Читать книгу Girl Online - Zoe Sugg - Страница 7
ОглавлениеDziś
Patrzę na SMS od Elliota i wzdycham. Odkąd przyszłam na próbę kostiumową Romea i Julii (trzy godziny mojego życia, których już nigdy nie odzyskam), Elliot bombarduje mnie setkami dziwnych wiadomości o Szekspirze. Teoretycznie chodzi o to, żebym się mniej nudziła, ale komu potrzebna jest informacja, że Szekspir został ochrzczony w 1564 roku? Albo że miał siedmioro rodzeństwa?
– Penny, czy mogłabyś zrobić zdjęcie, jak Julia wychyla się z przyczepy?
Łapię szybko aparat i kiwam głową w stronę pana Beaconsfielda.
– Oczywiście.
Pan Beaconsfield prowadzi zajęcia teatralne w naszym liceum. To jeden z tych nauczycieli, którzy chcą „zakumplować się z dzieciakami” – układa włosy na żelu i każe mówić do siebie „Jeff”. To był jego pomysł, żeby nasza wersja Romea i Julii rozgrywała się w brooklińskim getcie, dlatego Julia wychyla się z przyczepy kempingowej, a nie z balkonu. Moja NPWS (Najlepsza Przyjaciółka w Szkole), Megan, uwielbia pana Beaconsfielda – ale nic dziwnego, skoro zawsze daje jej główne role w naszych sztukach. Mnie z kolei wydaje się trochę dziwny. Nauczyciele nie powinni chcieć zadawać się z nastolatkami. Powinni sprawdzać klasówki i martwić się wizytami z kuratorium czy co tam się robi w pokoju nauczycielskim.
Wchodzę po schodkach z boku sceny i kucam pod Megan. Ma na głowie baseballówkę z napisem „SWAG”, a z szyi zwisa jej gruby złoty łańcuch z symbolem dolara. Prędzej padłaby trupem, niż pokazałaby się w takim stroju gdziekolwiek indziej; to wszystko z miłości do pana Beaconsfielda. Już mam zrobić zdjęcie, kiedy słyszę syk przyjaciółki:
– Tylko żeby mi nie było widać pryszcza.
– Co? – pytam szeptem.
– Mam pryszcza na nosie. Zrób tak, żeby go nie było widać na zdjęciu.
– A. Okej. – Przechylam się w bok i robię zbliżenie.
Światło z tej strony nie jest najlepsze, ale przynajmniej pryszcz znika z kadru. Pstrykam zdjęcie i odwracam się, żeby zejść ze sceny. W tym samym momencie zerkam na widownię. Jest pusta, nie licząc pana Beaconsfielda i dwóch asystentów reżysera. Instynktownie oddycham z ulgą. W tłumie czuję się tak dobrze jak Justin Bieber wśród paparazzi. Nie wiem, skąd ludzie biorą odwagę, żeby występować na scenie. Wystarczy, że wejdę na nią na kilka sekund, żeby pstryknąć zdjęcie, i już robi mi się nieswojo.
– Dzięki, Pen – rzuca pan Beaconsfield, kiedy zbiegam po stopniach.
To kolejny z jego dziwacznych zwyczajów – zwraca się do nas, używając ksywek. Lekka przesada, co? Może tak do mnie mówić rodzina, ale nie nauczyciele!
Wracam do mojej bezpiecznej kryjówki z boku sceny i znów słyszę sygnał wiadomości.
Spoglądam na Olliego, który wpatruje się właśnie w Megan.
– Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! – mówi z najgorszym nowojorskim akcentem w historii.
Nie mogę powstrzymać westchnienia. Ollie ma jeszcze gorszy kostium niż Megan – wygląda w nim jak skrzyżowanie gościa kiepskiego talk-show ze Snoop Doggiem – ale nawet to nie zmienia faktu, że jest słodki.
Elliot nie znosi Olliego. Uważa, że Ollie jest zakochany w sobie, i nazywa go Chodzącym Selfie, ale tak naprawdę wcale go nie zna. Elliot uczy się w szkole prywatnej w Hove; widuje Olliego tylko wtedy, kiedy natkniemy się na niego przypadkiem na plaży albo w mieście.
