Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 7

3
ROZDZIAŁ

Оглавление

Vlora stała tyłem do wejścia do namiotu, bezmyślnie kartkowała stary dziennik, który wydobyła z dna kufra podróżnego zaledwie przed chwilą. Kiedyś dziennik miał bardzo ozdobne zamknięcie, ale odpadło gdzieś w trakcie tysięcy mil podróży. Czarna skórzana okładka była mocno wytarta, strony pożółkły od wilgoci i upływu czasu, a wyszyta na okładce łza Adro stała się ledwie widoczna.

Dziennik należał do Tamasa i zawierał mieszaninę dat, notatek i wspomnień, obejmujących niemal dwie dekady. Spomiędzy stron sterczały stare listy od jego dawno zmarłej żony. Vlora przewracała kartki z należytą ostrożnością, zerkając na daty i litery. Większość z notek została skreślona przed jej urodzeniem.

Ktoś chrząknął za jej plecami. Podeszła do pryczy i położyła tam dziennik, a potem odwróciła się w stronę przybyszy, którzy zebrali się tu na jej prośbę. Każdy ruch niósł ból i Vlora traktowała siebie równie delikatnie jak stary dziennik. Nie zamierzała nikomu pokazywać, jak bardzo jej ciało zostało pokiereszowane. Ten wysiłek niemal ją rozbawił. Proszę, oto stanęła naprzeciw swych najbardziej zaufanych towarzyszy i przyjaciół, a i tak nie chciała pokazać im, jak cierpi. Nieważne. I tak się wkrótce dowiedzą.

Borbador siedział na zydlu w kącie namiotu ze skrzyżowanymi stopami, bębnił palcami po sztucznej nodze i pykał od czasu do czasu z obrzydliwie wielkiej fajki – musiał podtrzymywać ją jedną ręką, żeby nie wypadała mu z ust. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu, ale spoglądał z namysłem podszytym rozbawieniem, jakby właśnie usłyszał coś śmiesznego. Od dnia ich ostatniego spotkania zapuścił brodę i Vlorze podobał się ten nowy wygląd.

Uprzywilejowana Nila stała za Borbadorem, oparta o jego ramię, bawiła się pasmem włosów i sprawiała wrażenie zirytowanej. Na ramiona spływały jej ciasno splecione warkocze, a ubrana była w karmazynową suknię, dokładnie taką, jaką lubiła. Gwałtownie podniosła głowę i spojrzała Vlorze w oczy. Lady Krzemień umknęła spojrzeniem w bok.

Reszta towarzystwa składała się z trzech magów prochowych Vlory: ciemnowłosego Davda, posiwiałej i niezwykle doświadczonej Norrine i cichego Kezanina, dawniej arystokraty, Budena je Parsta. Vlora doszła do wniosku, że to Bo chrząkał, na nim więc zawiesiła spojrzenie o moment dłużej, po czym powiodła wzrokiem po twarzach pozostałych.

– Wygląda na to, że wracasz do zdrowia – stwierdziła Nila, zanim Vlora zdążyła się odezwać.

– Wyglądasz… lepiej – dołączył Davd.

Norrine podniosła głowę znad czyszczonego pistoletu.

– Martwiliśmy się o ciebie.

Vlora gestem zbyła te słowa pokrzepienia, udało jej się powstrzymać grymas, gdy rękę przeszył ból. Wyglądała jak przeklęta lalka pozszywana z kawałków materiału. Po bitwie pod Ostrzem, która miała miejsce ponad pięć tygodni temu, całe ciało Vlory pokryte było ranami. Niektóre, te mniejsze, goiły się nieźle, reszta… już gorzej. Ani Bo, ani Nila nie specjalizowali się w uzdrawianiu, choć oboje studiowali je dogłębnie. Potrzebowali czterech dni, by utrzymać Vlorę przy życiu, i kolejnych pięciu, by można ją było przewieźć wraz z armią, gdy ta podjęła marsz. Dopiero tydzień później Vlora mogła poruszać się o własnych siłach.

