Читать книгу Optymizm mimo wszystko - Agata Komorowska - Страница 7
ОглавлениеŻYCIE
Kocham życie. Czasami byłam dziko, desperacko, gorzko nieszczęśliwa, udręczona smutkiem, ale mimo to jestem tego całkowicie pewna, że wielką sprawą jest po prostu żyć.
Agatha Christie
O przeznaczeniu
Efekt motyla
Drzwi sali sądowej zamknęły się za mną z ponurym hukiem. Jego echo niosło się po korytarzach sądu i dudniło w mojej głowie. Rozejrzałam się zamglonym wzrokiem. Wszystko wyglądało tak samo jak pół godziny temu. Jednak moje życie przez te trzydzieści minut zmieniło się nieodwracalnie. Wchodziłam do sali rozpraw jako mężatka, wyszłam z niej jako rozwódka. Zdawało mi się, że powinnam czuć ulgę, ale nie czułam nic. Niewiele z tego dnia pamiętam. Nie skakałam z radości. Nie planowałam hucznej imprezy rozwodowej. Byłam koszmarnie zmęczona. Byłam częścią jakiegoś nowego, surrealistycznego świata. Świata, w którym mogłam wszystko. Wszystko, czyli co?
Poczułam się jak żołnierz wracający z frontu. Wielomiesięczna mordercza walka dobiegła końca. Wróciłam do domu i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Przez ostatnie miesiące miałam tylko jeden cel: zakończyć to jak najszybciej i jak najmniej boleśnie. Teraz musiałam zrobić nowy plan, a to zdawało się przerastać moje siły.
Słuchając audiobooków, trafiłam na Efekt motyla, książkę napisaną przez Kamila Cebulskiego, okrzykniętego niegdyś najmłodszym polskim milionerem. Kamil założył szkołę ASBIRO, która uczyła przedsiębiorczości w Uczelni Łazarskiego. Byłam przedsiębiorcą przez ponad dwadzieścia lat. Teraz musiałam zacząć od nowa. Może to był dobry moment, żeby wrócić do podstaw, czyli do szkoły. Wykłady zaczynały się we wrześniu. Spontaniczna decyzja – zapisałam się.
Rozpoczęłam studia podyplomowe. Po co, skoro nawet mój dyplom z ukończonej w Kanadzie szkoły nie został w Polsce uznany? Po to, żeby nie zwariować. Żeby mieć co robić w co drugi weekend, kiedy dzieci były u taty. Po to, żeby rano wstać i wyjść z domu, w którym zaczynałam dziczeć. Po to, by zacząć poznawać ludzi, bo przez długi czas widziałam tylko to, co można było zobaczyć z mojego balkonu. Czułam, że muszę wyjść ze swojej skorupy i nauczyć się żyć na nowo.
W szkole, na wykładzie Leszka Stafieja, słuchałam o tym, jak szukać swojego przeznaczenia. Leszek mówił, że jeśli budzisz się każdego ranka i o czymś myślisz, czegoś pragniesz, a samo myślenie o tym przyprawia Cię o orgazm, to to jest właśnie TO. To jest przeznaczenie. A ja kochałam pisać. Napisałam mój pierwszy tekst i wysłałam do Leszka, a on był nim tak poruszony, że zaniósł go Paulinie Reiter, ówczesnej redaktor naczelnej „Wysokich Obcasów”. Mój tekst okazał się najczęściej czytanym artykułem numeru, a komentarze dały mi wiarę w to, że warto, że mój optymizm jest potrzebny, że inspiruje. Moją intencją było danie nadziei innym. Pokazanie, że trzeba o siebie walczyć, że pomimo przeciwności losu warto podążać za swoim wewnętrznym głosem. Tak wiele osób potrzebuje wiary w to, że życie może być piękne, że można i warto żyć z pasją, i cieszyć się nawet drobiazgami, a małymi kroczkami można spełniać wielkie marzenia. To był początek mojej misji.
Cały tekst z „Wysokich Obcasów” cytuję poniżej.
