Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 15

11
ROZDZIAŁ

Оглавление

Musimy porozmawiać – oświadczył Styke.

Zwolnił, by znaleźć się za kolumną, gdzie Ka-poel wlokła się jakieś kilkanaście kroków za ostatnimi z Szalonych Lansjerów. Siedziała odchylona w siodle, pogwizdując bezdźwięcznie, obojętnie przyglądając się mijanym krajobrazom. Przestała gwizdać, gdy Ben się zbliżył, i otworzyła dłoń po swej lewej stronie – gest, jakim określała Celine.

– Nie – zaoponował Styke. – Tylko my dwoje. Chyba podłapałem dość tego języka znaków, żebyśmy mogli porozmawiać.

Wydęła wargi, przez co odniósł wrażenie, że doskonale wiedziała, o co mu chodziło. Przez ostatnie dwa dni pokonali całkiem spory dystans. Jak twierdził Orz, do stolicy zostało im mniej niż dwadzieścia mil. Wszyscy byli wypoczęci, ranni zdrowieli szybko i bez komplikacji i jak na razie nikt nie pytał, dlaczego grupa cudzoziemskich żołnierzy wędruje w towarzystwie człowieka-smoka i Kościanego Oka. Styke dziwiło bardzo, że wybieg im się udał, choć musiał przyznać, że był podparty solidną logiką.

Nikt nie podejmuje wysiłków, by przepytać ludzi mających pozycję i władzę. W Dynizie najwyraźniej zasada ta sprawdzała się w dwójnasób.

A skoro podróż mijała im tak spokojnie, był to najlepszy moment, by porozmawiać z Ka-poel na osobności i rozpracować, co też takiego działo się między nimi, obeznanymi z kwestiami magii. Styke pozwolił Amrecowi zwolnić tempo tak, żeby mógł jechać równo z Ka-poel.

– Używasz magii, by mnie chronić. – To nie było pytanie i Ka-poel nie odpowiedziała. – Wcześniej powiedziałaś mi, że tego nie robisz.

Jej dłonie zatrzepotały nagłą serią gestów, niemal zbyt wieloma, by mógł nadążyć.

– Zwolnij, zwolnij – powiedział.

Powtórzyła powoli.

A w które z tych dwóch twierdzeń wierzysz?

– Wierzę, że mnie ochraniasz.

Mówisz takim tonem, jakby to było coś złego.

– Mówię takim tonem, bo mnie okłamałaś.

To tylko białe kłamstwo między przyjaciółmi.

– Białe kłamstwo między przyjaciółmi jest wtedy, gdy ja mówię Markusowi, że krój kaftana nie sprawia, że wygląda jak wielki worek gówna. A nie, kiedy ty wbijasz szpony swojej magii krwi w moje ciało.

Żeby cię chronić. Z mocą wygestykulowała „chronić”, by podkreślić to słowo. Chronię przyjaciół. Ciebie, Taniela. Ludzi, którzy mogą być zagrożeni ze strony innego Kościanego Oka.

– I ilu tych ludzi wspierasz swoją magią? Ilu może otrząsnąć się z ran, walczyć mimo obezwładniającego bólu, reagować ze zdumiewającą siłą?

Ka-poel rzuciła mu spojrzenie spod przymrużonych powiek.

Tylko ty i Taniel.

– Jasne. To, co jest między tobą a Tanielem? Mam w dupie. Macie swoje własne układy. Rozumiem. Ale ty i ja…

Chodzi ci o to, że nie sypiam z tobą, jak z Tanielem? Nie sposób było nie zauważyć złośliwości w jej gestach.

– Nie bądź dzieckiem. Jestem zły, bo Taniel dał ci pozwolenie. Ja nie.

A dlaczego nie chcesz mojej ochrony?

Styke przez moment zastanowił się nad odpowiedzią.

– Bo jestem Szalony Ben Styke. Może jestem trochę pod urokiem własnej legendy i może to moja wina. Ale moja siła? Moja determinacja? Chcę, by to było moje. A nie pożyczone od jakiejś wiedźmy krwi. Rozumiesz w ogóle, co mam na myśli?

