuce, to osobnik honorowy. Stara szkoła – oznajmił jej podczas kolejnego wspólnego lunchu, gdy wyraziła zaniepokojenie, że jeśli chodzi o przechowanie, nie spisali niczego na papierze.
– Bądź konsekwentny – przyłapała go na słówkach Zuzanna. – Kto mnie usilnie ostatnio przekonywał, żebym nie była zbyt ufna? Nie ty przypadkiem?
– No dobrze. – Pysio niespodziewanie opuścił gardę. – Miałem na myśli inny krąg ludzi niż Gogołek, ale zgoda. Jeszcze dziś zwrócę się do niego o papier.
– To znaczy sam wszystko napiszesz, wydrukujesz i poprosisz o łaskawy podpis?
Pysio rzucił na nią znad talerza przenikliwe spojrzenie.
– Wyrabiasz się – stwierdził. – Dasz sobie w życiu radę. Musisz tylko więcej atakować, a nie wiecznie chować się za tarczą i gdy przeciwnik tupnie nogą, zmykać z pola walki.
– I pamiętaj. – Zuza, wycelowawszy w niego widelcem niczym nacierający ułan lancą, przełknęła porcję makaronu. – Pamiętaj, że zobowiązał się przechować je nieodpłatnie.
– Oczywiście, to przede wszystkim.
– I na prośbę właścicielki zwrócić niezwłocznie w stanie nieuszkodzonym.
Tym razem Pysio dziwnie cmoknął, z żachnięciem.
– Nie przeginaj, dobrze? Człowiek w końcu robi ci uprzejmość.
– Aj, żartowałam, a ty zaraz…
Zuza znowu poczuła, że dystans, jaki Pysio wytwarzał w stosunku do swoich współpracowniczek z agencji, w jej przypadku topniał z tygodnia na tydzień. Teraz rozmawiali jak starzy dobrzy znajomi, niemal przyjaciele. Niepokoiło ją to, ale jednocześnie dodawało pewności siebie.
– Widzisz, chodzi o to – ciągnął Pysio, już spokojniej – że w waszej umowie nie mogą pojawiać się zobowiązania tylko po jego stronie. Skoro nic nie płacisz…
– Wiedziałam – stwierdziła Zuzanna. – Nie ma darmowych obiadków. Zawsze jest coś za coś. Czego więc Gogołek ode mnie oczekuje za swą usługę, skoro nie chce pieniędzy?
– Ty coś zaproponuj.
– Ja? Nie mam pojęcia. Na czym mu zależy?
– Mogę zapytać.
– Na prawie pierwokupu? Miał przecież chęć nabyć te płótna.
Pysio ożywił się. Wykonał głową głęboki skłon.
– Możesz wystąpić z taką propozycją, pod warunkiem, że zapłaci najwyższą cenę, jaką rynek zaoferuje – zasugerował.
Zuzanna spojrzała mu w oczy.
– I gdzie tu przywilej? – spytała. – To oczywiste, że obrazy kupi ten, kto zaoferuje najwięcej, nie potrzeba do tego specjalnej klauzuli.
– Niekoniecznie – odparł spokojnie. – A co zrobisz, jeśli muzeum też zechce kupić, ale zaoferuje mniej, bo budżet, jednostka państwowa? Znasz to.
– A, tu was boli! – zawołała Zuza triumfalnie. – Żeby przypadkiem Gabrysia nie ściągnęła obrazów do muzeum sztuki?
Pysio odczekał moment potrzebny na przełknięcie większego kęsa. Następnie uniósł palec i nim potrząsnął.
– Nie chodzi personalnie o nią – oznajmił nieprzekonująco. – Nie muszę ci przypominać, że jest córką Gogołka i jego jedyną spadkobierczynią.
– Jedyną? – wyrwało się Zuzannie. – Czyżby?
Chciała powiedzieć, że przecież córką teścia Marcina Pysznego jest także Aga, ale ugryzła się w język. Nie była to właściwa chwila na poruszanie tego tematu. Pysio jednak chwycił w lot jej niedopowiedzenie.
– W obecnym stanie prawnym, jedyną – rzekł z naciskiem. – Tak więc Gabriela… Chodzi o to, że patrząc na sprawę w szerszej perspektywie, więcej by zyskała, gdyby obrazy trafiły do ojca, niż gdyby ściągnęła je do muzeum. Mówiąc wprost: wszyscy więcej by zyskali. I Gogołkowie, i ty.