Tego dnia po raz pierwszy wezwała swych magów prochowych. Po raz pierwszy zrobiła coś poza wydawaniem rozkazu do marszu, przemieszczaniem się w zakrytej lektyce albo gotowaniem w wilgotnym upale, jaki panował w jej namiocie. Przełknęła palącą żółć i zacisnęła pięści za plecami.

– Dziękuję za wasze ciepłe słowa – powiedziała cicho. – Mam jednak ważne kwestie do przedyskutowania z waszą piątką. Bo już wie.

Nila poderwała głowę, a potem spojrzała na Borbadora, unosząc pytająco brew.

Vlora popatrzyła po zebranych raz jeszcze, raz jeszcze przełknęła gorzki posmak w ustach i zrozumiała, że nie zdoła powiedzieć głośno tego, co prześladowało ją od chwili, gdy odzyskała przytomność. Odkaszlnęła, spróbowała wytrzymać spojrzenia swych podwładnych i poniosła porażkę. Zmusiła się wreszcie, by spojrzeć w oczy Norrine, w końcu to ona była najbardziej doświadczonym z magów. To ona będzie musiała teraz udźwignąć większość obowiązków.

– Nie może używać swojej magii – oznajmił Bo. Vlora spiorunowała go wzrokiem, ale Borbador mówił dalej: – Wysiłek, jaki włożyła w walkę pod Ostrzem, wypalił ją, uczynił ślepą na proch.

Troje magów gapiło się na nią bez słowa. Vlora widziała, że Norrine nie była zdziwiona – zapewne spodziewała się takich konsekwencji po tym, jak zobaczyła jatkę – ale dwóch pozostałych zostało zaskoczonych jak nigdy dotąd. Davd cofnął się o krok, mrugając przy tym z niedowierzaniem. Buden zmarszczył brwi. Zanim zaczęli pytać, Vlora podjęła w miejscu, gdzie Bo przerwał:

– Ta ślepota może być przejściowa lub trwała. – Kogo próbowała oszukać? Można było wyleczyć się z prochowej ślepoty, ale wymagało to wiele czasu. – Wszyscy znacie historie, notatki, jakie Tamas prowadził na temat swoich uczniów. – Zamilkła. Zamrugała, by zatrzymać łzy, i odetchnęła głęboko. – Najważniejsze jest teraz, byśmy zachowywali się jak dotąd. Nikt poza nami nie może się o tym dowiedzieć. Rozumiecie?

Pokiwali głowami oszołomieni.

– To dotyczy też waszej dwójki – zwróciła się do Bo i Nili.

– Och, no co ty! – zaprotestował Bo.

– Jesteś trochę plotkarzem, kochany – odpowiedziała mu Nila z namysłem, przyglądając się Vlorze z nieznośną intensywnością. – Oczywiście – zgodziła się. – Nie powiemy ani słowa.

– Tak, tak – dodał Bo. Łypnął na fajkę, opróżnił ją, stukając o protezę, i schował do kieszeni. – Od chwili gdy się obudziłaś, pędzisz nas na południe. Zakładam, że zdążasz do jakiegoś celu i masz jakiś plan działań?

I od razu do następnej kwestii. Typowy Bo. Jednak Vlora była wdzięczna przybranemu bratu. Nie miała wątpliwości, że sama będzie rozważać i opłakiwać utratę magii w każdej wolnej chwili, aż po kres swych dni. Wszystko, co odwróci jej uwagę od tej kwestii, było darem.

– Oczywiście. Dzięki tobie dowodzę najpotężniejszą armią na tym kontynencie. Zamierzam poprowadzić ją do Landfall, gdzie uwolnimy Dynizyjczyków od brzemienia, jakim jest kamień bogów, i go zniszczymy.

Norrine kiwała głową potakująco, jakby tego właśnie się spodziewała. Pozostali magowie wciąż jeszcze byli zbyt wstrząśnięci, żeby jakoś zareagować. Bo podniósł dłoń niczym uczniak.

– Tak? – zapytała Vlora.