Przez moment Ka-poel sprawiała wrażenie wręcz nadąsanej. Odwróciła się od niego z gniewnym grymasem, trzeba było niemal minuty, by znów na niego spojrzała. Kiwnęła twierdząco głową.

Może. Ale ty jesteś głupi, odrzucając taki dar. Nie daję go byle komu.

– Taa, ale jak już mówiłem: nie prosiłem o niego. Nie możesz poczuciem winy skłonić kogoś do przyjęcia daru, o który nie prosił.

Daję ci tylko tyle, by utrzymać cię przy życiu. To niewiele. Sam jesteś bardzo silny.

Styke uznał, że chyba teraz wreszcie go słucha. Targuje się. Głaszcze jego ego. Ubyło mu nieco ciężaru z piersi. Uświadomił sobie, że jednak obawiał się jej reakcji, mogła mu przecież oświadczyć, że teraz należy do niej. Ale to nie była rozmowa pani z niewolnikiem. Odetchnął głęboko.

– Dobra, zacznijmy od początku. Jak to działa?

To pewnego rodzaju więź między nami. Mogę pozwolić ci, byś posilił się siłą mojej magii, dając ci więcej, albo też cię odciąć, kiedy jej nie potrzebujesz. Gdy więź już powstanie, podtrzymywanie jej nie wymaga mojego wysiłku. Jednak dawanie ci zbyt wielkiej siły wyczerpuje mnie, bądź pewien.

Wyjaśnienie było tak długie, że Styke kazał jej powtarzać niektóre gesty dwukrotnie, zanim wszystko zrozumiał.

– To dlatego byłaś tak wyczerpana po Starlight? Bo dałaś mi tak wiele sił? Mam wrażenie, że dopiero teraz doszłaś do siebie.

Ka-poel uśmiechnęła się krzywo.

Nie. Wziąłeś ode mnie trochę energii w trakcie walki, ale większość przekazałam Tanielowi.

– Zgaduję, że jej potrzebował?

Nasza komunikacja nie jest doskonała, ale jak zrozumiałam, zmierzył się z dwiema brygadami Dynizyjczyków.

Styke popijał akurat z manierki i na te słowa wypluł połowę.

– Sam?!

Nie jestem pewna. Ale z pewnością pobrał ode mnie dość siły, by to zrobić.

– Naprawdę jest taki silny?

My jesteśmy naprawdę tacy silni – poprawiła Ka-poel. Uświadomiła sobie chyba swoją arogancję, bo zdecydowała się na gest pokory. To niemal zabiło nas oboje. Żadne z nas nie zdoła tego powtórzyć. Wezwałam go, by do mnie dołączył, ale trochę to potrwa, zanim nas dogoni.

Obecność Taniela niewątpliwie byłaby pomocna, przyznał w duchu Styke. Nawet jeśli miał tylko ułamek sił koniecznych, by walczyć z dwiema dynizyjskimi brygadami. Odepchnął tę myśl i skupił się na teraźniejszości.

– Słuchaj, rozumiem, że twoim zdaniem to konieczne, ale moja siła… musi być moja.

Jesteś pewien?

– Jestem.

Na twarzy Ka-poel odmalowały się sprzeczne emocje. Ben czuł, jak dziewczyna rozważa różne opcje, zastanawia się, czy powinna podjąć decyzję za niego, czy po prostu znów go okłamać. Wreszcie jej usta zacisnęły się w wąską linię, a ręce zatrzepotały.

Nie będę cię już wspierać mocą, ale nie chcę, by inny Kościane Oko zdołał cię pochwycić.

– Chcesz mnie pilnować?

Nie zrobię tego bez twojego pozwolenia.

Teraz się targowała. Styke mruknął, zastanawiając się, czy wciąż jest w coś wmanewrowywany. Jednak miała rację. Ka-Sedial był na drugim końcu świata, nie miał jak go dostać, ale mogą być i inni czarownicy w stolicy, tak samo zdolni, by przejąć kontrolę nad Benem. Jeśli już miał wybierać, to wolał magię Ka-poel niż kogoś obcego.