– Czy ja też nie powinienem mieć zdjęcia w tej scenie? – dopytuje się Ollie, kiedy wreszcie udaje mu się dobrnąć do końca kwestii.
Nadal mówi z udawanym amerykańskim akcentem. Nie przestaje go używać, odkąd dostał tę rolę. Twierdzi, że wszyscy najlepsi aktorzy tak robią; podobno nazywają to metodą Stanisławskiego.
– Jasna sprawa, Ollz – odpowiada pan „Mówcie mi Jeff”. – Pen?
Odkładam telefon i znów wbiegam po schodkach.
– Ustaw się tak, żeby uchwycić mój lepszy profil, dobra? – szepcze do mnie Ollie spod czapki z napisem „MACHO” z czarnych dżetów.
– Pewnie – odpowiadam. – Yyy… czyli który?
Ollie patrzy na mnie jak na wariatkę.
– Po prostu ciężko się zorientować… – dodaję szeptem i czuję, jak robię się czerwona.
Ollie nadal ma niezadowoloną minę.
– Bo mnie podobają się oba – rzucam z rosnącą desperacją.
O nie! Co ja wygaduję!? Prawię słyszę w głowie przerażony krzyk Elliota. Na szczęście w tym momencie twarz Olliego rozjaśnia uśmiech. Teraz wygląda naprawdę chłopięco i znacznie sympatyczniej.
– Prawy – odpowiada i odwraca się znów w stronę przyczepy.
– Masz na myśli… yyy… swoje prawo czy moje prawo? – pytam, żeby się upewnić.
– Pośpiesz się, Pen. Nie będziemy tu czekać cały dzień! – woła pan Beaconsfield.
– Chyba jasne, że moje – syczy Ollie, znów rzucając mi spojrzenie, jakbym była nienormalna.
Nawet Megan patrzy na mnie teraz ze zmarszczonymi brwiami. Policzki mnie pieką, ale robię zdjęcie. Postanawiam darować sobie sprawdzanie światła, perspektywy i innych tego typu rzeczy, których zazwyczaj pilnuję – po prostu wciskam przycisk i zmywam się stamtąd najszybciej, jak się da.
Po próbie – na której dowiedziałam się jeszcze od Elliota, że Szekspir ożenił się, mając zaledwie osiemnaście lat, i w sumie napisał trzydzieści osiem sztuk – idziemy całą grupą do barku JB’s na shaki i frytki.
Na deptaku wzdłuż morza Ollie zaczyna iść obok mnie.
– I jak tam? – rzuca, znów usiłując brzmieć jak nowojorczyk.
– Yyy… w porządku, dzięki – odpowiadam, a język natychmiast zaczyna mi się plątać. Teraz, kiedy Ollie przebrał się z gangsterskiego kostiumu Romea, wygląda jeszcze lepiej niż wcześniej. Dzięki swoim idealnie zmierzwionym blond włosom przypomina surfera. Niebieskie oczy lśnią mu jak morze w zimowym słońcu. Szczerze mówiąc, nie mam do końca pewności, czy jest w moim typie. Wygląda trochę zbyt idealnie, jak krzyżówka ślicznego członka boysbandu z umięśnionym sportowcem, ale rzadko się zdarza, żeby największy przystojniak z naszej szkoły poświęcał mi całą swoją uwagę, więc nie umiem powstrzymać zakłopotania.
– Tak się zastanawiam… – zaczyna z uśmiechem.
Natychmiast przychodzą mi do głowy różne zakończenia tego zdania: „…jak lubisz spędzać wolny czas?”, „…dlaczego nigdy dotąd cię nie zauważałem?”, „…czy chciałabyś się ze mną umówić?”.
– …czy mógłbym rzucić okiem na to zdjęcie, które mi zrobiłaś? Chcę tylko sprawdzić, czy dobrze wyszedłem.
