Читать книгу Księżniczka - Zofia Urbanowska - Страница 7

U ludzi
VII

Оглавление

Niemałe miała trudności Helenka, zanim przygotowała rodziców do swoich zamiarów. Z początku ani słuchać nie chcieli o zmianie, mającej nastąpić w ich domu. Ojciec płakał i wyrzucał sobie, że to z jego winy córka chce iść wycierać obce kąty; matka dostała ataku nerwowego i wyrzucała córce, że powzięła myśl szaloną, bo po co ma tam gdzieś szukać pracy, nieodpowiedniej dla panny tak starannie jak ona wychowanej, kiedy może iść tutaj za mąż bogato. Dość będzie sprawić kilka nowych sukien, pokazać się na kilku wieczorach, aby cel zamierzony osiągnąć. Mówiła, że się dziewczynie przewróciło w głowie, że „co powie na to świat”, że wreszcie „nie ma prawdziwego przywiązania do rodziców, kiedy jej tak łatwo przychodzi opuścić ich teraz właśnie, gdy spadło na nich nieszczęście”.

Helenka w milczeniu znosiła te wszystkie zarzuty, nie próbując się nawet usprawiedliwić, ale stała przy swoim. Ulegała matce dotąd zawsze we wszystkim, toteż pani Orecka zdziwiona była i rozgniewana tą nagłą stanowczością, o jaką córki dotąd nie podejrzewała. Okoliczności też wkrótce bardzo Helence do uskutecznienia zamiaru dopomogły. Ostatnia pensja wyczerpała się w połowie miesiąca i trzeba było żyć na kredyt. Postanowiono wprawdzie sprzedać konie, ale nie śpieszono się z tym, bo zbytni pośpiech w sprzedaży rozniósłby zaraz po mieście i okolicy wieść o ruinie majątkowej pana Marcina – a tego właśnie pani Marcinowa nie życzyła sobie.

Gdy delegowany Rady Nadzorczej powtórnie przyjechał, nikt się już nie sprzeciwiał wyjazdowi Helenki. Ojciec tylko stał się jeszcze więcej milczący, wzdychał ciężej i po całych dniach wybijał swojego marsza, nie mogąc się zdobyć na żadne inne zajęcie; matka po cichu płakała i zażywała krople uspokajające, ale rzeczy były już zapakowane. Dziwiła się bardzo pani Orecka, że żaden z kawalerów, którzy się o jej córkę dobijali na balu, nie przyjechał dotąd złożyć wizyty, ale pocieszała się nadzieją, że Helenka może w Warszawie lepiej jeszcze pójdzie za mąż. Żeby zaś świat nie robił żadnych niepotrzebnych domysłów, zapowiedziało się znajomym, że jedynaczka jedzie do stolicy na karnawał.

Z ciężkim sercem opuszczało dziewczę dom rodzicielski, a gdy przyszła chwila pożegnania i zrozpaczeni rodzice, poleciwszy córkę kilkakrotnie opiece pana Radlicza i otrzymawszy od niego przyrzeczenie, że będzie nad nią czuwał jak nad własną córką, wzajemnie ją sobie z objęć wyrywali; gdy słudzy rzucili się do nóg i rąk panienki, a pies, nieodstępny jej dotąd towarzysz i przyjaciel, jakby coś przeczuwając, zaczął dokoła niej biegać i skomleć; gdy nareszcie ulubiona jej klaczka, na której codziennie jeździła, wybiegła ze stajni, dopominając się chleba, otrzymywanego zawsze z rąk Helenki o tej porze – zesłabło serce w biednej dziewczynie. Zawahała się na chwilę i wielkim tylko wysiłkiem woli zdołała się przezwyciężyć. Wyrwała się prawie przemocą swoim kochanym i wskoczyła szybko do powozu.