– Zgoda. Ale tylko obserwuj. Nie jestem Tanielem. Nie jestem twoim czempionem. Tylko tymczasowo cię ochraniam.

Ka-poel wychyliła się z siodła i poklepała Styke’a po policzku. Gest miał w sobie babuniową łagodność, lecz gdy tylko opuszki Ka-poel dotknęły jego skóry, Ben poczuł prąd, który od twarzy pomknął aż do palców u stóp. Szarpnął się w tył, ale to uczucie było tak przelotne, że równie dobrze mógł je sobie wyobrazić. Minęła chwila i Styke zacisnął powieki, bo nagle rozbolała go głowa. Spojrzał na swoje dłonie, rozprostował palce – reagowały na polecenia odrobinę wolniej niż wcześniej. Dokuczliwe bolączki, z których wcześniej nie zdawał sobie sprawy, teraz wybiły się na pierwszy plan, zaleczone rany po kulach, zasklepione magią dźgnięcia spod Starlight.

Kolejne bolesne echa dobiegające z każdej części jego ciała były zarazem znienawidzone, jak i witane z radością. Uświadomił sobie, że spazmatycznie chwyta powietrze, oczy go pieką, a poczucie wolności wypełniło serce. Skinął głową Ka-poel, szczerząc się przy tym głupio.

Ty tak lubisz? – zamachała, unosząc pytająco brew.

– Tu nie chodzi o to, czy to lubię. Ja to znam. Rozpoznaję. To ciało znowu jest moje.

Nigdy… – zaczęła, ale opuściła ręce i tylko wywróciła oczami.

Ich rozmowa skończyła się, gdy grupa przed nimi skręciła z drogi w stronę zabudowań dużego zajazdu. Nie był to postój niespodziewany, a i miejsce niemal opuszczone, więc lansjerzy zsiedli z koni i poczęli poić je przy dużej fontannie. Styke zostawił Ka-poel, żeby zająć się odpowiednio Amrekiem i dopilnować, żeby Celine zaopiekowała się Margo jak należy.

Kiedy Styke obserwował, jak Celine szczotkuje swoją klacz, od czasu do czasu sugerując poprawki, dołączyli doń Zac i Markus.

– Gdzie nasz lokalny przewodnik? – zapytał Ben.

– Zdobywa zapasy od właściciela tego miejsca – wyjaśnił Zac.

Styke spojrzał na drogę i zobaczył, jak piętnastu mniej więcej żołnierzy wmaszerowało na obszerny dziedziniec zajazdu. Większość ledwie osiągnęła wiek poborowy. Ich moriony i napierśniki były niedopasowane, kilku młodzików miało poparzone słońcem twarze, co świadczyło o braku doświadczenia w całodziennym maszerowaniu.

– Czy coś jest nie w porządku? – spytał, nie przestając obserwować żołnierzy.

– Tylko jesteśmy ciekawi, czy w którymś momencie będziemy mogli przeprowadzić zwiad – odpowiedział szeptem za brata Zac. – Wiem, jak nie znosisz jechać na ślepo, a przez ostatnie kilka dni jechaliśmy w oparciu o słowo tego obcego. Jesteśmy jak cele na tarczy. Wszyscy razem i żadnych oczu z przodu czy z tyłu.

– Masz rację, nie lubię – przyznał Styke. Mówił w palo, język różnił się od dynizyjskiego, ale jeśli ktoś by ich podsłuchał, mógł uznać, że to po prostu dziwny akcent. – Ale nasz przyjaciel jeszcze nas nie okłamał. A gdybym wysłał któregoś, do przodu czy do tyłu, bez znaczenia, to najpewniej ten zwiadowca zostałby zatrzymany i przepytany. Nie. Zostajemy z człowiekiem-smokiem. Wszyscy.

Bracia pokiwali głowami, wyraźnie nieszczęśliwi.