– I ty.
– Ja? No, może, w jakimś sensie.
– Ciągle jesteś jego zięciem. I adwokatem, jak widzę.
– Zuza, do cholery! – Pysio powiedział to ostrym szeptem, pochylając głowę. – Jeśli jestem czyimś adwokatem, to przede wszystkim twoim, nie widzisz? Ale w każdej chwili możesz mnie zwolnić z tego przywileju, jeśli uważasz, że na nim tracisz.
Zuzanna poczuła szybsze bicie serca, oznaczające zdenerwowanie. W mgnieniu oka przypomniała sobie wszystkie gadki Agi o tym, jakim to pająkiem, oplatającym powoli swoje ofiary, jest Pysio, i sytuację Gabrysi, próbującej wyrwać się z jego objęć. Z drugiej strony czuła, że bez jego pomocy nie poradzi sobie z problemami, jakich nastręczyło jej odkrycie w Morenie obrazów Juliana Berezyńskiego. Postanowiła podjąć coś w rodzaju negocjacji.
– A nie pomyślałeś, że Gabi kieruje się czymś więcej? Czymś wyższym niż interes własny? – zaczęła. – Może źle ją oceniasz? Może chodzi jej o to, żeby szerzej promować Berezyńskiego, dać możliwość oglądania jego obrazów publice większej niż tylko grono koneserów?
Pysio prychnął po swojemu.
– Gabi chodzi przede wszystkim o dwie rzeczy – oznajmił. – Najpierw, żeby jej ojciec uznał prawnie Agę za swoją córkę. – Widząc, że Zuza chce coś powiedzieć, uniósł dłoń na znak, by milczała. – Nie zaprzeczaj, widzę, że już znasz tę tajemnicę. Dopóki tak się nie stanie, będzie mu robiła wszystko na złość. Po drugie, chce się na Berezyńskim doktoryzować, dlatego zależy jej, choć według mnie to irracjonalne, żeby te jego obrazy mieć bezustannie w zasięgu ręki.
– To dlaczego nie mielibyśmy zrobić tak, żeby je miała?
– Przecież może je mieć tak czy inaczej! – Pysio nie krył zdziwienia, że Zuza nie pojmuje tak prostej rzeczy. – Czy to w muzeum, czy u ojca. To drugie nawet pewniejsze, bo robotę może stracić, a ojca raczej nie.
– Pod warunkiem, że przestanie uznawać Agę za swoją przyrodnią siostrę.
Kolejne prychnięcie Pysio wykonał niemal bezgłośnie.
– Aż tak radykalnie bym tego nie ujął – rzekł, nadąwszy policzki i wydmuchnąwszy powietrze. – Ich relacji, mam na myśli Gabi i Agę, nie da się już zmienić. Ale zrozum, dziewczyno, Gogołek nie jest w stanie przeprowadzić tego, czego obie od niego oczekują. Znaczy nie potrafi przysposobić Agi, uznać jej za córkę. Psychicznie nie jest na taki akt gotowy. Przynajmniej na razie.
– Bo nie chce mnożyć spadkobierców?
– Może to też dla niego istotne, nie będę zaprzeczał. Ale pewnie chodzi też o coś głębszego, czego wolałbym teraz zanadto nie roztrząsać. Zrozum, Gabi zawsze była jego jedyną ukochaną córeczką. Możliwe, że nie okazywał swych emocji zbyt wylewnie, ale w sercu tak czuł. Wiem, bo sam mi się kiedyś w chwili słabości z tego zwierzył. I nagle teraz wychodzi coś takiego. Miałby dzielić uczucia między córki? Tłumaczyć się? Rozdrapywać rany?
– Ja to widzę inaczej – przerwała mu Zuza, dając jednocześnie znak, że zbiera się do wyjścia. – Gabi nie ustąpi, to pewne, za daleko zabrnęła. Dąży do tego, by mieć prawnie uznaną siostrę i nie spocznie, dopóki tak się nie stanie. Jeśli Gogołek nie chce stracić jednej jedynej, jego zdaniem, córki, musi przystać na dwie. Wiedz, że Adze za bardzo na tym uznaniu ojcostwa nie zależy, pamięć o porządnym ojczymie, którego zawsze uważała za tatę, jej wystarczy, ale nie opuści przyrodniej siostry w potrzebie. I jeszcze ty w tym wszystkim, biedaku. Tak łatwo godzisz się na rolę syna, którego on zawsze pragnął? – Pysio zerwał się z krzesła i znowu uniósł palec, gotów zaprzeczać. Zuza patrzyła mu prosto w oczy. – Nie przestraszysz mnie – oświadczyła hardo, choć miała chęć czmychnąć do najbliższej nory.