Ofman, oparty łokciami na parkanie, przypatrywał się całej scenie i dziwił go trochę ten smutny wyjazd na wesołą zabawę, a ponieważ był człowiekiem przewidującym i wiedział już, że państwo Oreccy zaczęli brać to i owo na kredyt, ponieważ w przybliżeniu wiedział także, ile to stroje damskie pochłaniają pieniędzy, więc przez błękitne dymy swojej fajeczki, niby przez mgłę przeźroczystą, widział się już w niedalekiej przyszłości posiadaczem posesji pana Marcina.

Gdy konie ruszyły z miejsca, z oczu Helenki, wstrzymującej się dotąd mężnie od płaczu, trysnęły łzy obfite. Teraz, gdy już zostawiła za sobą wszystko, co jej było drogie, i przecięła sobie drogę do odwrotu, odstąpiła ją cała odwaga. Ogarnął ją żal bezmierny za tym, co zostawiła, i obawa tego, co ją czekało. Pan Radlicz nie przeszkadzał jej płakać ani usiłował nawiązać z nią rozmowy. Znał dobrze życie i wiedział, że łzy przynoszą ulgę, a kilka godzin milczącego wpatrywania się w głąb własnej duszy może wyjść tylko na zdrowie osobie, która na świat patrzyła powierzchownie, a w siebie prawdopodobnie nigdy jeszcze uważnie nie spojrzała.

Większą część drogi przebyli w zupełnym milczeniu, potem jednakże Helenka ożywiła się bardzo i nie tylko nie unikała rozmowy, ale ją nawet podtrzymywała; dopiero gdy pociąg zbliżał się do Warszawy i z daleka ukazały się tysiące świateł migocących wśród nocy, sposępniała bardzo na myśl, że wkrótce znajdzie się w obcym domu. Pan Radlicz, zgadując jej myśli, powiedział:

– Bądź pani spokojna, znajdziesz osoby chętne i życzliwe. My wszyscy pracujemy, więc umiemy zrozumieć i uszanować każdego, kto pracuje. Żona moja jest zacna i rozumna, dziewczęta poczciwe i wesołe, syn – chłopiec dzielny i pracowity: powinno ci z nimi być dobrze. Salonów pańskich wprawdzie u nas nie ma, zbytku nie znamy, aie jest za to dostatek, ład i oszczędność.

Pociąg zatrzymał się i wysiedli. Tłum gęsty zalegał platformę; zewsząd słychać było okrzyki radości i powitania, zmieszane z wołaniem posługaczy i służących hotelowych. Pan Radlicz podał Helence ramię i przeprowadził ją przez tłum na drugą stronę dworca.

– Nie kazałem nikomu czekać na siebie – rzekł do niej – bom nie mógł na pewno dnia powrotu oznaczyć, a nie lubię, gdy ludzie tracą czas nadaremnie. Dom mój jest niedaleko stąd, pójdziemy więc pieszo, a potem przyślemy po rzeczy.

„Czyż czas służących jest tak drogocenny? – myślała Helenka. – Cóż wielkiego, gdyby lokaj pana Radlicza przyszedł tu kilka razy na próżno!”

Przeszli między szeregami dorożek i skierowali się w aleję. Noc była ciemna, ale latarnie oświetlały drogę. Powiew mroźnego wiatru orzeźwiająco podziałał na nią: w głowie zrobiło się jakoś jaśniej, w duszy raźniej i wdzięczna była swemu opiekunowi za tę przechadzkę. Przed dużym, piętrowym domem zatrzymał się i rzekł:

– Jesteśmy już na miejscu.

W bramie pod samą latarnią na ławie siedział stróż i czytał „Kuriera”. Ujrzawszy swego pana powitał go z widoczną radością i otworzył drzwi szklane, prowadzące na schody. Weszli na pierwsze piętro i zaledwie pan Radlicz pociągnął za dzwonek, gwar dwóch głosów dał się słyszeć w przedpokoju, jakby dwie osoby biegły na wyścigi drzwi otwierać, a w gwarze tym można było dokładnie rozróżnić te wyrazy:

– To ojciec, to pewno ojciec!

