Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 20

Оглавление

16
ROZDZIAŁ

Michelowi nie podobał się pomysł opuszczenia Jamy. Za sprawą okrutnie pokręconych praw natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi Jama stała się dlań najbezpieczniejszym miejscem w całym Landfall. Wspinał się więc, wyrywając z jej cuchnących objęć z prawdziwą niechęcią, po czym dołączył do porannych przechodniów przemierzających płaskowyż, odziany w robotnicze portki z grubej bawełny i kamizelkę. Twarz osłonił słomianym kapeluszem, którego szerokie rondo zapewniało mu cień i zarazem anonimowość. Skierował się na wschód.

Pozwolił, by tłum ogarnął go i poniósł, co kilka przecznic korygował jedynie kierunek, aż wreszcie trafił do Proctor, nieopodal miejsca, gdzie mieszkała jego matka, zanim agenci Taniela wyprowadzili ją z miasta. Zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, gdzie jest i co teraz robi. I czy wybaczyła mu te wszystkie lata, gdy kazał jej myśleć, że jest jednym z Czarnych Kapeluszy.

Michel wśliznął się do piwnicy sporej kamienicy i ruszył wilgotnym korytarzem, aż dotarł do drzwi po lewej. Jakimś cudem zamek nie był wyłamany, a drzwi wyglądały na nienaruszone. Użył klucza, ukrytego za luźną cegłą, i wszedł do środka.

Jednoizbowe mieszkanie miało tylko małe okno, niewiele większe niż głowa Michela, powietrze było tu ciężkie i zatęchłe, a do tego pełne pajęczyn.

Michel potrzebował chwili, by wyciągnąć materac z kąta, przesunąć zakurzony dywan i znaleźć właściwe sęki, których naciśnięcie pozwoliło mu podnieść deski podłogi. Pod nimi ukazał się schowek, na tyle duży, by w razie czego pomieścić człowieka. Teraz jednak krył kilka fałszywych paszportów otrzymanych od Taniela, parę tysięcy krana w gotówce i długi pojemnik na mapy, ukradziony z Domu Yareta po zakończonych sukcesem poszukiwaniach w katakumbach.

Michel wziął trochę gotówki, paszportów nie ruszył, za to przez godzinę studiował stare mapy podziemi. Kiedy już znalazł to, czego szukał, skopiował fragment jednej z nich, a potem ponownie wszystkie schował i zostawił mieszkanie dokładnie w takim stanie, w jakim je zastał.

Wrócił do Ognistej Jamy i zabrał Ichtracię z mieszkania, które dzielili, i razem już udali się do kamieniołomu Meln-Duna, by spotkać się z pozostałymi tropicielami.

Nastroje w grupie panowały dobre i na rozkaz Michela tropiciele ruszyli w głąb Jamy rozdawać łapówki i nasłuchiwać plotek. Michel pobrał od Dahrego zwitek gotówki i bony na racje, po czym poprowadził Ichtracię ulicą biegnącą wzdłuż rzeki, a potem do jednej z kamienic, którą mieli przeszukać. Odczekał w środku kilka minut, obserwując chodnik przez szczelinę w murze budynku.

– Co robimy? – zainteresowała się Ichtracia.

– Upewniamy się, że nikt nas nie śledzi.

– Myślisz, że przyszłoby im to do głowy?

– Nie – uspokoił ją Michel – ale lepiej sprawdzić, niż potem żałować. No dobrze, wszystko w porządku. Idź za mną.

Weszli dwa piętra i opuścili kamienicę, wchodząc na pajęczą sieć wiszących przejść. Nawet mając w głowie mapę z kamieniołomu, Michel trzykrotnie się pogubił, zanim doprowadził ich do miejsca przeznaczenia: wysokiego budynku, wciąż niemal w jednym kawałku. W pobliżu samego centrum Jamy.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.

– A co to za miejsce? – zapytała Ichtracia z wyraźnym sceptycyzmem.

Michel zadudnił w drzwi, otworzył się wizjer i spojrzała na nich para oczu.

– Byliście umówieni?