– Baby – burknął Pysio, kręcąc głową. – Ta wasza babska solidarność. Teraz już trzy na jednego.
– Poddajesz się? – Zuzanna nie ustępowała.
Pyszny nie odpowiedział. Nie miał zamiaru kapitulować, to nie w jego charakterze. Wskazał energicznym gestem drogę do drzwi.
– Jutro przyniosę ci to pismo z podpisem Gogołka – zakończył.
Mimo że pod koniec rozmowy pojawiło się między nimi niemiłe napięcie, nie żegnali się w gniewie. Zuza odniosła wrażenie, że po tej scenie zyskała nawet w oczach Pysia uznanie. Wiedziała, że ma rację i że trafiła go w czułe miejsce, ale on nie był skłonny głośno się do tego przyznać.
Piąty punkt Zuzanna zapisała na kartce dwa razy i dwa razy go skreśliła. Początkowo zamierzała poprosić niedawno poznaną sąsiadkę z naprzeciwka, aby zechciała wespół ze swoją cierpiącą na bezsenność mamą prowadzić dyskretną obserwację tego, co się będzie działo w Morenie, podczas gdy one dwie – Zuza i Irmina – przebywać będą w Kanadzie. I by w razie dostrzeżenia czegoś niepokojącego, Weronika wysłała maila z informacją. Potem jednak zreflektowała się, że prośba ta może niechcący wyjść na jaw i zarówno Filip, jak i Kajetan, poczują się dotknięci, że Zuzanna bez ich wiedzy ustanowiła im jakiegoś poufnego superinspektora, jak gdyby, powierzając im pieczę nad willą, nie miała do nich pełnego zaufania. Następnie uświadomiła sobie, że obie sąsiadki, zwłaszcza starsza pani, i tak będą przyglądać się temu, co się dzieje po drugiej stronie ulicy, dlaczego więc nie wykorzystać ich ciekawości? Zapisała punkt ponownie. Ale to tak, pomyślała, jakbym je nakłaniała do donosicielstwa. Skreśliła. Na koniec postanowiła, że po prostu poprosi Weronikę o jej adres mailowy i w rewanżu poda swój, bez żadnych próśb czy zobowiązań. Jedynie na wypadek, gdyby trzeba było się skontaktować w jakiejś pilnej sprawie.
Ja zwariuję, doszła do wniosku Zuzanna, wodząc wzrokiem po kartce. Tyle spraw, a tylko półtora dnia na ich załatwienie. I nikogo, kto mógłby mnie w czymkolwiek zastąpić. A tu jeszcze trzeba się spakować, może coś kupić, nowe ubrania, jakieś prezenty dla krewnych w Kanadzie. I dla tych mieszkających w Stanach, uświadomiła sobie, bo pewnie też się pojawią w Montrealu. Ale co? Chyba tylko polską kiełbasę, o ile celnicy pozwolą im ją wwieźć, zaśmiała się w myślach. Bo czy w Ameryce brak im czegokolwiek z rzeczy materialnych, co mogłyby dowieźć im z Warszawy? Czy oni tam żywią jeszcze jakiekolwiek polskie sentymenty? Syn wuja Antoniego, Robert, mało co mówi po polsku, jego dzieci pewnie wcale, zaginiona gdzieś w Kalifornii córka Jane zapewne zapomniała o polskich korzeniach, jak i o włoskich, nawet najbliższa rodzina nic o niej nie wie. Jedyną rzeczą, jaka może ich łączyć z ojczyzną Antoniego, jest willa Morena, o której brat Irminy pewnie wiele im opowiadał i która formalnie w jakiejś części im się należy. Wuj wprawdzie w porozumieniu z Robertem rozporządził przypadającą na niego częścią spadku po swojemu – dzięki czemu Zuzanna stanie się kiedyś jedyną właścicielką rodzinnego gniazda Ludwigów, a przy okazji zyskała fundusze na remont – ale co na to powie Jane, jeśli w ogóle się odnajdzie?