Nareszcie drzwi otworzyły się i pan Radlicz został obskoczony przez dwoje młodych dziewcząt, które zaczęły go ściskać, całować, zarzucać pytaniami, ściągać z niego futro, a z całego powitania widać było, jak bardzo był kochany ten rozumny ojciec. Helenka, stojąca na boku, patrzyła na tę scenę rodzinną z sercem ściśniętym, a przed oczyma jej stanął obraz rodziców samotnych i strapionych. Oswobodziwszy się z objęć córek, pan Radlicz obejrzał się za swoją towarzyszką i wziąwszy ją za rękę, powiedział:

– Moje dzieci, oto jest panna Orecka, o której wam pisałem; zapoznajcie się z nią i postarajcie się, żeby jej u nas było dobrze.

Obie panny Radliczówny wyciągnęły ręce życzliwie do nowo przybyłej, a ona ujęta ich pełną prostoty uprzejmością, każdą z rąk sobie podanych uścisnęła serdecznie. Była w obcym domu, daleka od wszystkiego, co kochała, i bardzo potrzebowała życzliwości. Gdy zdjęły z niej aksamitne, lisami podbite futro, pan Radlicz rzekł wesoło:

– Żebyś pani wiedziała, z jak dostojnymi osobami będziesz odtąd przestawać, wymienię pani ich tytuły: to jest Andzia, moja starsza córka, bardzo rozmiłowana w swoim fachu kwiaciarka, prawdziwa artystka w układaniu bukietów, za które na wystawie ogrodniczej otrzymała medal.

– Ach, ojcze, bo się zarumienię – przerwała śmiejąc się Anna.

– To Elżunia, rokiem od niej młodsza, zajmuje się malowaniem na porcelanie; powiada ona, że nie pragnie medalu, bo go sama sobie namalować potrafi.

Ogólny śmiech był odpowiedzią na te słowa.

– Najstarszej mojej córki nie mogę pani pokazać, bo mieszka na wsi z dziadkiem – mówił dalej pan Radlicz, a twarz jego przy tym sposępniała – prowadzi ona gospodarstwo kobiece, a głównie zajmuje się fabrykacją konfektów na podobieństwo kijowskich. Ta także nie ma jeszcze medalu, ale go dostanie z pewnością, bo wyroby jej znalazły wielkie w handlu uznanie. A teraz, kiedyś się pani dowiedziała, że będziesz żyła w gronie samych znakomitości, pójdziemy dalej. Andziu, gdzie jest matka?

– Mama jest w jadalnym pokoju z Andrzejem, proszę ojca, pewnie nie słyszeli dzwonka.

– To dobrze, chodźmy do nich, zrobimy im niespodziankę.

Pani Radliczowa siedziała w dużym krześle przy stole i cerowała starannie skarpetkę. Przed nią leżały dwa stosy tych skarpetek: jedne były już pocerowane, porządnie wyciągnięte i złożone, drugie jeszcze wcale nie ruszone. Obok tych stosów leżał duży kłębek bawełny, paczka tasiemek i nożyczki. Lampa, spuszczająca się od sufitu, rzucała światło wprost na jej głowę, pochyloną nad robotą, na czarny tiulowy czepek; na wysuwające się spod czepka włosy, gładko przyczesane na skroniach, a tak czarne, że aż wpadały w odcień błękitnawy: na czoło, porysowane licznymi podłużnymi i poprzecznymi liniami, na brwi szerokie i gęste, na nos orli i koniec brody, której kształty nieco ostre znamionowały wytrwałość i energię. Cera ciemnooliwkowa podnosiła jeszcze charakter energiczna jej twarzy, tak bardzo już charakterystycznej.

Syn siedział naprzeciw matki po drugiej stronie stołu i czytał głośno gazetę, a pani Radliczowa od czasu do czasu podnosiła na niego duże, wypukłe oczy, w których malowało się głębokie skupienie myśli i rozwaga – jakby w twarzy syna szukała rozwiązania faktów uderzających jej umysł – a podniesiona igła zatrzymywała się na chwilę w powietrzu, po czym poruszała się w jej rękach z większą jeszcze szybkością.