– Nie – przyznał Michel – ale mam to. – Odliczył dokładnie osiemdziesiąt trzy krana w adrańskich banknotach i przysunął je do niewielkiego okienka w drzwiach. Natychmiast zostały pochwycone, a wizjer zatrzaśnięty.

– To miejsce jest domem najlepszego handlarza broni Palo w całej Fatraście. Nic nie mów, tylko wyglądaj groźnie. – Uniósł palec dla podkreślenia. – Ale niezbyt groźnie.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i powitał ich szeroki uśmiech garbatego Gurlanina. Dwukrotnie skinął im głową.

– Schodami – poinstruował, wskazując schody. – Na samą górę.

Michel popatrzył na wąską klatkę windy umieszczoną przy schodach, ale znak na drzwiach oznajmiał: „Winda nie działa”. Wzruszył więc ramionami, kiwnął na Ichtracię i poczęli się wspinać.

Byli na szóstym piętrze, kiedy usłyszeli dobiegający gdzieś z trzewi budynku charakterystyczny pomruk parowego silnika. Na ósme dotarli niemalże w tym samym momencie co winda. Wysiadł z niej garbaty odźwierny, rzucił im bezczelny uśmiech, ukłonił się i otworzył drzwi. Michel zatrzymał się na moment, by złapać oddech, a potem wyszedł w słońce.

Dach pokryty lekko opadającym gontem sięgał wyżej niż większość budynków w Jamie, niemal do wysokości krawędzi Górnego Landfall. Na dachu, na rozłożonym kocu leżał nagi mężczyzna z twarzą przykrytą ręcznikiem, reszta jego ciała kąpała się w słońcu. Skórę, pomarszczoną jak suszona śliwka, miał pokrytą gęstymi i ciemnymi piegami. Był albo ciężko pracującym czterdziestolatkiem, albo osiemdziesięciolatkiem o niespotykanej kondycji. Michel tego nie wiedział, podobnie jak i nikt, kto z nim pracował. Kiedy weszli na dach, gospodarz uniósł ręcznik, po czym ponownie zakrył oczy.

– Dzień dobry – odezwał się Michel. – Pan jesteś Halifin? – Miał już ze trzy razy okazję poznać Halifina, ale ten nie musiał o tym wiedzieć.

– Spotkaliśmy się już kiedyś? – spytał golas.

– Nie – odparł Michel. Nawet nie próbował przedstawić handlarzowi Ichtracii ani jego jej. W tym interesie imiona nie miały znaczenia. – Chcę złożyć zamówienie.

– Skoro się nie spotkaliśmy, skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – mruknął Halifin spod ręcznika.

Michel spiął się mimowolnie, rzucając przez ramię szybkie spojrzenie na garbusa. Dureń nadal uśmiechał się szeroko, ale teraz ściskał w dłoni pistolet. Nie celował w nikogo, po prostu go trzymał. Ichtracia zmrużyła powieki, na co Michel nieznacznie pokręcił głową.

– Otrzymałem rekomendację.

– Oczywiście, wszyscy moi nowi przyjaciele są rekomendowani – rzekł Halifin. Pistolet garbusa znikł tak szybko, jakby działo się to za sprawą czarów. – Co mogę dla ciebie uczynić? – Nie dotknął już ręcznika na twarzy ani nie próbował okryć swojej nagości.

Michel wyciągnął z kieszeni fragment mapy i owinął w adrańskie krana. Podał zwitek garbusowi.

– Potrzebuję dwanaście skrzyń karabinów Hruscha, dostarczone w to miejsce przed jutrzejszym wieczorem.

– Jesteś pewien, że się nie znamy? – Ton pytania był niemalże figlarny.

– Jestem pewien – odpowiedział Michel beznamiętnie. – Czy otrzymam zamówienie?

Halifin pociągnął nosem.

– Na karabiny Hruscha jest wielkie zapotrzebowanie. Dynizyjczycy kupują je jak dzieci słodycze. Próbują unowocześnić swoją armię.

Michel sięgnął do kieszeni i wyciągnął kolejne tysiąc krana spięte mocnym klipsem. Podał je garbusowi.

– Czy to wystarczy?