Później nad tym się zastanowię, pomyślała Zuzanna, kiedy ewentualnie pojawi się problem. Na razie postanowiła zrobić dużo zdjęć willi w obecnym stanie, jaki pewnie w trakcie jej pobytu w Kanadzie przejdzie do historii, żeby móc je pokazywać wujowi Antoniemu i jego rodzinie.
Zdecydowała, że zrobi to zaraz, póki ma jeszcze dobre popołudniowe światło. Wstała od biurka, sięgnęła do szafki po aparat fotograficzny i zeszła na dół. Ciotkę Irminę znalazła na werandzie. Zuzanna zaczęła pstrykać zdjęcia.
– Co robisz, wariatko, jestem nieuczesana! – broniła się Irmina, zasłaniając twarz dłońmi.
– Nie szkodzi, pokażemy im, jak wygląda cała prawda o nas, bez upiększania – zażartowała Zuza.
– Im, to znaczy komu? – zaniepokoiła się Irma.
– No tym tam, w Kanadzie i w całej Ameryce. – Zuzanna nie porzucała żartobliwego tonu.
– Ani mi się waż! – postraszyła ją ciotka, wstając energicznie z fotela. – Dom tak, ale beze mnie.
– Ale dlaczego, ciociu?
– Powiedziałam! – ucięła Irmina i opuściła werandę.
Zuzanna podążyła za nią. Ciotka zamknęła za sobą drzwi swojego pokoju. Pewnie chce się wyszykować do zdjęć, pomyślała Zuza i wzięła się do pstrykania w salonie i kuchni. Potem wyszła do ogrodu. Naciskała spust migawki wielokrotnie, stając w różnych miejscach i pod różnymi kątami. W pewnej chwili zbliżyła się do ogrodzenia oddzielającego ich posesję od ogrodu sąsiada, właściciela budynku nazywanego willą Gargamela. Niemal oparła się o płot. Wtedy przyszło jej do głowy, że sfotografuje też ten dziwny dom z wieżyczką. Odwróciła się i – żeby parkan nie przesłaniał jej ujęcia – podniosła ręce z aparatem ponad nim. W tej samej chwili usłyszała sapanie, które zawsze wprawiało ją w przerażenie. Niemal bezgłośnie podbiegał do płotu potężny pies stróża posesji. Nim jednak zdołał naprawdę wystraszyć Zuzannę, jego pan przywołał go do porządku. Zuza zrezygnowała z fotografowania. I wtedy stała się rzecz dla niej najdziwniejsza. Osiłek w odzieniu w stylu militarnym, w maskujący deseń, zwykle mrukliwy i niereagujący na obecność w pobliżu innych osób, sięgnął palcami do daszka polowej czapki wojskowego kroju.
– Dzień dobry, sąsiadko! – powiedział z lekką chrypką w niskim głosie.
Zuzannę tak zamurowało, że na moment straciła głos.
– Dzień dobry panu – wyjąkała po chwili.
– Spacerek? – rzekł stróż czy strażnik, Zuza miała problem z określeniem jego funkcji.
Stając w rozkroku, dał jednocześnie psu znak, by ten przysiadł.
– A tak – odrzekła Zuza, ciągle zszokowana.
Tamten pokiwał głową.
– Ładny dzień – odezwał się, patrząc w czyste niebo.
Zuzanna zamierzała jak najszybciej skończyć niezręczną rozmowę i czmychnąć. Już miała się pożegnać, gdy nagle przypomniały się jej wszystkie nauki Pysznego.
– A pan w pracy, jak widzę? – rzuciła odważnie.
On zaśmiał się krótko i chrapliwie.
– Tak jakby – stwierdził i wypluł źdźbło, które żuł w kąciku ust, po czym burknął obojętnie: – Służba nie drużba.
– Tak na okrągło? – indagowała go dalej Zuza, na co on wykonał kilka ruchów głową, oznaczających „może tak, może nie, nie twoja sprawa, panienko”. – Bo z tego, co słyszę, wynika, że to nie pański dom – usprawiedliwiła się. – Pan tu tylko pracuje.
Tym razem kiwnął potakująco, bez słowa, jakby na znak, że wraca do małomówności. Ale nie wytrwał w milczeniu.
– A pani jest tu właścicielką, czy tylko mieszka u starszej pani? – zapytał zaczepnie.
Zuza wzmogła uwagę.