Czy była piękna kiedy lub nie, tego na pewno wiedzieć nie było można, ale to pewna, że rysy jej musiały być łagodniejsze w młodości i tylko życie wśród ciężkich okoliczności zaostrzyło ich kontury tak bardzo, że aż odebrało im delikatniejsze cechy kobiecości. Nie była to głowa piękna, ale każdy malarz byłby ją chętnie umieścił na swym płótnie, przypominała bowiem typy dawnych Rzymianek z najświetniejszych czasów rzeczypospolitej. Tak niezawodnie wyglądać musiała matka Gracchów27.

Kto widział razem oboje państwa Radliczów, ten musiał być uderzony dziwnym między nimi podobieństwem – podobieństwem nie zasadzającym się na rysach, bo te były bardzo od siebie różne, ale na ogólnym wyrazie. Snadź28 dwoje tych ludzi musiało się wzajem dobrze rozumieć, snadź musieli z sobą iść zgodnie ręka w rękę przez życie, skoro wędrówka ta napiętnowała ich twarze jednakowym wyrazem.

Andrzej był bardzo podobny do ojca: te same miał rysy nieregularne, te same oczy, błyszczące inteligencją i przenikające do głębi, nawet te same dwie fałdy idące wzdłuż czoła. Tylko kolorem cery i włosów przypominał matkę. Włosy te, krótko przystrzyżone i zaczesane do góry, sterczały na głowie jak szczotka, a krótka amerykańska broda dopełniała charakteru tej twarzy wyrazistej, która na pierwszy rzut oka wydawała się brzydka. Broda czyniła Andrzeja znacznie starszym, niż był, wyglądał bowiem na lat czterdzieści, a miał dopiero trzydzieści dwa.

Gdy pan Radlicz, przywitawszy się z żoną, przedstawił jej Helenkę, pani odjęła okulary29 i przez chwilę przypatrywała się jej delikatnej twarzyczce i eleganckiemu podróżnemu ubiorowi, po czym podniosła na męża wzrok, który zdawał się mówić:

„Niewiele będziemy mieli pociechy z tej pracownicy”.

Pan Radlicz zrozumiał znaczenie tego wzroku i rzekł głośno:

– Panna Helena nie otrzymała tak praktycznego wychowania jak nasze dziewczęta, ale szczerze pragnie nauczyć się pracować; dała tego dowód doprowadziwszy swój zamiar do skutku, pomimo przeszkód, jakie miała do zwalczenia ze strony rodziców. Miejmy nadzieję, że wytrwa.

– Daj Boże – odpowiedziała pani Radliczowa nieco przyjaźniejszym tonem – z całego serca życzę tego pannie Oreckiej.

I podawszy jej rękę, wskazała krzesło obok siebie. Helenka ze swej strony w milczącym podziwieniu przypatrywała się tej kobiecie, tak bardzo różniącej się od jej matki nie tylko twarzą, obejściem i głosem, brzmiącym niskimi tonami, ale nawet wszystkimi szczegółami ubioru, którego nadzwyczajna prostota biła w oczy. Tamta była skończonym typem wielkiej damy, delikatnej, nerwowej i wiecznie potrzebującej opieki – ta kobiety czynnej, energicznej i zdrowej, a szerokie jej ramiona i silna budowa pokazywały, że sama potrafi dużo znieść i jeszcze innych wesprzeć i obronić. Tamta była uosobieniem wdzięku słabości, ta siły moralnej i fizycznej.

„Jest to niewątpliwie osoba wzbudzająca wielki szacunek – myślała sobie Helenka – ale jest w niej także coś, co jej się bać każe. Nie wiem, czy kiedy potrafię ją pokochać. Ale jak też może sama cerować tę szkaradną pończochę! Czy nie mogłaby tego kazać zrobić służącej?”

– To jeszcze jedna znakomitość – odezwał się pan Radlicz przedstawiając Helence swego syna – ogrodnik z zawodu, gorliwy mój pomocnik w handlu i przyszły wspólnik. Firma „Radlicz” zmieni wkrótce tytuł i będzie nosić nazwę: „Radlicz i Syn”.