Między garbatym a jego panem nie doszło do wymiany żadnych sygnałów czy znaków, a jednak handlarz ziewnął głośno.

– Tak, jak sądzę. – Machnął dłonią i garbus podał mu zarówno mapę, jak i pieniądze. Halifin podniósł róg ręcznika jedną dłonią, a drugą rozwinął mapę.

– Za kamieniołomem Meln-Duna? Pracujesz dla tego starego jastrzębia?

Michel uśmiechnął się lekko.

– Czy miejsce dostarczenia stanowi jakiś problem?

– Nie, żaden. Nikt nie lubi schodzić do katakumb, od czasu gdy Dynizyjczycy oczyścili je w zeszłym miesiącu. To dobre miejsce, by składować broń.

– Wspaniale.

Michel uchylił kapelusza i życzył Halifinowi miłego popołudnia. Odmówił zjechania windą z garbusem, odczekał, aż znajdą się z powrotem na ulicy – czy też na tym, co tu uchodziło za ulicę – i odetchnął z ulgą. Poluzował kołnierz i wytarł krople potu z czoła.

– Czy my właśnie kupiliśmy broń od golasa? – spytała Ichtracia, gapiąc się na drzwi budynku.

– Owszem – potwierdził Michel, przeliczając jednocześnie w myślach, ile zostało mu jeszcze pieniędzy.

– Dlaczego kupujemy karabiny dla Meln-Duna?

– Zastanów się – odparł Michel, myśląc już o następnych etapach swego planu.

– To tak zrobimy z niego męczennika?

– Po części tak.

– Wyjaśnisz mi?

– Nie. – Zauważył zirytowaną minę Ichtracii i rozłożył ręce. – Rozgraniczanie. Jeśli cię złapią, nie będę musiał się martwić, że kolejne etapy planu otchłań weźmie.

– Jeśli mnie złapią, to zrobisz najmądrzej, jeśli oddalisz się jak najszybciej – stwierdziła.

– Pewnie masz rację. Ale przeżyłem tak długo nie dlatego, że byłem nieostrożny. – Pokręcił głową. – Słuchaj, może to zabrzmi niemądrze, ale najlepiej działam, jeżeli nie myślę za dużo o moich planach.

– Boisz się, że ktoś podsłucha twoje myśli?

– Trzymam siebie – poklepał się w pierś – tego prawdziwego siebie, pogrzebanego głęboko. Kiedy pracowałem dla Czarnych Kapeluszy, nie wymieniałem imienia Taniela nawet w myślach. Tu nie chodzi o ukrywanie myśli. Chodzi o to, żeby w jak największym stopniu być osobą, za którą uważają mnie inni. Wtedy jest mniej prawdopodobne, że coś się zawali. Już pracujemy tysiąc razy szybciej, niżbym chciał. Ty uczysz się właściwego akcentu przy okazji. Lepiej wracajmy na nasze pozycje i udawajmy, że coś robiliśmy.

Wrócili do przeczesywania wyznaczonego terenu.

Michel kazał Ichtracii iść tuż za nim, żeby mogła patrzeć, jak on pracuje, i przywołał na twarz łagodny uśmiech.

Zaczynał od jednego końca ulicy i szedł ku drugiemu leniwym krokiem. Klepał mężczyzn po ramionach, jakby byli jego starymi przyjaciółmi, delikatnie ujmował kobiety za łokcie, każdemu zaglądał w oczy z miłym uśmiechem i cichym pytaniem.

– Dzień dobry, szukam kogoś – mówił, wsuwając im w dłonie dwukranowe banknoty. – Ten ktoś nazywa się Mamą Palo. Gdzie mógłbym ją znaleźć?

„Nie wiem” – słyszał w odpowiedzi. Albo: „Ponoć jest martwa”. I: „Tu jej pan nie znajdzie, wyjechała na północ”. Od czasu do czasu trafiał się ktoś, kto się od niego odwracał albo oddalał pospiesznie, gdy Michel go minął. Bravis zapamiętywał tych ludzi, ale szedł dalej.

