Читать книгу Manipulacja - Agnieszka Kruk - Страница 5

Codzienność

Оглавление

Dniało, pierwsze promienie słońca leniwie pojawiały się wśród chmur między drzewami. Lu wyłączyła lampę i skierowała się do sypialni. Odwróciła się jeszcze w drzwiach, jakby coś jej się przypomniało, ogarnęła wzrokiem stół, kanapę i kuchnię i zamknęła za sobą drzwi.

W innej części miasta przenikliwy dźwięk budzika wyrwał Bo ze snu. A właściwie z czegoś, co miało być snem. Zawsze pilnowała, aby jej sen trwał przynajmniej osiem godzin. Tak dla zdrowia psychicznego. Obcując na co dzień z osobami potrzebującymi jej wsparcia i zrozumienia, musiała dać sobie minimum wypoczynku i oddechu. W pewnym sensie oddech ten oferowały jej spotkania w domu Lu. Zawsze ta sama rutyna: praca – Lu – sen. Jednak dzisiaj nie czuła się zbyt komfortowo. Coś nie dawało jej spokoju. Coś, czego nie potrafiła określić.

Wczoraj, wychodząc od Lu, poczuła się dziwnie. Niby niezmęczona, niczym nieprzytłoczona, rutyniarsko bezpieczna w swoim status quo, a jednak gdzieś głęboko w środku czuła jakiś niepokój. Było to dziwne uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Jadąc windą w apartamentowcu Lu, windą nowoczesną, przestronną i dobrze oświetloną ledowym jasnym światłem, nagle poczuła się jak… No właśnie – jak?

Usiadła na łóżku, spuściła bose stopy na podłogę, przegarnęła włosy, teraz tak skudlone, że aż się zdziwiła. Co było w tej windzie nie tak, pomyślała. Czysto, pusto, jak zawsze. Lubiła tę windę, w odróżnieniu od tej, której używała codziennie w swojej kamienicy, to był naprawdę luksus. Winda Bo miała miejsce najwyżej na dwie osoby, stojące ramię w ramię, i podwójne drzwi od środka i na zewnątrz, przyprawiające każdego o klaustrofobię. Dlatego Lu nie lubiła jej odwiedzać zbyt często. Właśnie z powodu tej windy. Małej, płaskiej i klaustrofobicznej. W dodatku winda docierała tylko na piąte piętro, a dalej, na poddasze, gdzie mieszkała Bo, prowadziły już tylko schody. Stare, marmurowe, białe, z poręczami kutymi przez prawdziwych rzemieślników, jak to w starej kamienicy. Gdyby nie ściany, z których farba odpadała płatami, byłoby tu całkiem jak w pałacu.

Bo wstała nagle i poszła szybkim krokiem do łazienki. Nastawiała budzik zawsze na czas, który miał jej wystarczyć do porannej toalety, zresztą całkiem długiej, zważywszy na włosy. Chwila porannego zapomnienia zawsze kosztowała ją spóźnienie do pracy. Na zegarze była już piąta czterdzieści, a więc najwyższy czas na przygotowania. W łazience myjąc zęby szczoteczką elektryczną, wpatrywała się w lustro. Od kiedy odkryła taką szczoteczkę, nie tylko myła zęby dłużej, dokładniej, tylko raz zamiast trzech, ale również patrzyła sobie w oczy w trakcie tego zabiegu i nie zwracała uwagi, ile i jakie ruchy wykonuje. Wszystko robiła za nią szczoteczka. Elektryczna.

Elektryczna. Światło. Lustro. Wyjęła szczoteczkę z ust, bez wyłączania. Tysiące białych kropek z pasty rozbryznęły się na lustrze.

– Kurczę, Lu, twoja winda.

Urwała kawałek papieru toaletowego i zaczęła ścierać plamki pasty z lustra, mażąc przy tym esy i floresy. Normalnie dostałaby szału z powodu czegoś takiego, jednakże teraz posprzątała po sobie mechanicznie. Przerwała z ręką na lustrze. Wiem, pomyślała, wiem. Lustra.

Około szóstej trzydzieści zamknęła ciężkie dębowe drzwi od swojego mieszkania. Zeszła piętro niżej, zatrzymała rękę w pół drogi do włącznika windy. Obróciła się i zaczęła zbiegać schodami. Ta klatka schodowa zawsze ją fascynowała. Stare marmury, kute balustrady, ciemne drewniane poręcze, wypolerowane przez tysiące, jeśli nie miliony dotknięć.

Gdzieś pomiędzy trzecim i drugim piętrem zatrzymała się, patrząc w okno wychodzące na małe podwórko-studnię. Słońce jeszcze tu nie dotarło, zawsze było tu ciemno i mrocznie. Ale dzisiaj ten problem odszedł gdzieś na drugi plan. To było jak dotyk świadomości, przebłysk podświadomości albo po prostu intuicja. Lustra, lustra na mnie patrzyły, przemknęło jej przez głowę. Zaraz, moment, jak to lustra na mnie patrzyły? Bo wypuściła powietrze z płuc. Głęboki oddech, jak oczyszczenie. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Przysiadła na parapecie.

Szuru buru, trzask otwieranego zamka, jakby ktoś otwierał sejf bankowy, i za chwilę na półpiętrze pojawiła się mała starsza pani o wyjątkowo miłej aparycji.

– Dzień dobry, pani Bożenko – odezwała się przyjaznym, lekko schrypniętym ze starości głosem. – Wszystko z panią w porządku? Blada jakaś pani jest.

Zeszła niżej o tych kilka stopni, które oddzielały ją od Bo, podeszła dosyć blisko i spojrzała jej głęboko w oczy.

– Pani Bożenko, wszystko w porządku? Idzie pani do pracy?

– Dzień dobry. – Bo wróciła do rzeczywistości. – Tak, jasne, do pracy idę.

Bo podniosła się z parapetu, otrzepała płaszcz z niewidzialnych drobinek. Coś na kształt gestu maskującego „właśnie mnie ktoś przyłapał”.

– Tak sobie przycupnęłam, wiosna taka ładna, wszystko zaczyna budzić się do życia… Myślałam o naszym podwórku, jak ci ludzie tam na parterze żyją, pogrążeni w takim cieniu.

Babcia sąsiadka pochyliła się w stronę Bo i konspiracyjnie zaszemrała:

– Żyją, żyją, i dobrze się mają. Pani wie, pani Bożenko, że w naszej kamienicy to tylko ja, Maliszewski i pani to rdzenni mieszkańcy. Reszta to bywalcy. Przyjdą, pójdą, jest im wszystko jedno, czy widzą wiosnę za oknem. Nawet nie wiem, czy tacy w ogóle widzą wiosnę. Wyciągnęła suchą rękę i pogłaskała Bo po końcówkach włosów, jedynie do tej wysokości mogła dosięgnąć.

– Nie ma już takich ludzi jak my, mających swoje miejsce, kochających te stare mury. Tyle przeżyć, tyle życia… Ty, Bo, jesteś inna, całkiem jak twoja babcia, wrażliwa i współczująca. Dobrze, że jesteś lekarzem, pomagasz ludziom, spełniasz się, robisz to, co lubisz. Widzę to. – Staruszka uśmiechnęła się ciepło. – A teraz biegnij, spóźnisz się do pracy.

– Dziękuję. – Bo dotknęła ręki babci i ruszyła schodami w dół.

Manipulacja

Подняться наверх