Andrzej ukłonił się z chłodną grzecznością. Piękność Helenki zrobiła na nim wrażenie, ale było to wrażenie innego zupełnie rodzaju niż te, do jakich ona była przyzwyczajoną; nie objawiało się widocznym zachwytem, ale wyrazem ciekawości i idącej za nią chwilowej obserwacji.

„Ach, jakiż brzydki! – pomyślała – czy też znajdzie się kiedy kobieta, co się odważy go zaślubić?”

Podano herbatę i Helenka dziwiła się w duchu, że zastawa była tak skromną; składały ją: bułki, chleb, masło, ser i szynka – co zaś najwięcej dziwiło, to, że pan Radlicz smakował widocznie więcej w tym skromnym posiłku niż w owej sutej wieczerzy, jaką go w M. przyjmowali jej rodzice. Ona sama nie jadła nic, choć ją uprzejmie częstowano – przyjęła tylko szklankę herbaty z rąk pani Radliczowej, a i ta wydawała się jej cierpka i niesmaczna, może z powodu, że ją podano w szklankach z grubego, nie szlifowanego szkła, a nie w filiżankach z francuskiej porcelany, jak to było zwyczajem w domu, gdzie nie dawano także najzylbrowych30 łyżeczek. Już to srebra na stole nie było nawet na lekarstwo, a bielizna31 stołowa nie odznaczała się bynajmniej cienkością i miała pospolity deseń.

Podczas gdy ojciec jadł, Andrzej zdawał mu sprawę z interesów, jakie zostały dokonane pod jego nieobecność, a gdy skończył, siostry prześcigały się w opowiadaniu różnych drobnych faktów, zaprawiając opowiadanie humorem. Wybuchy śmiechu, żarty, dowcipy niby błyskawice krzyżowały się ponad stołem; gwarno było i wesoło. Śmiał się ojciec, śmiał się syn, nawet matka uśmiechała się i wtrącała od czasu do czasu jakieś słowo, nie przestając ani na chwilę cerować swoich skarpetek. Na Helenkę nikt nie zważał; zostawiono ją samej sobie, jakby jej umyślnie chciano dać czas i sposobność do oswojenia się z nowym miejscem i otoczeniem. Dla niej wszystko tu było nowe, nawet ta atmosfera zdrowia moralnego, tryskającego z każdej twarzy, i ta rzeźwość umysłów, i to poprzestawanie na małym, wystarczające widocznie wszystkim – i te niewinne źródła humoru, wywołujące ogólną wesołość. Wychowanie i życie dotychczasowe nie dały jej tych pierwiastków. Czuła, że trudno jej będzie dostroić się do tonu panującego tutaj, i smutno jej się zrobiło. To co im wystarczało, jej wystarczyć nie mogło – co ich rozweselało, jej by nie mogło rozśmieszyć.

Obie panny Radliczówny były przystojne: rysy ojca i matki łączyły się w nich z mniejszą lub większą przewagą na korzyść jednego lub drugiego z rodziców, ale obie tak były do siebie podobne ze świeżości cery, pogody spojrzenia i rozwinięcia kształtów, że na pierwszy rzut oka niełatwo było jedną od drugiej odróżnić i umiało się to dopiero po dłuższym na nie patrzeniu. Wówczas dostrzegało się różnice nawet znaczne. Obie miały suknie z taniego wełnianego materiału, skrojone i uszyte z iście spartańską prostotą, bez kosztownych ozdób, jak to było u Helenki. Wyglądała ona między nimi jak osoba z innego świata, jak wątła, cieplarniana roślinka wśród świeżych kwiatów polnych, zahartowanych na wietrze i słońcu. Musiał sobie podobną zrobić uwagę pan Radlicz, bo spoglądał na nią i na swoje córki, jakby je z sobą porównywał.

Podróż całodzienna i zbytek nowych wrażeń tak zmęczyły Helenkę, że z upragnieniem oczekiwała chwili wstania od stołu i rozejścia się towarzystwa. Zauważyła to pani Radliczowa i zaproponowała jej, aby wcześniej udała się na spoczynek.