– Czy Szakal może porozmawiać ze swoimi duchami? Rozeznać się w okolicy? – spytał Markus na poły z wahaniem, a na poły z nadzieją.

– Nie prosiłem go o to ostatnio. Nie miał szczęścia do duchów z naszą wiedźmą krwi. A skoro o tym mowa… – Rozejrzał się w poszukiwaniu Szakala. Jego wzrok zatrzymał się na dużej, okrągłej fontannie pośrodku dziedzińca, gdzie nowo przybyli dynizyjscy żołnierze zaczęli zaspokajać pragnienie i poić konie. Na Styke’a i resztę Kresjan praktycznie nie zwrócili uwagi, rzucili im jedynie kilka zaciekawionych spojrzeń, mundury piechoty morskiej najwyraźniej zaakceptowali bez zdziwienia. Tymczasem Szakal klęczał przy fontannie, zanurzał głowę w wodzie, przecierał dłońmi twarz i głowę, po czym powtarzał proces od początku. Każdy, kto miał oczy, widział, że Szakal nie jest Dynizyjczykiem, i fakt ów obudził większą niż zdawkowa ciekawość.

Trzech żołnierzy stanęło nad Szakalem luźną grupką, która zaraz się zacieśniła. Zac i Markus natychmiast postąpili krok w tamtą stronę, ale Styke złapał ich za ramiona.

– Znajdźcie Orza – polecił im i powoli, niby przypadkiem, ruszył ku fontannie, trzymając ręce za plecami, a nie zaciśnięte w pięści albo na rękojeści noża, jak chciał. Miał nadzieję, że sytuacja się rozwiąże sama, zanim on dojdzie do zbiornika.

– Skąd jesteś? – zapytał jeden z żołnierzy po dynizyjsku.

Szakal uczył się tego języka razem z pozostałymi, ale jak oni nie osiągnął poziomu, który pozwalałby mu swobodnie porozmawiać z tubylcami. Zignorował więc pytanie i ponownie zanurzył głowę. Kiedy się wynurzył, jedna z żołnierzy – wysoka kobieta o ogolonej głowie, jeśli nie liczyć węzła na czubku – złapała go za ramię.

– Skąd jesteś? – spytała ponownie, już bardziej agresywnie.

Szakal uśmiechnął się do niej, wskazał swoje uszy, potem gardło i pokręcił przecząco głową.

– Co jest? Jesteś niemy? – W tonie kobiety zadźwięczało szyderstwo. Towarzyszący jej dwaj mężczyźni roześmieli się na te słowa. Styke nie wiedział, co śmiesznego było w tym pytaniu. Wtedy żołnierz chwycił Szakala pod ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Chorąży, pociągnięty, odwrócił się, wpadł na dwóch Dynizyjczyków, pozornie niechcący, i wykorzystał ten ruch, żeby wyciągnąć nóż.

Kilka szybkich kroków i Styke znalazł się tuż przy nich. Wszedł między Szakala a żołnierzy i popatrzył na tamtych z wyważonym spokojem. Wewnętrznie próbował opanować potrzebę chwycenia za broń.

Kobieta cofnęła się mimowolnie. Styke pchnął lekko jednego z mężczyzn w pierś. Orz nauczył go, jak mówić „pozwól, że postawię ci coś do picia”, więc to powiedział.

– Spędziłeś długi dzień na słońcu – oznajmił słabym dynizyjskim.

– Coś nie tak? – Sierżant, dowódca tamtych trojga, podszedł do Styke’a i obrzucił go długim spojrzeniem od stóp do głów, a potem skupił się na swych podkomendnych. – No więc?

Kobieta z kokiem skrzywiła się, obnażając zęby.

– Ten niewolnik nie okazał szacunku – powiedziała, wskazując Szakala. – I ten też nie. – Kiwnęła w kierunku Styke’a. – Chcę, by ich wychłostano.

Styke ledwie nad sobą panował. Razem z Szakalem mogli ściąć tę czwórkę i nawet by się nie spocili. Pozostałych jedenastu mogło jednak stanowić problem.

