Читать книгу W godzinie śmierci - Peter James - Страница 15

8

Оглавление

„Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”1, pomyślała posterunkowa Susi Holiday, mocno zbudowana dwudziestoośmioletnia kobieta z ciemnymi kręconymi włosami i zawsze radosną twarzą. Zdanie to kołatało jej się po głowie od samego rana. Wczoraj miała dzień wolny i spędziła go głównie na oglądaniu sześcioodcinkowej ekranizacji Dumy i uprzedzenia w BBC, objadając się przy tym śmieciowym żarciem i paląc szlugi – poszła cała paczka. Jej mąż, James, patrzył na nią z niedowierzaniem, ale taka już była. Przez jeden tydzień żyła zdrowo, męczyła się na siłowni, nie paliła, a w następnym wszystko sobie odpuszczała.

Teraz, prześmiewczo, uznała, że drugą powszechnie znaną prawdą jest to, że nikt nie wygląda najlepiej, siedząc na sedesie, ze spodniami spuszczonymi do kostek.

Zwłaszcza jak jest martwy.

„Zanotować w pamięci. Proszę, błagam, nie umieraj na kiblu”.

Potrzeba skorzystania z toalety bywa zwiastunem ataku serca. Aż nadto wielu ludzi umiera w ten sposób.

Jak ten gruby stary mężczyzna, którego widzieli tutaj, w obskurnej, wąskiej toalecie zapuszczonego mieszkania spółdzielczego o gołych bladoniebieskich ścianach, pełnego brudnych gaci, skarpetek i koszul, walających się po podłodze we wszystkich pomieszczeniach. Potwornie tu cuchnęło: zjełczały, serowaty fetor i najgorszy smród na świecie – rozkładającego się ludzkiego ciała. Lokator nazywał się Ralph Meeks i posterunkowa Holiday przypuszczała, że to na niego właśnie patrzy z odrazą przemieszaną ze smutkiem. Jak wszyscy G5 martwi od paru dni, bardziej przypominał figurę woskową niż prawdziwego człowieka. Zupełny bezruch trupa zawsze wydawał jej się zarówno upiorny, jak i fascynujący.

Zwaliste cielsko mężczyzny było wciśnięte między ściany. Na jego dłoniach widniały plamy wątrobowe, a na twarzy i innych odsłoniętych partiach ciała – szkarłatne i zielone wybroczyny, wskazujące na zaawansowany rozkład. Rój much plujek pełzał uporczywie po jego twarzy, szyi i dłoniach, bzyczał wokół niego.

Obwisłe fałdy brzucha mężczyzny osłaniały jego partie intymne. Miał niemal łysą czaszkę, tylko po bokach sterczały małe kępki włosów. W prawym uchu tkwił aparat słuchowy, a jego otwarte usta zastygły w grymasie zaskoczenia, odbijającym się również w jego przestraszonych martwych oczach. Jakby umieranie, pomyślała prześmiewczo, nie znajdowało się na liście jego zadań na ten dzień, a już na pewno nie w tak pozbawiony godności sposób.

Telewizor w skąpo umeblowanym salonie był wciąż włączony i leciał w nim właśnie, jak na ironię, talk-show, w którym dyskutowano o trudnej sytuacji starych ludzi.

Holiday rozejrzała się, szukając jakichś przedmiotów osobistych. Jednak na ścianach nie było żadnych zdjęć ani obrazów. Zobaczyła popielniczkę pełną niedopałków, a obok zapalniczkę i paczkę papierosów, puszkę po piwie i do połowy opróżnioną szklankę. Na podłodze leżał niewielki stos bezładnie rzuconych starych magazynów ogrodniczych, obok sterty „Daily Mirror”.

Ralph Meeks najwyraźniej umarł jakiś czas temu, właśnie tu i zupełnie sam. To smutna, lecz dość powszechna historia w miastach. Znajdowali się na drugim piętrze niskiego bloku mieszkalnego. Ale Ralph Meeks nie miał przyjaciół ani sąsiadów, którym chciałoby się sprawdzić, czy u niego wszystko w porządku, i nikomu nie wydało się dziwne, że skrzynka pocztowa z każdym dniem jest coraz bardziej zapchana. Dopiero gdy zaczął się rozkładać, a sąsiedzi poczuli smród na korytarzu, pofatygowano się, by sprawdzić, co z Meeksem.

Odór w korytarzu wydawał się niczym w porównaniu z tym, który panował w mieszkaniu. Tu był sto razy gorszy. Smród i bzyczenie much. Holiday zbierało się na wymioty, a jej kolega, posterunkowy Dave Roberts, wciąż zatykał sobie nos dłonią w rękawiczce.

Teraz musieli przede wszystkim zadzwonić do sierżanta, aby pomógł im ustalić, czy to była śmierć naturalna, czy też są jakieś podejrzane okoliczności, bo wtedy trzeba by włączyć wydział kryminalny i opieczętować mieszkanie jako miejsce zbrodni. Następnie należało wezwać ratowników medycznych, by potwierdzili śmierć mężczyzny. Oczywiście w tym wypadku nie było to potrzebne, ale tak stanowiły przepisy. Kolejny obowiązek to sprowadzenie koronera. A wreszcie, jeśli zapadnie decyzja, że nie jest konieczne przybycie specjalistów medycyny sądowej w celu oględzin zwłok na miejscu, trzeba będzie zadzwonić do kostnicy Brighton i Hove, by zabrano ciało.

Nagła śmierć – albo G5, jak określano formularz dla niej przeznaczony – była to dla większości patroli interwencyjnych najmniej lubianym wezwaniem. Jednak Susi Holiday właściwie je lubiła i uważała za ciekawe. To był już piętnasty taki przypadek, którym się zajmowała, od kiedy przed trzema laty wstąpiła do policji.

Odwracając się do kolegi, starszego od niej o osiemnaście lat, spytała:

– Czy coś cię tu niepokoi?

Pokręcił głową, z trudem pokonując mdłości.

– Nie. – Wzruszył ramionami. – Oprócz myśli, że sam tak mogę skończyć.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Najlepiej spróbować uniknąć starości. Starość w końcu zabija.

– Tak, chyba wolałbym umrzeć młodo, ale w spodniach.

Posłała mu szelmowski uśmiech.

– To chyba zależy, z kim byś wtedy był?

W godzinie śmierci

Подняться наверх