Mijały godziny. Zaczęli właśnie pracować po drugiej stronie ulicy, gdy Michel zobaczył znajomą twarz. Couhila. Sunął przez tłum i machał do Bravisa, cały rozpromieniony.

– Znaleźliśmy ją! – wyrzucił z siebie, zanim jeszcze znalazł się przy Michelu. – Dahre zwołał zebranie. Musimy wracać.

Michel przywołał na usta zdumiony uśmiech i subtelnym gestem polecił Ichtracii zapanować nad swoją miną.

– Szlag, szlag, szlag – mruknął cicho pod nosem.

Już? Co to miało być za parchate szczęście? Serce biło mu coraz mocniej, w miarę jak niepokój i zmartwienia wypełniały jego myśli. A co, jeśli już ją pojmali? Na otchłań, co, jeśli ją zabili?

Uśmiechnął się szerzej, gdy Couhila się zbliżył.

– To wspaniale – oznajmił nieszczerze i ruchem dłoni przywołał Ichtracię. – Wracajmy zatem jak najszybciej.

Ruszyli za Couhilą z powrotem do kamieniołomu Meln-Duna i biura Dahrego, gdzie zebrała się już cała grupa. W pomieszczeniu panowała nerwowa atmosfera. Dahre uśmiechał się tym zasłużonym uśmieszkiem pełnym wyższości. Michel prawdopodobnie uśmiechałby się tak samo, gdyby był na miejscu brygadzisty. Przez moment zapomniał, gdzie się znajduje, przez kilka chwil to byli dobrzy ludzie, jego sojusznicy, świętujący bliskie zwycięstwo. Michel uchwycił się tego wrażenia, zaakceptował poczucie braterstwa, panując w ten sposób nad kąsającym go strachem.

– Dobrze, dobrze. – Dahre zamachał rękoma, próbując ich uciszyć. – Jeszcze jej nie złapaliśmy.

Michel zdławił westchnienie ulgi.

– Ale nasze przeczesywanie dało nam najlepszy trop, jaki dotąd mieliśmy – kontynuował Dahre. Zdjął ze ściany jeden ze szkiców przedstawiających znanych współpracowników Mamy Palo i uniósł go nad głowę. – Ten człowiek, Kelinar, jest jednym z niższych poruczników Mamy Palo. Devin-Mezi znalazła go w trakcie dzisiejszych poszukiwań, udało jej się go przekonać, wręczyć trochę gotówki i zaoferować sowitą nagrodę za informację. Chwycił przynętę.

Devin-Mezi miała tak zadowoloną, tak pełną wyższości minę, jakby już złapała Mamę Palo. Michel naprawdę musiał się wysilić, by nie wywrócić oczami, skupił się więc na szkicu. Imię Kelinar brzmiało znajomo, twarz też wydawała mu się nieobca w pewien nieokreślony sposób. Może kiedyś ich ścieżki na moment się skrzyżowały? Albo zobaczył go na liście ściganych przez Czarne Kapelusze? Z tego, co Michel wiedział, ten człowiek nie był nikim ważnym w organizacji Mamy Palo, ale to mogło się zmienić. Mógł też być na właściwym miejscu, by wydać swego pracodawcę.

– Co on wie? – spytał Michel.

– Wie, gdzie jest Mama Palo, ilu ma strażników i nawet w którym pokoju nocuje. – Dahre uśmiechnął się szeroko. – Mówi, że Mama Palo zmieni niedługo kryjówkę, a on będzie mógł nam wskazać nową lokalizację. Jeśli istotnie to zrobi… to tak, jakbyśmy już ją mieli.

– Dobrze, dobrze – powiedział Michel głośno, cały czas klnąc w duchu. Ichtracia nie była nawet w połowie tak dobra w ukrywaniu uczuć. Zmuszała się do uśmiechu, ale wyglądała na zaniepokojoną. Rozważał kolejne opcje z desperacją, której, jak niedawno wyjaśniał Ichtracii, szpieg nie powinien się poddawać. Być może będzie musiał znaleźć tego sprzedawczyka i go uciszyć albo samemu znaleźć Mamę Palo i ją ostrzec.

Krew Imperium

Подняться наверх