Читать книгу Manipulacja - Agnieszka Kruk - Страница 7

Bezowocne dni

Оглавление

Kilka następnych dni to było istne pasmo udręk dla Lu. Dwadzieścia stron, które powinna skończyć już cztery dni temu, wydawało się jej maratonem nie do przebycia. Każda strona coraz bardziej ją męczyła, nawet pomimo dystansu do całej swojej pracy oraz tej niezwykłej umiejętności zapominania tysięcy słów tłumaczonych z jednego języka na drugi. Tych powtarzających się i tych nowych.

Agent dzwonił raz po raz, nie zważając na umowę, którą mieli od lat, że za dnia jest niedostępna. Dzwonił o każdej porze, teraz nawet kilka razy dziennie.

Nadchodził wieczór, na ulicy włączono już latarnie. Lu siedziała sama i myślała tylko o tym, jak bardzo jest zmęczona, a dopiero rozpoczyna swój dzień pracy. Sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Może to jakoś ją zmobilizuje do działania.

– Energia – powiedziała z przekąsem. – Brak energii, brak energii do działania. Bo powiedziałaby, że to raczej brak witamin, odpowiedniej diety, ruchu i światła dziennego. Spacer, he? Tlen, spacer.

I już szykowała się do wyjścia, zakładając rozczłapane tenisówki. Trzasnęła drzwiami, nacisnęła przywołanie windy. Drzwi otworzyły się w tym samym momencie. Dokładnie tak, jakby winda właśnie na nią czekała. Weszła do środka, jak każda kobieta spojrzała w lustro, nachylając czoło, sprawdzając kąciki oczu, potem włosy, profilem, może z tyłu da się coś zobaczyć… I wtedy jej własna twarz przez ułamek sekundy wydała jej się obca, inna, jakby skamieniała, woskowa, sztuczna, stara. Przez jeden moment zarejestrowany kątem oka, a jednak… Odsunęła się od lustra. Było obco i dziwnie. Nieswojo. Inaczej niż zawsze. Jakby patrzyło na nią tysiące ukrytych za lustrami spojrzeń. Krytycznych, bezlitosnych.

Kiedy drzwi windy otworzyły się z cichym szumem, Lu przebiegła przez marmurowy pusty hol i zalazła się na ulicy. Było już całkiem ciepło, prawdziwy zwiastun wiosny, gdy czujesz to coś w powietrzu wczesnym wieczorem. Moja winda jest okropna, pomyślała, nie jestem taka brzydka. To musi być to cholerne zimne światło, w którym wszyscy wyglądamy jak wystrugani z kawałka starej świeczki.

Wystarczyło, że przeszła przez ulicę, aby znaleźć się w parku. Szła alejkami, o tej porze już pustymi, nie licząc paru biegaczy. Zamyślona, nieobecna, nijaka. Dawno temu było inaczej, Lu cieszyła się z każdego momentu, z każdej zakończonej pracy, z zakupów robionych naprędce i rozmów z Bo każdego popołudnia i wieczoru.

Zatrzymała się, przechodząc obok małego zagajnika brzozowego. Rozejrzała się na boki – nic, tylko asfalt alejek i gdzieniegdzie latarnie rzucające okrągłe plamy światła, tak, że wszystko wokół wydawało się czarno-żółto-brązowe. Podeszła do wielkiej brzozy, objęła ją ramionami. Zamknęła oczy, wdech – wydech, wdech nosem – wydech ustami. Spokój, spokój, spokój.

Manipulacja

Подняться наверх