Читать книгу Tajemnica Composteli - Alberto S. Santos - Страница 9

Prolog

Оглавление

Santiago de Compostela

Nad kamiennymi uliczkami Santiago de Compostela zapadał zmierzch, kiedy obdarty pielgrzym pochylony nad kosturem zmierzał w kierunku katedry. Był to mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku, cherlawy, z brodawką na brodzie, który przemierzył tysiące kilometrów, żeby zdążyć na czas. Jego jedynym towarzyszem był kundel, który przyłączył się do niego w Bordeaux.

*

– Wasza Ekscelencjo, proszę się obudzić!

Drzwi do komnaty arcybiskupa Composteli trzęsły się od mocnych uderzeń zdyszanego kanonika Labina.

Don Miguel chrapał, zmęczony po trzech bezsennych nocach. Niewyraźne głosy, które docierały do niego przez sen, brzmiały jak z zaświatów. Głosy poprzedzały armię demonów gotowych osądzić go za obsesję, która tkwiła w jego duszy niczym zadra.

– Don Miguelu, odpowiedz, proszę!

Był zmęczony, położył się spać zaraz po nieszporach. Modlił się mechanicznie, nie zwracając uwagi na treść psalmów. Głowa pękała mu z bólu. Tak wielkie nadzieje wiązał z tym odkryciem, które zmieniłoby losy arcybiskupstwa Composteli! I wszystko na nic! Kazał kopać w absydzie, w krypcie, w kruchcie, pod Portykiem Chwały, w prezbiterium naprzeciw ołtarza głównego. Ale znalazł tylko zniechęcenie i zwątpienie. W snach widział postać dziekana kapituły, José Canosy, szydzącego z niego podczas rozprawy prowadzonej przez sędziego bez twarzy.

– Kardynale!

Labin dotychczas nigdy tego nie robił, ale zdesperowany brakiem odpowiedzi zdecydował się wtargnąć do komnaty.

– Zostawcie mnie, nic nie zrobiłem!

– To ja! Proszę się uspokoić!

– Co się dzieje? Co tu robisz?! – zapytał, oszołomiony, siadając na brzegu łóżka i ściągając szlafmycę.

– Don Miguelu, znaleźliśmy! Znaleźliśmy grób!

*

Z wybiciem północy w sercu gorliwego arcybiskupa Composteli rozdzwoniły się dzwony. To, co wreszcie usłyszał po czterech dniach nocnych wykopalisk, było jak głos anioła. Oszołomiony, ubrał się pośpiesznie. Niebawem przemierzał wielkimi krokami plac Obradoiro, wyprzedzając Labina. Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy sylwetkę w ciemności.

– Ależ się przestraszyłem! Podejdź no bliżej! Czy to odpowiednia pora na przechadzkę?! – krzyknął kardynał, poprawiając kwadratowy biret.

– Przepraszam, ale dopiero dotarłem do miasta… – odpowiedział stary pątnik z cudzoziemskim akcentem.

Don Miguel śpieszył się do świątyni i nawet nie zauważył, że lało jak z cebra, tym bardziej nie poświęcił zbytniej uwagi mężczyźnie, który pojawił się znikąd w środku nocy.

– Dobry dzień sobie wybrał! – rzekł tylko do Labina z szerokim uśmiechem i szybko ruszyli po szerokich schodach prowadzących do Portyku Chwały.

Pies, uprzednio obwąchawszy nogi duchownych, teraz zaszczekał. Pielgrzym, przemoknięty do suchej nitki, podrapał brodawkę i poprawił zniszczony kapelusz z szerokim rondem.

– Tak, wybrałem sobie dobry dzień… prawda, Diogenesie? – rzekł do psa, głaszcząc go po łbie.

Tymczasem dwaj duchowni odeszli w swoją stronę. Pies zamachał ogonem i znów zaszczekał.

*

Nie usłyszeli odpowiedzi pielgrzyma ani nie zwrócili uwagi na jego tajemniczy uśmiech, który ginął w mroku. Weszli do zdewastowanej w wielu miejscach świątyni i pobiegli do głównego ołtarza. Z głębi dochodziły podekscytowane głosy. Zobaczyli Antonia Lópeza Ferreirę, który wraz z José Labinem odpowiadał za wykopaliska. Obaj pracowali u boku architekta Manuela Larramendiego, murarza Juana Nartalla oraz galisyjskiego markiza, przyjaciela kardynała, który na jego prośbę od pierwszego dnia był obecny przy pracach.

– Co tu się wydarzyło, przyjaciele?

– Wydaje się, kardynale, że tym razem szczęście zastukało do naszych drzwi. Jakub dokonał kolejnego cudu – odpowiedział López Ferreiro.

Pochodnie podsycały blask w oczach tego człowieka, pasjonata archeologii, starożytności i wszystkiego, co dotyczy starych tradycji Composteli.

– Dalej, Nartallo, opowiedz kardynałowi, co odkryłeś!

– Po usunięciu kamiennej płyty pochyliłem się nad otworem i zobaczyłem grób, zbudowany prawdopodobnie z kamieni i cegieł – odpowiedział śniady, niski, łysawy mężczyzna, którego ręce i twarz pokrywał pył. – Jest tam, w głębi!

– Tylko jeden?! – zapytał zaniepokojony kardynał. – Wydaje się, że powinny być trzy… Hmm… może ten jest pierwszy… Kto wie… – Don Miguel, zamyślony, drapał się po brodzie. – Otwórzmy i zajrzyjmy!