– Elżunia zaprowadzi panią do pokoju dla pani przeznaczonego – powiedziała – wszystko tam jest przygotowane na pani przyjęcie i łóżko już posłane.

Helenka natychmiast skorzystała z tego pozwolenia i to była jedyna chwila, w której oczy jej żywszym zajaśniały blaskiem.

– Panno Heleno – rzekł pan Radlicz, gdy opuszczała pokój – obowiązki pani rozpoczną się dopiero pojutrze, jutro jest dzień świąteczny. Nie potrzebujesz pani zrywać się bardzo rano; wypocznij sobie dobrze.

– Będzie pani miała śliczny pokoik – mówiła Elżunia, prowadząc ją ze świecą po schodach na wyższe piętro – duży i słoneczny, z widokiem na ogród. Jestem pewna, że się pani spodoba.

Otworzyła drzwi, podniosła świecę do góry i, puszczając nowo przybyłą przed sobą, zawołała wesoło:

– A co! czy nie milutkie mieszkanko?

Ale Helenka nie zdobyła się na odpowiedź. Zdziwionym wzrokiem wodziła po ścianach świeżo wybielonych, po podłodze niefroterowanej, ale białej i czystej, po skromnych sprzętach i milczała. Składały się one z łóżka żelaznego, szafy jesionowej do rzeczy, stołu do pisania, dwóch wyplatanych krzesełek i umywalnika żelaznego także, na trzech nogach, z garniturem fajansowym. Elżunia, przypisująca milczenie Helenki przyjemnemu zdziwieniu, a nie mogąca się doczekać odpowiedzi, spytała powtórnie:

– Ładny pokoik, prawda?

– Tak, bardzo ładny – odpowiedziała machinalnie.

Było w tonie tej odpowiedzi coś, co uderzyło pannę Radliczównę. Spojrzała z uwagą w oczy nowej towarzyszki, ale oczy te wydały się zagadkowe jak oczy Sfinksa. Delikatność nie pozwalała zadać więcej pytań – zwłaszcza iż zdawało się Elżuni, że panna Orecka pragnie jak najprędzej zostać sama. Postawiła więc świecę na stole, powiedziała jej dobranoc i odeszła.

– I ona to nazywa „ładnym pokoikiem”! – rzekła, śmiejąc się sucho, Helenka, gdy się drzwi za wychodzącą zamknęły. – Ładny, ani słowa! Panna służąca mojej matki ma trochę lepszy, bo przynajmniej wytapetowany, i nigdy jeszcze nie myła się tym obrzydliwym prostym mydłem, którego sama woń przykra już może przyprawić o mdłości.

Niewiele myśląc otworzyła lufcik i wyrzuciła mydło z irytacją za okno. Spostrzegła przy tej czynności szarą płócienną roletę i spuściła ją, wzruszywszy ramionami z politowaniem na widok skromnego wyszycia z białej taśmy, które miało stanowić ozdobę, a w jej pojęciu było równie ordynarne jak firanka z białego perkalu w duże niebieskie kwiaty. Cóż to był za kontrast z prześlicznym, różowym pokoikiem, jaki miała w domu! Nie było tu ani jednego sprzętu wyściełanego, nic takiego, co by miało jakiekolwiek podobieństwo z fotelem lub kanapą, na czym by można usiąść wygodnie, oprzeć się lub położyć. Łóżko stało przy ścianie niczym nie osłoniętej, a na podłodze leżał mały wojłokowy dywanik.

– Ach! – jęknęła Helenka – bez wszystkiego obejść się można, ale jak tu żyć bez kanapy!

Świeca paląca się w mosiężnym lichtarzu i leżąca przy niej papierowa paczka zapałek raziły jej smak estetyczny – jak również stół czarno lakierowany i prosty szklany kałamarz. Kto inny na jej miejscu byłby zadowolony z pokoju czystego, ciepłego i zaopatrzonego we wszystkie potrzeby, ale ona upatrywała w nim podobieństwo do celi więziennej i czuła się bardzo pokrzywdzona. Pozbawiona komfortu, do którego przywykła od dzieciństwa, traciła ochotę do walki z losem na pierwszym zaraz kroku. Ogarnęła ją żałość już nie za rodzicami i ich osamotnieniem, ale nad sobą samą. Ciężka ich dola zbladła w jej oczach wobec wielkości własnego poświęcenia – a obrazy tego wszystkiego, czego się dla nich wyrzekła, przesunęły się kolejno przed oczyma jej duszy w barwach więcej uroczych niż kiedykolwiek.