– Przepraszam – powiedział, nieznacznie zginając się w ukłonie. Orz mówił, że ukłony są tu ważne. – Ten niewolnik nie może mówić.

– Ale może odpowiedzieć na pytanie! – ciskała się kobieta z kokiem.

– Jak? – Styke miał nadzieję, że sama intonacja będzie dostateczną wskazówką, jak oczywiste było to pytanie. Nie mógł nie zastanawiać się nad pochodzeniem tej Dynizyjki. Musiała być szlachcianką, czy też przedstawicielką grupy, która w Dynizie uchodziła za szlachtę. Nieprawe dziecko ważnego Domu może? Wysłana do piechoty, by nabrać rozumu? Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat, a jednak dorównywała arogancją kezańskim oficerom.

Wpatrywała się w niego z wściekłością, ignorując pytanie.

– Przepraszam – powtórzył Ben.

Sierżant nie wyglądał na zainteresowanego sprzeczką. Odwrócił się do Styke’a z westchnieniem rezygnacji.

– Ma do tego prawo. Jesteście niewolnikami. – Zarówno jego ton, jak i twarz wyrażały współczucie.

– Przeprosiłem. – Styke uświadomił sobie, że ściska rękojeść noża, i zmusił się do rozwarcia palców. – Myślę, że powinniśmy na tym zakończyć.

– Ja…! – Młodej kobiecie przerwało pojawienie się Orza. Człowiek-smok włączył się w konflikt płynnie, stanął między Stykiem a sierżantem w taki sam sposób, w jaki Ben oddzielił Szakala od żołnierzy.

Sierżantowi nagle rozdęły się nozdrza, a troje żołnierzy natychmiast się cofnęło.

– Ta własność nie należy do ciebie. – Orz zwrócił się do Dynizyjki niebezpiecznie cichym głosem.

Sierżant zbladł niczym ściana. Zrobił kilka kroków w tył, kłaniając się przy każdym.

– Oczywiście, tak, Sługo Boga. Upraszam o wybaczenie.

Orz obrzucił żołnierzy po drugiej stronie dziedzińca groźnym spojrzeniem, po czym niespiesznie obszedł Szalonych Lansjerów.

– Czas jechać – powiedział półgłosem, w którym zadźwięczała nuta ponaglenia.

Wkrótce znów byli na drodze, a gdy tylko znaleźli się za zakrętem i przestali być widoczni z zajazdu, przyspieszyli znacznie zgodnie z sugestią Orza.

– Co tam się wydarzyło? – chciał wiedzieć człowiek-smok, wyciągając Styke’a na czoło kolumny. Ben znów bezwiednie złapał za nóż. I znów z rozmysłem zmusił się, by puścić rękojeść.

– Zainteresowali się Szakalem.

– Nie widują tu zbyt wielu Palo. Kresjanie też trafiają się rzadko, ale każdy widział kiedyś niewolnika i wie, że lepiej ich nie zaczepiać. Palo natomiast? – Orz wyrzucił z siebie litanię słów, których Styke nie znał. – Ci rekruci to nic więcej jak dzieci! – zakończył. – Tylu żołnierzy wysłaliśmy za morza, obniżyli więc wiek poborowych do szesnastu lat. Dla Domów wysyłanie swych co mniej przydatnych członków do piechoty, by zasilili nasze szeregi, bez względu na to, jak bardzo są niewykwalifikowani albo uprzywilejowani, stało się powodem do dumy.

Czyli Styke nie mylił się w swej ocenie napastliwej Dynizyjki.

– A skąd wiesz to wszystko?

– Bo przepytuję każdego karczmarza w każdym mijanym zajeździe. Nie byłem wolny w Dynizie od lat. Potrzebuję informacji. Dlatego tyle mi zajmuje zdobycie zapasów.

– Czy oni sprawią nam kłopoty?

– Tylko jeśli pojadą naszym śladem. – Orz zerknął przez ramię.

– Wycofali się w pośpiechu na sam twój widok.