Mam czterdzieści dwa lata, troje dzieci i kota. W 1994 roku przyjechałam do Polski na wakacje (mieszkałam wtedy na stałe w Kanadzie) i tak jestem już na tych wakacjach od ponad dwudziestu lat. W 1995 zwolniłam się z agencji reklamowej należącej do koncernu ITI i otworzyłam studio graficzne, posiadając jeden komputer i pasję – projektowanie graficzne. W ten sposób rozpoczęłam drogę od zera do milionera. W tym czasie wyszłam za mąż, urodziłam Aleksandra, który teraz ma trzynaście lat, sześć lat później Krystiana z zespołem Downa, a trzy lata temu adoptowaliśmy Adę. Byłam kobietą sukcesu pod każdym względem, tylko że… żyć mi się nie chciało.
W kwietniu 2013 roku wylądowałam na kardiologii w szpitalu MSWiA i zostałam zdiagnozowana z nadciśnieniem, nerwicą i depresją. Tak cholernie się starałam, żeby wszystko było takie śliczne, że gdzieś po drodze pogubiłam siebie, swoje marzenia, a jedyną motywacją do życia stała się myśl o tym, że nie mogę umrzeć, bo moje dzieci będą mnie jeszcze bardzo długo potrzebowały. Musiałam podjąć świadomą decyzję, czy chcę żyć. Wiedziałam jednak, że podejmując ją, będę musiała zmienić praktycznie wszystko w moim życiu. Gdy złożyłam pozew o rozwód, wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotkę, bo przecież jak dam sobie radę z trojgiem dzieci, i to tak różnych i wymagających. Nie uznawałam rozwodów. Zrobiłam wszystko, by to małżeństwo działało, i padłam na twarz. Nie miałam wątpliwości, że pozostawanie w tym związku dłużej jedynie ze względów finansowych, statusowych czy dlatego, że nie dam sobie rady, to zwykła prostytucja, a ja jestem niepoprawną romantyczką i nadal wierzę w prawdziwą miłość.
Najpierw jednak musiałam na nowo pokochać siebie. Przyjrzeć się tej istocie, którą się stałam, zaprzyjaźnić się z nią i pokochać ją. A potem musiałam zrobić to, co musiałam zrobić. W kwietniu ukradłam sama sobie sporą kwotę pieniędzy, spakowałam siebie i troje dzieci i w godzinę opuściłam luksusową willę, którą razem z mężem zbudowałam. Przeprowadziłam się na warszawskie osiedle, między ludzi, dzieci, psy i koty i rozpoczęłam zwykłe życie, za którym tak bardzo tęskniłam. Mam cudownych sąsiadów, wspaniałą rodzinę (rodziców i braci) i niezwykłych przyjaciół.
W lecie wyjechałam z dziećmi do Juraty. Moje dzieci były przyzwyczajone wyłącznie do pięciogwiazdkowych hoteli, ja jednak zawsze czułam się tam źle. Sztuczni ludzie, ze sztucznym biustem, bez uśmiechu, za to w prawdziwych ciemnych okularach Chanel, które zakładali nawet na śniadanie (nie wiem, czy widzieli, co kładą na talerz). W starym pokomunistycznym wojskowym ośrodku wczasowym czułam się jak w komunie hipisowskiej. Wszystkie dzieci były nasze, a dzieci te były najszczęśliwsze pod słońcem. Nawet najstarszy syn, który pierwszego dnia z obrzydzeniem zapytał: „Co to za syf?”, trzy dni później poprosił, żebyśmy przyjechali w to samo miejsce za rok.