– Aha… yyy… no tak. Pewnie. Pokażę ci je w JB’s. – I dokładnie w tym momencie wpadam do dziury.
No dobrze, nie jest to jakaś wielka dziura i tak naprawdę nie wpadam do środka ani nic w tym rodzaju, ale potykam się i lecę do przodu, wyglądając przy tym równie atrakcyjnie i zwiewnie jak pijak w sobotnią noc. To jedna z rzeczy, której nie cierpię w Brighton, czyli moim mieście. Jest tu mnóstwo dziur, które tylko czekają, aż w nie wpadnę! Udaję, że nic się nie stało, i wydaje mi się, że na szczęście Ollie nic nie zauważył.
W JB’s Ollie wsuwa się do boksu tuż obok mnie. Megan unosi brwi i od razu zaczynam się czuć tak, jakbym zrobiła coś złego. Wzbudzanie we mnie poczucia winy to jej specjalność. Odwracam się od niej i skupiam wzrok na świątecznym wystroju w barku – wstążkach zielonych i czerwonych włosów anielskich i mechanicznym Świętym Mikołaju, który wykrzykuje „Ho, ho, ho!” za każdym razem, kiedy ktoś przejdzie obok. Uwielbiam święta Bożego Narodzenia. W tych świętach jest coś, co zawsze mnie uspokaja. Po chwili znów odwracam się w stronę stolika. Na szczęście Megan wpatruje się teraz w swój telefon.
Palce zaczynają mnie świerzbić, bo wpada mi do głowy pomysł na nowy post na mojego bloga. Czasem wydaje mi się, że cała szkoła to wielki teatr, a my wszyscy mamy non stop trzymać się wyznaczonych ról. W tej sztuce, którą odgrywamy w prawdziwym życiu, Ollie nie powinien siedzieć obok mnie; powinien siedzieć obok Megan. Nie chodzą ze sobą ani nic takiego, ale na pewno są na tym samym szczeblu drabiny społecznej. A Megan NIGDY się nie potyka. Idzie przez życie bez najmniejszego wysiłku z tymi swoimi lśniącymi kasztanowymi włosami i nadąsaną miną. Na miejsca obok niej wsuwają się bliźniaczki Kira i Amara. Mają w sztuce nieme role, a Megan tak samo traktuje je w prawdziwym życiu – jak statystki na scenie, na której ona stoi w świetle reflektorów.
– Podać wam coś do picia? – pyta uśmiechnięta kelnerka, zatrzymując się przy naszym stoliku z notesem w dłoni.
– Byłoby super! – odpowiada głośno Ollie swoim udawanym amerykańskim akcentem, a ja mimowolnie kulę się z zażenowania.
Wszyscy zamawiamy shaki – oprócz Megan, która bierze wodę mineralną – a potem Ollie odwraca się do mnie i mówi:
– To jak, mogę zobaczyć?
– Co? A, tak.
Przez chwilę grzebię w torbie, szukając aparatu, a potem wyciągam go i zaczynam przeglądać zdjęcia. Kiedy dochodzę do fotki Olliego, podaję mu aparat. Wstrzymuję oddech, czekając na jego reakcję.
– Nieźle – ocenia. – Wyszło naprawdę dobrze.
– Och, pokaż mi moje – Megan wyrywa mu aparat i zaczyna wciskać na oślep przyciski, a ja cała się spinam. Zwykle nie mam problemu z dzieleniem się swoimi rzeczami – oddaję nawet połowę czekoladek z kalendarza adwentowego Tomowi – ale aparat to co innego. To najcenniejsze, co mam. Z nim czuję się bezpiecznie.
– No nie mogę! Penny! – jęczy Megan piskliwym głosem. – Co to ma być? Wyglądam, jakbym miała wąsy! – Aparat z hukiem ląduje na stole.
– Ostrożnie! – wołam.
Megan patrzy na mnie ze złością, a potem znów łapie aparat i zaczyna wciskać różne przyciski.
– Jak skasować to zdjęcie?