– Wręczyłem ci ładną armię, ale jest i tak najmniejsza ze wszystkich tutaj. Dynizyjczycy i Fatrastanie mają nad nami przewagę liczebną co najmniej pięć do jednego. Dynizyjczycy chcą cię zabić. Fatrastanie wsadzić za kraty. Planujesz walczyć z jednymi i drugimi?

– Jeśli będzie trzeba.

– Co to w ogóle znaczy? – chciał wiedzieć Bo.

Vlora sama nie była do końca pewna. Wrogiem numer jeden był niewątpliwie Dyniz – niewiele brakowało, a zabiliby ją i jej najemników. Ale Fatrasta? Zdrada Lindet w Landfall nadal bolała. Vlora już nie zamierzała, już nie mogła im zaufać. A to znaczyło, że znajdowała się na obcym kontynencie, na którym roiło się od wrogich armii.

– To znaczy, że naszym jedynym celem jest zniszczenie kamienia bogów. I żeby wypełnić to zadanie, stawimy czoła, komu będzie trzeba.

Bo wymienił spojrzenia z Nilą i po bardzo długiej chwili oznajmił:

– Niech będzie.

Vlora wolała nie doczytywać się zbyt wielu treści w tym wahaniu. Kiedy Taniel dowiedział się o kamieniu, w pierwszej chwili chciał go badać, musiała naciskać, by wreszcie przychylił się do jej opinii. Bo był stanowczo bardziej ciekawski niż Taniel. Będzie musiała mieć go na oku. Wprawdzie nigdy by jej otwarcie nie zdradził, ale niewątpliwie był człowiekiem pełnym ukrytych motywów.

– Nie powiedziałaś nam jeszcze, jak zamierzasz tego dokonać – zauważyła Nila.

Vlora uśmiechnęła się do niej, udając wesołość.

– Po adrańsku.

– Och, no tak, to wszystko wyjaśnia.

Zignorowała sarkazm.

– Musiałam jedynie powiedzieć waszej piątce o mojej… przypadłości. Teraz, kiedy mamy to za sobą, wracajmy do obowiązków. Bo, chciałabym, żebyście z Nilą udali się do dowódcy artylerii. Prędzej czy później staniemy do regularnej bitwy i chciałabym, żebyście wszyscy działali w sposób dobrze skoordynowany. Magowie, jeden z was będzie cały czas pod ręką. Będziecie moją magią. Zameldujecie mi o wszystkim, co powinnam wiedzieć, i jeśli zajdzie taka konieczność, będziecie mnie bronić. Zmiany po osiem godzin, codziennie. Sami wybierzcie, w jakiej kolejności. Odmaszerować.

Magowie wyprężyli się, zasalutowali i bez słowa wyszli z namiotu. Nila ruszyła za nimi, zatrzymała się na moment, trzymając uniesioną klapę, i zerknęła przez ramię w głąb namiotu, gdzie Bo nadal siedział na zydlu i patrzył na Vlorę z taką miną, z jaką doktor w zakładzie dla obłąkanych obserwuje swoich pacjentów.

– To ciebie też dotyczy – powiedziała doń Vlora, podchodząc do pryczy. Podniosła dziennik Tamasa.

Bo odczekał, aż Nila wyjdzie.

– Jesteś na to wystarczająco silna? Na pewno? – spytał cicho. – Nie mamy już Taniela. Pojechał Adom jeden wie dokąd i nie jestem pewien, kiedy wróci.

– Oczywiście, że na pewno. – Wcale tak nie myślała. Nie miała nawet cienia pewności. Samo podniesienie dziennika Tamasa sprawiło, że ręka jej drżała, ale tego nie mogli zobaczyć jej żołnierze. – Muszę być.

– Jasne – odparł Bo beznamiętnie. Nie uwierzył. – Będę w zasięgu głosu. Gdybyś mnie potrzebowała… – Opuścił namiot przy akompaniamencie klikania sztucznej nogi.