– I tak, i tak – odparła tajemniczo. Żeby nie dopuścić go do drążenia tematu dalszymi pytaniami, zaczęła mówić, co jej ślina na język przyniosła. – Wie pan – ciągnęła. – Pojutrze wyjeżdżamy z ciocią na dwa tygodnie, a w tym czasie nasza willa będzie remontowana. Tak sobie pomyślałam, gdyby pan, skoro już pan tu jest i tak sobie chodzi, od czasu do czasu, no wie pan, rzucił okiem, zwłaszcza po pracy, ich pracy, nie pana oczywiście. Będzie tu co prawda stróżował taki starszy pan, ale… no wie pan, starszy, gdyby coś, to nie wiem.
Mówiła urywkami zdań, obawiając się jego reakcji. On jednak przyjął propozycję spokojnie.
– Nie ma problemu – odrzekł i wykonał nieokreślony ruch ręką. – Mogę rzucić, czemu nie. Tak jakby niezobowiązująco, ma się rozumieć. Nie znamy się za dobrze, więc tylko tak, z daleka, bez zobowiązań.
Wciąż stał, a pies siedział posłusznie, dysząc z wywalonym językiem.
– To może, gdy wrócimy, zajdzie pan do nas na kawę, żeby się lepiej poznać? – zapytała Zuzanna z uśmiechem i zaczepnym błyskiem w oku. On przyjął propozycję bez protestu, ale i bez wyraźniej akceptacji. Zdawać by się mogło, że wciąż na coś czeka. Zuza czuła, że znowu musi coś powiedzieć, żeby przerwać ciszę. – Nie nudno tak samemu? – rzekła. – Właściciela raczej rzadko tu się widuje. Nawet nie wiem, jak wygląda. Raz czy dwa razy widziałam jedynie jego samochód z przyciemnianymi szybami. Właściwie nie wiem, czy jego, czy to ktoś inny przyjechał, ludzie w Kornelinie tylko tak mówią, mogą się mylić.
Sama nie mogła uwierzyć, że wszystko to mówi do kogoś, kto budził w niej dotąd tylko strach.
– To nie moje sprawy – stwierdził krótko mężczyzna za płotem. – Cerber! – rzucił do psa, który natychmiast zerwał się na równe nogi. – Idziemy! Miło było sąsiadkę poznać – rzucił szorstko do Zuzanny, zbierając się do odejścia. – I nie robimy zdjęć – dodał, wykonując ręką gest, który jednoznacznie wyjaśniał, że zakaz odnosi się do willi Gargamela.
A więc o to ci chodziło, pomyślała Zuzanna, uśmiechając się do niego pojednawczo na pożegnanie, by nie odgadł jej myśli. Ciekawe, dlaczego nie chce, aby fotografować nieruchomość jego pracodawcy, która swoim wyglądem aż się o to prosi. Zakaz wydał zapewne właściciel. Nie, to nie. Wszystkich i tak nie upilnuje. Ktoś na pewno kiedyś umieści to cudo w Internecie, bez jego pozwolenia.
Przypomniała sobie, że wcześniej Paolo sfotografował ten dziwny dom.
Odwróciła się i pomaszerowała do willi.
Irmina akurat wychodziła z łazienki. Uczesana, lekko przypudrowana, w letniej sukni, z ledwie dostrzegalnym makijażem, wyglądała teraz bardziej elegancko niż kwadrans wcześniej.
– No, możesz robić te swoje zdjęcia – rzuciła, naśladując żartobliwie pozę modelki.
Zuzanna machnęła ręką, nie zwracając uwagi na gotowość ciotki do poświęceń.
– Żeby ciocia wiedziała, co mi się przytrafiło – rzuciła. Irmina zaraz spoważniała, zastygając w oczekiwaniu na relację z czegoś niezwykłego. – W ogrodzie. Ten strażnik od Gargamela. Odezwał się do mnie!
– Naprawdę? Niemożliwe! I co powiedział?
Ciotka, wyrażając swoje zdumienie, zrobiła taką minę, że Zuza natychmiast uniosła cyfrowy aparat, by ją utrwalić.
– Nie mogę, muszę najpierw wziąć coś na uspokojenie – zażartowała w odpowiedzi. Dostrzegłszy jednak cień zawodu w oczach Irminy, która przygotowana do pokazowej fotografii, liczyła na inną kolejność zdarzeń, zmieniła zamiar: – Albo nie, najpierw sesja zdjęciowa, kawa może poczekać – orzekła. – Chodźmy na werandę, tam wszystko cioci opowiem. Ale to cwaniak jest, ten mięśniak z psem, od razu uprzedzam.