Читать книгу W godzinie śmierci - Peter James - Страница 10

3

Оглавление

Chłopiec leżał w ciemności, w cieple, jakie dawały piżama i ciężka kołdra, i słuchał tykania dużego okrągłego zegara w sypialni. Nasłuchiwał znajomych odgłosów nocy. Buczenia statku przepływającego po ruchliwych atramentowych wodach pobliskiej East River. Turkotu pociągu wysoko nad głową. Skrzypienia sprężyn łóżka za cienką ścianą, gdzie była sypialnia rodziców, jęków ich obojga. Okrzyków matki. Głośnych postękiwań ojca. Łagodnego bębnienia deszczu o dach. Noc miała całą gamę odgłosów. Swoistą muzykę.

Brzęk tłuczonego szkła był całkiem nie na miejscu.

Chłopiec zamarł. Dźwięki dobiegły z dołu, brzmiało to tak, jakby coś stało się tuż pod nim. Czyżby kot przewrócił butelkę whisky i szklankę, którą ojciec co wieczór zostawiał, opróżnioną? Potem chłopiec usłyszał kroki na schodach. Nie kroki ojca. On był już na górze, w łóżku.

Liczne kroki.

Chłopiec leżał w bezruchu, coraz bardziej wystraszony. Drzwi się otworzyły. Silne światło latarki uderzyło go w twarz, oślepiło, więc zamknął oczy. Usłyszał kroki w swoim pokoju. Wyczuł, że ludzi jest kilku, i zaczął trząść się ze strachu. Czuł zapach tytoniu i alkoholu, mokrych ubrań i potu. Gardło miał ściśnięte, z trudem oddychał, serce biło mu jak szalone. Otworzył oczy, ale ujrzał tylko oślepiające światło. Znów zacisnął powieki, roztrzęsiony, drżący z przerażenia. Kroki zbliżyły się do łóżka.

Czyjaś ręka poklepała go żartobliwie po głowie, następnie po prawym policzku, poczuł szorstkość wełny na skórze.

Potem ktoś odezwał się tuż nad nim, zachrypniętym, cichym głosem, z irlandzkim akcentem. Dyszał ciężko.

– Tylko sprawdzamy, jak się masz, dzieciaku.

– Wy… wy… Obudzicie mamę i tatę – wyjąkał chłopiec do obcego, nagle zdobywając się na to, by przemówić, a potem znów otworzyć oczy. Ale widział jedynie rażące światło.

– A gdzie ich znajdziemy?

Mrużąc oczy, chłopiec wskazał kierunek.

– O tam. – Przyłożył palec do ust. – Śpią. Bądźcie cicho. Bo ich obudzicie, i moją siostrę.

Może teraz, jak im to powiedział, wreszcie sobie pójdą.

Światło latarki spełzło z twarzy chłopca. Jednak nadal był oślepiony, przez parę chwil widział jedynie różowe rozbłyski. Usłyszał oddalające się kroki. Szli na palcach. Zaskrzypiała deska. Potem drzwi się zamknęły.

Może sobie poszli. Ludzie często przychodzili do tego domu, o różnych porach nocy. Pili, palili, krzyczeli, śmiali się i kłócili. Głównie się kłócili, a czasem nawet bili. Kiedy się bili, ojciec wyrzucał ich za drzwi. Był dużym mężczyzną. Nikt nie kłócił się z jego ojcem.

Chłopiec naciągnął kołdrę na głowę, żeby tamci go nie zobaczyli, jak wrócą.

Po paru chwilach usłyszał wrzask ojca. Później głośny łomot, a po nim kolejny. I krzyk matki. Straszny, okropny krzyk. Potem zawołała:

– Zostawcie go, zostawcie! Proszę! Dajcie mu spokój!

Chłopiec usłyszał, jak jeden z obcych mówi głośno:

– Ubieraj się!

Następnie rozległ się drżący głos matki:

– Dokąd go zabieracie? Powiedzcie mi, proszę! Dokąd?

Minęła minuta. Chłopiec leżał struchlały, dygocząc z przerażenia.

Matka znów krzyknęła:

– Nie! Nie możecie go zabrać! Nie puszczę go!

Huknęło pięciokrotnie, jakby raz za razem zatrzaskiwano drzwi gdzieś w pobliżu.

– Mamo! Tato! – zawołał chłopiec, trzęsąc się cały z lęku o rodziców.

Teraz tupot na schodach był o wiele głośniejszy, jakby schodzącym nie zależało już na tym, by zachowywać się cicho. Chłopiec usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi na dole, potem ryk silnika i pisk opon. Ale nie było trzasku zamykanych drzwi.

Słyszał tylko okropne echo krzyków matki w swojej głowie.

Potem nastąpiła cisza.

I właśnie ta cisza brzmiała najdonośniej.

W godzinie śmierci

Подняться наверх