Przez kilka minut Vlora stała z zamkniętymi oczami, próbowała siłą woli zmusić swoje ciało, by przestało drżeć, starała się okiełznać ból. Skupiła się na tym bez reszty, a gdy instynktownie sięgała do magii, czuła jedynie bolesne ukłucie straty.

Wreszcie z westchnieniem wypuściła powietrze i sięgnęła po szablę odstawioną do kąta. Klinga nie przetrwała bitwy pod Ostrzem, stal została wyszczerbiona, sztych zgięty, a resztę pożerała rdza. W kilku głębszych szczerbach wciąż pozostało nieco dynizyjskiej krwi. Vlora nie miała siły, by wyczyścić ostrze jak należy. Pochwa jednakże wciąż była w niezłym stanie, Vlora wykorzystała więc broń jako laskę i wyszła z namiotu, który stał nieopodal namiotu dowództwa, na wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na dolinę Rzeki Łajdaka i armię, którą Bo przywiódł z Adro. Trzydzieści tysięcy piechoty, osiem tysięcy kawalerii i cały kontyngent artylerii jako wsparcie dla każdej brygady. To była, jak Vlora oświadczyła towarzyszom, najlepsza armia na tym kontynencie: najlepiej wyszkolona, najlepiej wyposażona, najlepiej uzbrojona.

Po drugiej stronie doliny, na przeciwległym brzegu niezbyt imponującej rzeki przy malowniczym lasku leżało miasto Niżny Łajdak. Rozbili tu obóz dopiero wczoraj wieczorem, widziała więc miasteczko po raz pierwszy, niemniej doskonale znała te tereny z map. Niżny Łajdak liczył sobie jedynie jakieś pięć setek ludności. Stanowił lokalny ośrodek handlu tytoniem i bawełną. Teraz jednak przez jego granice przelewała się rzeka namiotów. Fatrastańską flagę zastąpiła czarno-czerwona dynizyjska.

Vlora oderwała wzrok od narodowych barw Dynizu i rozejrzała się. Na jej widok żołnierze zatrzymywali się w pół kroku i gapili, nawet tego nie kryjąc. Musiała przypomnieć sobie, że od czasu bitwy pod Ostrzem po raz pierwszy widzieli ją poza lektyką. Rzuciła im chłodne, lekceważące spojrzenie i odwróciła się w stronę Davda, który stał na baczność przed jej namiotem.

– Gdzie jest Olem? – spytała.

Davd natychmiast znalazł się przy niej.

– Um… jeszcze nie wrócił, pani generał.

Vlora zerknęła na maga. We wspomnieniach minionych tygodni miała ubytki i luki. Olem był jedną z nich. Nie pamiętała, by ktoś jej powiedział, że Olem gdzieś odjechał.

– Skąd?

– Eskortuje zwieńczenie kamienia bogów i naszych rannych do floty adrańskiej.

– Ach tak, teraz sobie przypominam. – Nie przypominała sobie. – Dziękuję. Daj mi znać, gdy tylko wróci.

Davd wydawał się zdenerwowany.

– Tak, pani, czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze?

– Powiedz mi, gdzie nasze oddziały artylerii.

– Tędy, pani generał.

– Prowadź. – Vlora podjęła powolny i metodyczny marsz w dół ze swojego punktu obserwacyjnego, ciężko opierając się na broni. Davd szedł obok, rzucając gniewne spojrzenia mijającej ich służbie obozowej i salutującym żołnierzom, jakby sama obecność tych ludzi mogła wyprowadzić panią generał z równowagi. Jego opiekuńczość była zarazem wzruszająca, jak i irytująca, ale Vlora postanowiła nie reagować. Jeśli dzięki tym wrogim spojrzeniom Davda ona otrzyma jeszcze kilka godzin spokoju, zanim ludzie zaczną zadawać jej głupie pytania, to jak najbardziej jej to odpowiadało.

