Читать книгу Jeden dzień w starożytnym Rzymie - Alberto Angela - Страница 7
Na krótko przed świtem
ОглавлениеWpatruje się w odległy horyzont, zdaje się głęboko pogrążona w myślach. Blade światło księżyca wydobywa z ciemności jej jasną, spokojną, delikatnie uśmiechniętą twarz. Czoło zdobi opaska, włosy są spięte, ale z kunsztownego węzła wymyka się kilka kosmyków. Nagły podmuch wiatru podnosi kurz przy jej stopach, lecz nie porusza włosów. Nie może ich poruszyć, bo są wyrzeźbione z kamienia. Podobnie jak nagie ramiona i pofałdowana suknia. Twórca tego posągu użył jednego z najszlachetniejszych gatunków marmuru, by uwiecznić postać bogini otaczanej wielką czcią przez Rzymian. To Mater Matuta, „matka przychylna”, bogini płodności i narodzin, bogini świtu. Posąg stoi od lat na imponującym marmurowym piedestale przy rozwidleniu dróg w jednej z dzielnic Rzymu. Teraz wokół niego panują ciemności, ale blask księżyca wydobywa z mroku szeroką ulicę, która zdaje się być przedłużeniem kamiennych ramion bogini. Po obu stronach ulicy widać sklepy, o tej nocnej porze zamknięte i zabezpieczone ciężkimi, drewnianymi płytami wpuszczonymi w podłogę i solidnymi ryglami. Sklepy zajmują najniższy poziom wielkich gmachów, których czarne teraz sylwetki wznoszą się nad ulicą przypominającą wąwóz, podczas gdy w górze rozciąga się rozgwieżdżone niebo. To insulae, domy zamieszkane przez lud rzymski, odpowiedniki naszych kamienic czynszowych, ale znacznie mniej wygodne.
Nas może dziwić brak oświetlenia na rzymskich ulicach, ale to dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do dzisiejszych wygód. Przez wieki we wszystkich miastach na świecie po zmierzchu królowały absolutne ciemności, rozświetlane tylko z rzadka i słabo kagankami umieszczonymi nad drzwiami gospody albo przed świętymi kapliczkami, które stawiano najczęściej w miejscach kluczowych dla nocnych wędrowców, czyli na przykład na zakrętach dróg lub przy ich rozwidleniach. Podobnie było w Rzymie. Pomimo panujących ciemności właściwą drogę można było znaleźć dzięki lampkom oliwnym palącym się w niektórych punktach miasta i w domach.
Zaskakuje też cisza. Wydaje się nierzeczywista. Zakłóca ją tylko szmer wody w znajdującej się kilkadziesiąt metrów od nas fontannie o bardzo prostej konstrukcji: to kwadratowa misa, złożona z czterech tafli trawertynu, z umieszczoną pośrodku kamienną kolumną. W świetle księżyca, które z trudem dociera w miejsce położone między wysokimi budynkami, widać, że na kolumnie wyrzeźbiono twarz jakiegoś bóstwa. To Merkury, z hełmem i skrzydłami. Z jego ust wypływa strumień, z którego w ciągu dnia czerpią kobiety, dzieci i niewolnicy przychodzący tu z drewnianymi wiadrami, ale teraz nie ma żywej duszy, słychać tylko szmer fontanny.
Ta cisza jest zadziwiająca, bo rzadka, nawet w nocy. Znajdujemy się w samym centrum półtoramilionowego miasta, które nocą musi się zaopatrywać w to, co jego mieszkańcy potrzebują do życia. Na bruku powinny więc turkotać koła wozów – drewniane z żelaznymi obręczami; powinniśmy słyszeć krzyki, rżenie koni, przekleństwa… I takie właśnie odgłosy dochodzą z oddali, wtóruje im, niby echo, szczekanie psa. Rzym nigdy nie śpi.
Ulica przed nami rozszerza się nieznacznie, w świetle księżyca widać łączenia bazaltowych płyt, którymi jest wyłożona, mamy wrażenie, jakbyśmy chodzili po skamieniałej skorupie gigantycznego żółwia.
Nieco dalej, w głębi ulicy coś się porusza. Jakiś człowiek idzie chwiejnym krokiem, przystaje, opiera się o mur. Pewnie jest pijany. Bełkocze niezrozumiale i zataczając się, kieruje w stronę wąskiego zaułka. Ciekawe, czy uda mu się dojść do domu. Nocą w Rzymie grasują złodzieje, którzy bez wahania pchną nożem przypadkowego przechodnia, jeżeli będą mogli w ten sposób zdobyć parę groszy. Nazajutrz ktoś natknie się na ograbionego trupa z ranami od noża, ale jest mało prawdopodobne, żeby udało się znaleźć morderców w tak gęsto zaludnionym i chaotycznym mieście, jakim jest Rzym.
Pijak, zanim zniknął w bocznym zaułku, potknął się na rogu ulicy o jakiś tobołek. Przeklina pod nosem i idzie dalej swoją drogą. Tobołek poruszył się, żyje. To człowiek, jeden z wielu bezdomnych zamieszkujących miasto. Od kiedy właściciel wyrzucił go z wynajmowanego mizernego pokoiku, żyje na ulicy i teraz stara się przespać pod murem. Nie jest sam. Nieopodal ulokowała się cała rodzina ze swoim nędznym dobytkiem. W Rzymie przybywa bezdomnych dokładnie co pół roku, w czasie gdy odnawiane są umowy najmu. Wielu ludzi z dnia na dzień ląduje na ulicy i zaczyna szukać nowego schronienia.
Naszą uwagę zwraca miarowy stukot, z początku ledwo słyszalny, ale z czasem coraz wyraźniejszy. Odbija się od fasad budynków, więc trudno odgadnąć, skąd dochodzi. W pewnej chwili dołączył do niego szczęk zasuwanego rygla, a jednocześnie zobaczyliśmy ogniki lamp oraz vigiles, oświetlających sobie drogę. Kim są vigiles? To specjalne oddziały służby miejskiej, których zadaniem jest zapobieganie pożarom i utrzymywanie porządku publicznego.
Od razu widać, że to formacja militarna. Jest ich dziewięciu: ośmiu rekrutów i dowódca. Wystukują miarowy rytm na kamiennych schodach. Mają prawo wchodzić prawie wszędzie i sprawdzać, czy nie pojawiło się jakieś zagrożenie, które mogłoby doprowadzić do tragedii. Właśnie przeprowadzili kontrolę w jednym z domów i dowódca mówi coś teraz głośno do swoich podwładnych. Lampę trzyma wysoko, by rekruci mogli go dobrze widzieć. Jest potężnie zbudowany i ma twarde rysy twarzy, pasujące do jego szorstkiego, ochrypłego głosu. Gdy skończył przemowę, popatrzył przez chwilę groźnie ciemnymi oczami spod skórzanego hełmu na podległych sobie vigiles, po czym wyszczekał jakiś rozkaz. Rekruci ruszają w dalszą drogą. Maszerują, stukając o bruk z przesadną energią, po czym można poznać, że to nowy narybek. Dowódca spogląda za nimi, potrząsa głową i dołącza do podwładnych. Odgłos kroków stopniowo cichnie, aż wreszcie zagłusza go szum wody w fontannie.
Tymczasem niebo zaczęło się powoli zmieniać. Jest nadal czarne, ale nie widać już gwiazd, jakby nad miastem rozpostarł się niewidzialny welon. Wkrótce w stolicy najpotężniejszego imperium starożytnego świata zacznie się nowy dzień. Dla nas będzie on zupełnie różny od wszystkich innych.