Do serca czystego dotąd przystąpił szatan pychy i to, co było tylko obowiązkiem, przedstawił jej jako olbrzymią, podziwienia godną ofiarę.

Na łóżku leżała wełniana, grubo watowana kołdra w kolorowe kraty i duża, ciężka poduszka w perkalowej poszewce. Spojrzała na jedno i drugie z posępną rezygnacją, ale gdy, odwinąwszy kołdrę, spróbowała posłania i poczuła pod ręka materac z trawy morskiej, w którym nic miękkiego ani elastycznego nie było – brakło jej odwagi do położenia się.

Szybkim, nerwowym krokiem chodziła po pokoju, czekając na służącą, która, zdaniem jej, powinna była przyjść rozpakować jej rzeczy; ale służąca nie przychodziła. Chciała zadzwonić, ale taśmy od dzwonka nie było nigdzie – wołać zaś nie chciała i nie mogła, bo nie wiedziała, w której stronie domu służba ma pomieszczenie. Mogłaby jeszcze zabłądzić w tym ogromnym budynku, pełnym długich a wąskich korytarzy i ciasnych zaułków, przypominających klasztor i napełniających ją obawą.

Minęło tak pół godziny, a nikt nie przychodził. Czując niezmierne znużenie, a nie chcąc czekać dłużej, Helenka z westchnieniem zabrała się sama do otwierania swych kufrów – a przyszło jej to z większą łatwością, niż przypuszczała. Na wierzchu zaraz leżała różowa atłasowa kołdra, podpięta webowym prześcieradłem, bogato haftowanym po brzegach, i jedwabna puchowa poduszka, obleczona w batystową poszewkę. Z radością pochwyciła te dwa przedmioty, tak żywo uprzytomniające jej ulubiony różowy pokoik, i odrzuciwszy z pogardą kraciastą kołdrę i ciężką pierzaną poduszkę, zastąpiła je swoją elegancką pościelą.

Klękła do pacierza, ale słowa modlitwy, przeplatanej gorącymi łzami, urywały się co chwila lub wydobywały bezwładnie. Usta jej tylko wymawiały, nie serce przepełnione goryczą.

Mimo wielkiego znużenia i senności, długo przewracała się na materacu z morskiej trawy, której źdźbło każde urażało ją, zanim wreszcie przyszedł sen dobroczynny i przyniósł jej zapomnienie.

27

matka Gracchów a. matka Grakchów (190–100 p.n.e.) – Kornelia Afrykańska Młodsza, córka wodza rzymskiego Scypiona Afrykańskiego, matka 12 dzieci, które po śmierci męża wychowywała samotnie. Uważana w Rzymie za wzór matki, rozwijającej w dzieciach cnoty obywatelskie. Dwóch jej synów, Tyberiusz i Gajusz, zostało trybunami ludowymi. [przypis edytorski]

28

snadź (daw.) – przecież. [przypis edytorski]

29

pani odjęła okulary – w XIX w. panie używały okularów typu lorgnon, które trzymało się przed twarzą za rączkę, a panowie nosili zaciśnięte za pomocą sprężynki na nasadzie nosa binokle (pince-nez). [przypis edytorski]

30

najzylbrowy (z niem. Neusilber: nowe srebro) – z imitacji srebra, wykonanej ze stopu miedzi, cynku i niklu, zwanej mosiądzem wysokoniklowym lub nowym srebrem. [przypis edytorski]

31

bielizna stołowa (daw.) – tkaniny używane przy nakrywaniu stołu: obrus i serwetki. [przypis edytorski]

Księżniczka

Подняться наверх