Zeszli zboczem na skos, dzięki czemu znaleźli się na dole niemal pół mili od miejsca, gdzie wyrównano ziemię pod szesnaście przepięknych, wypolerowanych dział i ich załogi. Między nimi chodziła energicznie kobieta po pięćdziesiątce, o włosach krótkich i brązowych i szczupłej twarzy, i wykrzykiwała rozkazy, przeprowadzając zarazem inspekcje dział. Pułkownik Silvia, najbardziej doświadczona oficer artylerii w całej adrańskiej armii.

Nikt nie zauważył Vlory, póki nie znalazła się między dwoma działami. Wtedy rozpoznał ją jeden z artylerzystów, natychmiast zasalutował sprężyście i nakazał towarzyszom stanąć na baczność. Nie minęła minuta, a wszystkie szesnaście załóg stanęło wyprężonych przy armatach, a ich dowódca zasalutowała i z ciepłym uśmiechem uścisnęła Vlorze dłoń.

– Dobrze widzieć panią na nogach, pani generał.

– Dobrze stanąć na nogi. Jaka jest sytuacja?

Silvia spojrzała w kierunku Niżnego Łajdaka.

– Jakieś cztery tysiące metalowych czerepów zagrzebało się w mieście. Przygotowali się do ochrony okrężnej, ale byle jak. Złapaliśmy dezertera jakąś godzinę temu, właśnie wróciłam z odprawy.

– O? – Vlora uniosła brwi pytająco.

– Wygląda na to, że to jedna z tych brygad, które ty i Dwa Strzały wypatroszyliście pod Ostrzem. Nie mają Uprzywilejowanych ani Kościanych Oczu i zaledwie garstkę oficerów. Połowa z nich jest ranna.

Po słowie „Ostrze” Vlora przestała słyszeć cokolwiek. To były niedobitki brygady wysłanej, by dokonać jej egzekucji, wymordować jej ludzi i odebrać im fragment kamienia bogów, który przytransportowali z Żółtego Potoku. Przed oczami miała urywki bitwy, a ból po utraconej magii sprawił, że ledwie trzymała się na nogach.

– Wiemy, jakie mają plany?

– Dezerter twierdzi, że mają rozkazy utrzymać się do przybycia posiłków. Wedle mnie, jeśli ich porządnie okrążymy, to o tej porze jutro skapitulują.

Coś paskudnego obudziło się gdzieś na obrzeżach umysłu Vlory. Mimowolnie obnażyła zęby w grymasie nienawiści, jakby nie potrafiła się powstrzymać i mogła myśleć jedynie o zawziętości, z jaką Dynizyjczycy ją ścigali, o zdradzie Fatrastan, o bólu strat zawodowych i osobistych, jakie poniosła od chwili, gdy Dynizyjczycy przybyli do Landfall.

– Pani pułkownik, chcę, by twoja bateria zmusiła ostrzałem miasto do kapitulacji.

Silvia wydawała się niepewna.

– Nie powinniśmy najpierw domagać się od nich poddania?

– Myślę, że zrozumieją, o co nam chodzi.

– Cywile z miasta?

Fatrastanie. Zdrajcy. Wrogowie.

– Postarajcie się nie trafić zbyt wielu – odpowiedziała Vlora zimno. – Davd.

– Tak, pani generał?

– Sprowadź tu Norrine i Budena. Zabijcie każdego oficera, jakiego zobaczycie. Nie przyjmę kapitulacji od żołnierza w randze starszego sierżanta lub wyższej.

Davd przełknął ślinę z wysiłkiem.

– Powinniśmy ich o tym zawiadomić.

– Jak powiedziałam, sądzę, że zrozumieją sugestię. – Vlora odwróciła się, gestem nakazując im wykonać rozkazy. To paskudne coś zapuściło w jej piersi solidne korzenie. Zupełnie jakby oglądała kogoś innego, kto wydał rozkaz wyrżnięcia brygady przeciwnika. Podjęła wysiłek wyrwania się ze szponów tej nowej wściekłości, ale bezowocnie.

– Dokąd pani idzie? – zapytała Silvia.

– Znaleźć jakieś dobre miejsce, skąd będę mogła to oglądać.

Krew Imperium

Подняться наверх