Wyrywam jej aparat trochę zbyt gwałtownie i jeden z jej sztucznych paznokci zahacza o pasek.
– Au! Zepsułaś mi manikiur!
– Ty mogłaś mi zepsuć aparat.
– Tylko na tym ci zależy? – Megan wbija we mnie wściekłe spojrzenie. – To nie moja wina, że zrobiłaś takie paskudne zdjęcie.
Mam w głowie gotową odpowiedź: „To nie moja wina, że kazałaś mi je zrobić w taki sposób, bo masz pryszcza”. Ale powstrzymuję się przed wypowiedzeniem jej na głos.
– Pokaż – mówi Ollie, zabierając mi aparat.
Kiedy zaczyna się śmiać, a Megan spogląda na mnie z jeszcze większą wściekłością, czuję znajomy ucisk w gardle. Próbuję przełknąć ślinę, ale to niemożliwe. Czuję się uwięziona w naszym boksie. „Proszę, tylko nie to, nie chcę znów się tak czuć”, błagam w duchu. Ale to na nic. Nagle robi mi się potwornie gorąco i z trudem łapię oddech. Mam wrażenie, jakby wszystkie gwiazdy filmowe ze zdjęć zawieszonych na ścianie utkwiły we mnie wzrok. Muzyka z szafy grającej wydaje mi się za głośna. Czerwone fotele – zbyt jaskrawe. Nie mogę nic na to poradzić, tracę kontrolę nad własnym ciałem. Pocą mi się ręce, a serce zaczyna walić jak oszalałe.
– Ho, ho, ho! – woła mechaniczny Święty Mikołaj ustawiony przy drzwiach.
Tylko że teraz jego głos nie brzmi wesoło. Brzmi groźnie.
– Muszę już iść – mówię cicho.
– A co ze zdjęciem? – jęczy Megan, odrzucając lśniące ciemne włosy za ramię.
– Skasuję je.
– A twój shake? – pyta Kira.
Wyjmuję z portmonetki pieniądze i kładę je na stole. Mam nadzieję, że nikt nie widzi, jak trzęsą mi się ręce.
– Niech ktoś z was go wypije. Właśnie sobie przypomniałam, że miałam pomóc w czymś mamie. Muszę wracać do domu.
Ollie patrzy na mnie i przez sekundę mam wrażenie, że w jego wzroku widać prawdziwe rozczarowanie.
– Będziesz jutro w mieście? – pyta.
Megan wpatruje się w niego z drugiego końca stołu.
– Chyba tak. – Jest mi tak gorąco, że jego twarz rozmywa mi się przed oczami. Jeśli zaraz nie wydostanę się z tego boksu, na bank zemdleję. Muszę powstrzymywać się ze wszystkich sił, żeby nie wrzasnąć na Olliego, który zagradza mi drogę do wyjścia.
– Spoko. – Ollie wysuwa się z boksu i podaje mi aparat. – To może się zobaczymy.
– Okej.
Jedna z bliźniaczek, nie mam pojęcia która, zaczyna pytać, czy dobrze się czuję, ale nie zatrzymuję się, żeby jej odpowiedzieć. Jakoś udaje mi się wydostać z barku na deptak. Słyszę pokrzykiwanie mewy, a potem piskliwy śmiech. W moim kierunku idzie chwiejnym krokiem grupa kobiet; wszystkie mają sztuczną opaleniznę i wysokie obcasy. Chociaż jest grudzień, są ubrane w landrynkoworóżowe koszulki, a jedna z nich ma naszyjnik ze znaczków „L”, oznaczających naukę jazdy. To kolejna rzecz, jakiej nie znoszę w Brighton – co piątek przeżywa oblężenie z powodu wieczorów panieńskich i kawalerskich. Przebiegam przez ulicę i idę na plażę. Wieje silny, lodowaty wiatr, ale właśnie tego teraz potrzebuję. Stoję na mokrych kamykach, patrzę w morze i czekam, aż fale, które uderzają o brzeg, a potem cofają się w ciemność, przywrócą mojemu sercu normalny rytm.