Rok temu nie wierzyłam, że dam sobie radę sama. Byłam przerażona i zdezorientowana. Bałam się sama iść z dziećmi do sklepu, a co dopiero wyjechać. Teraz mieszkamy sami, chodzimy na spacery, wyjeżdżamy na wakacje. Rok temu to wszystko wydawało się niemożliwe, tak jak niemożliwy wydawał mi się rozwód. Dzisiaj nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych…
Każde z moich dzieci jest inne, każde potrzebuje innego podejścia, każde inaczej przeżyło wydarzenia ostatniego roku. Od siedmiu lat uczę wszystkiego Krystiana, mojego syna z zespołem Downa – od chodzenia, przez jedzenie, bawienie się, po mówienie. Byłam tak pewna, że jestem w tym świetna, że chciałam otworzyć szkołę. Aż przyszła refleksja. Czego nauczyłam tego chłopca? Kto kogo nauczył więcej – ja jego czy on mnie? Dlaczego gdy odpalam na komputerze sylabki, on zaczyna ziewać, zupełnie jak ja kiedyś, przychodząc do pracy, której nie chciałam już wykonywać. Od sześciu lat chodzi do najlepszych logopedów i nadal nie mówi. Porozumiewa się końcówkami słów i wdziękiem osobistym. Wszystkie kroki milowe w swoim życiu (wstawanie, pierwsze całe słowa, nowe umiejętności) zdobył na wyjazdach… I tak pomyślałam, że może zamiast zamęczać go zorganizowaną edukacją, zabrać go w podróż po świecie…
Aleks zamyka się w świecie wirtualnym. Nie znosi uczyć się w szkole, za to uwielbia zdobywać wiedzę w dziedzinach, które go interesują. Przyzwyczajony do luksusu, był w nim równie samotny jak ja. Teraz powoli uczy się marzyć, mieć odwagę chcieć, a ja pomyślałam: a gdyby tak zabrać go w podróż po świecie…? Ilu kolegów by poznał, ile fascynujących sposobów na spędzanie czasu, ile mógłby się nauczyć, nabrać pewności siebie…
Ada, adoptowana, najmłodsza, jest jak iskierka. Wszędzie jej pełno. Jest odważną i elokwentną małą łobuzicą. Podchodzi do obcych, wyciąga rękę i mówi: „Cześć, jestem Ada”. Uwielbia uczyć się angielskiego, jest jak ja ciekawa życia, żądna poznawania wszystkich jego zakamarków. A gdyby tak zabrać ją w podróż po świecie…?
I tak powstało marzenie. Marzenie, które rok temu było dla mnie zbyt niemożliwe, by nawet o nim marzyć. Panicznie bałam się latać, panicznie bałam się o siebie i dzieci. Panicznie bałam się żyć, więc nie żyłam. Dzisiaj wiem, że śmierci nie boją się tylko ci, którzy mają odwagę żyć. Ja mam odwagę żyć i marzyć.
Chcę zabrać dzieci w roczną podróż dookoła świata. Chcę, byśmy zamieszkali w czterech miejscach po trzy miesiące w każdym. Chcę, by moje dzieci w tym czasie uczyły się z rówieśnikami. Chcę dowiedzieć się, jak wygląda edukacja dzieci, również tych niepełnosprawnych, adopcje, małżeństwa i rozwody. Jak różne, bardzo różne kultury traktują te zagadnienia. Chcę podzielić się tą wiedzą z innymi. Łamać stereotypy.
I chociaż w podróż dookoła świata się nie wybrałam, to moje życie wprawione w ruch jedną decyzją, jedną przypadkową książką przeszło niewyobrażalną metamorfozę. Tekst spontanicznie wysłany do wykładowcy stał się początkiem mojej nowej drogi. Dwa lata później zostałam nominowana przez „Wysokie Obcasy” w plebiscycie Superbohaterka Roku za odważne pisanie o tym, co niewygodne, za łamanie stereotypów.
Jestem wdzięczna:
– za książkę Efekt motyla, która zrobiła w moim życiu właśnie to, o czym Kamil pisze: wprawiła w ruch sekwencję zdarzeń, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj
– za wykłady Leszka Stafieja, jego wrażliwość i dowcip, za przesłanie mojego listu Paulinie Reiter
– za Paulinę Reiter i jej „tak” na publikację mojego tekstu
– za wszystkich ludzi, którzy w cudowny sposób pojawiali się na mojej drodze, by towarzyszyć mi w podróży do kolejnego przystanku, przeprowadzić przez kolejną burzę, czasem dodać sił, czasem sprowadzić na ziemię, czasem po prostu być, bym ja nie była sama w trudnej chwili.
Dziękuję.