– To dobrze. Nawet ślepy zobaczyłby, ile w tobie przemocy.

– Starałem się panować nad sobą – zaoponował Styke.

– Jak pies na końcu łańcucha – warknął Orz ze złością. – Niewolnicy nie są tacy niebezpieczni i groźni w swym zachowaniu, Styke. Nawet strażnicy Domów wiedzą, gdzie jest ich miejsce. Nie stawiają się Dynizyjczykom.

– Jaki pożytek ze strażnika, któremu nie wolno walczyć?

Orz znów zaklął.

– To skomplikowane! Gdybym tam stał i rozkazał ci ich zabić, to byłoby do przyjęcia. Ale nie, gdybyś zrobił to sam z siebie.

– To głupie.

– Tak się to tu załatwia!

Styke ugryzł się w język, chciał uniknąć kłótni. To nie był jego kraj. I nie mógł być sobą, jeśli mieli wyjechać stąd żywi.

– Nie pozwolę, by atakowali któregoś z moich ludzi.

– Nawet by ocalić pozostałych?

– Nawet.

Orz z sykiem wciągnął powietrze, uważnie wpatrując się w twarz Styke’a. Wydawało się, że po kilku krótkich oddechach odzyskał swój zwykły spokój.

– Jesteś zdumiewający, Benie Styke.

– Jestem oficerem. Gównianym przez większość czasu, ale zawsze chroniłem moich ludzi przed niesprawiedliwością tyranów. To jedna z moich nielicznych zalet, a w tym wieku na pewno nie zamierzam się zmieniać. – Słowa popłynęły bez zastanowienia i Ben był nawet nieco sobą zaskoczony. Zawsze wiedział, że tak właśnie czuje, jednak ta logiczna część mózgu mówiła mu, że powinien być bardziej elastyczny. Powinien pozwolić, by Szakal wziął baty za wszystkich.

Ale nigdy nie porzucił swych przekonań, kiedy ważyły się istnienia i losy wojny w Fatraście. Dlaczego zatem tutaj?

– W porządku – podsumował wreszcie Orz. – Postarajmy się po prostu wyprzedzić znacznie tych żołnierzy. Dotrzemy do miasta na długo przed nimi i znikniemy. Mogą w pewnym momencie plotkować, ale jeśli będziemy przemieszczać się szybko, to nam nie zaszkodzi. – W jego tonie nie było pewności.

– To takie rzadkie, by niewolnik się bronił?

– Tak – odpowiedział Orz bez wahania.

– Dlaczego?

– Bo są odpowiednio ułożeni. Zanim osiągną jakąkolwiek pozycję, są łamani i kształtowani na nowo. Jeśli nie można ich złamać, to się ich zabija.

Styke znów ugryzł się w język, żeby nie odpowiedzieć. Gniew wciąż w nim był i ropiał. Obrócił pierścień, by zająć czymś palce i nie sięgnąć po karabin.

– A co, myślisz, dzieje się z ludźmi-smokami? – zapytał go Orz. – Z ludźmi-smokami, Kościanymi Oczami, Uprzywilejowanymi? Wszyscy są narzędziami państwa. Prawda jest taka, że każdy w Dynizie do kogoś należy. Nawet głowy Domów do cesarza. Niewolnicy spoza granic stoją niżej niż szeregowi członkowie Domu, a to czyni z nich cele.

– Mogłeś o tym wspomnieć wcześniej.

– Podróżujecie w towarzystwie człowieka-smoka i Kościanego Oka. Ryzyko, że naprawdę staniecie się celem, nie było duże.

Styke zacisnął zęby. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Ciekawe, czy magia Ka-poel wypełniała go energią, której nie miał. Prawdopodobnie. Był zmęczony i obolały i definitywnie nie chciał spędzić w siodle kolejnych dziesięciu godzin, zanim przyjdzie czas na sen.

– W porządku, będziemy dziś jechać do późna. Nie chcę znowu ich spotkać. Musimy wyprzedzić wszystkie pytania.

Krew Imperium

Подняться наверх