Serce Nartalla biło mocno i niemiarowo. Wziął głęboki oddech, próbując uspokoić emocje. Był prostym człowiekiem z ludu, głęboko oddanym apostołowi, przeżywającym magiczne chwile u boku wpływowych ludzi, którzy ufali, że odkryje najświętszą relikwię zachodniego świata.

Poruszony, zszedł przez otwór z lampą naftową w ręce. Postawił lampę obok, tak aby oświetlała jego uświęconą pracę. Używając młotka i dłuta, wyłuskał dwie boczne cegły, które zaraz spadły na ziemię. Sięgnął po lampę i oświetlił wnętrze.

Nagle krzyknął i gwałtownie się cofnął, jakby dostał cios w brzuch.

– Co się stało?! – spytał stojący wyżej Ferreiro.

Murarz krztusił się i nie mógł wydobyć ani słowa.

– Nartallo! – Larramendi wsunął głowę w otwór w płycie. – Co się dzieje?

Duchowni poczuli nerwowe skurcze żołądka.

*

Przez nikogo niezauważeni, pątnik i jego pies weszli do katedry i przywarli do kolumny niczym dwa fantasmagoryczne cienie wtapiające się w mrok katedry. Larramendi, pochylony nad otworem, zobaczył w głębi brudnego murarza, zasłaniającego ręką usta i nos, który cofał się do wyjścia z wytrzeszczonymi i załzawionymi oczami. Kiedy zbliżył się do architekta, dał mu znak, żeby go przepuścił. Oddał mu pochodnię i dopiero wtedy mógł się wyprostować. Był blady jak trup. Wychodząc na powierzchnię, nadal kasłał. Larramendi pomógł mu wyjść i, podtrzymując go, posadził na ławce. Przez wszystkie lata wspólnej pracy nigdy nie widział Nartalla w takim stanie.

Na zewnątrz nie przestawało padać, jak zwykle zimą w Galicii. Jednak przebywające w katedrze osoby, podekscytowane, nie zwracały uwagi na strugi deszczu dudniące w dach i okna katedry. Stojący półkolem mężczyźni pochylali się nad robotnikiem, czekając, aż dojdzie do siebie.

– Co się stało, Nartallo?!

– Widziałem… widziałem otwartą trumnę… Coś było w środku, jakby kości, ale wydobywał się stamtąd taki smród, że o mało nie umarłem…

Don Miguel Payá y Rico odetchnął głęboko. Jego oczy rozbłysły. Myśli kłębiły się w głowie, a triumfalny uśmiech podkreślał jego radość: tamten dzień, 28 stycznia 1879 roku, powinien być zapisany w historii chrześcijaństwa wyraźną i kunsztowną złotą czcionką!

– Wiedziałem… wiedziałem… Bogu niech będą dzięki… – mruczał pod nosem, podczas gdy Nartallo nadal dochodził do siebie po mdłościach.

Zatopiony w myślach kardynał krążył nerwowo po kamiennej posadzce, tam i z powrotem, z rękami założonymi na plecach. Teraz musiał już tylko uruchomić swój plan. Przewidział wszystko, na wypadek gdyby udało się zrealizować świętą misję: naukowo udowodnić, że święte szczątki, które katedra skrywała przez tyle wieków, bez cienia wątpliwości należą do Jakuba Większego, syna Zebedeusza.

– Chcę zobaczyć minę tych niedowiarków! Nie wierzą, że tu spoczywają kości naszego świętego apostoła?! – mruknął pod nosem, zastanawiając się, co robić dalej. – Labinie, zawołaj Don José Canosę! – poprosił, puszczając oko.

Wierząc w przekazy mówiące, że grób znajduje się pod absydą katedry, przygotował drobiazgowy plan: zaprosi ekspertów, którzy przebadają znalezisko, oraz historyków, którzy wydadzą opinię, no i oczywiście zorganizuje uroczystości z okazji tak nadzwyczajnych odkryć. W pierwszych dniach wielkim rozczarowaniem było odnalezienie zaledwie jednej prostokątnej krypty z dwiema komorami: w jednej z nich znaleźli naczynia na olejki namaszczające, lacrimatorium, pierścień, naszyjnik i ozdoby kobiece, różowy kwarc, glinianego konika, zabawki rzymskiego dziecka, monety i różne naczynia domowe z niebieskiego szkła. Ani śladu grobu, którego szukał! A teraz, w jednej chwili, koło fortuny uczyniło go szczęśliwym!

– Chcę widzieć minę Canosy, kiedy to zobaczy! Oj, chcę! – mruczał Don Miguel. – I niektórych członków kapituły, wiecznie podważających pomysły kardynała!

Miguel Payá widział oczami wyobraźni pielgrzymów powracających i wspierających pustą kiesę arcybiskupstwa. Niedostatek spowodowany był zniesieniem daniny, którą wieśniacy z Hiszpanii i północnej Portugalii płacili klerowi Composteli. Danina Voto de Santiago została ustanowiona przez Ramira I w następstwie legendarnej bitwy pod Clavijo 23 maja 844 roku, podczas której objawił się opatrznościowy Jakub, z krwi i kości, aby odmienić losy wojny z Maurami. I tak, przez wiele, wiele wieków na terytorium chrześcijańskim plony pierwszych zbiorów oddawane były kościołowi w Composteli. W tamtych burzliwych czasach, pogrążonych w mrokach historii, Ramiro uznał, że apostołowi absolutnie należy się rekompensata wojenna za to, że z mieczem w ręce pomógł przepędzić Maurów.

*

Cherlawy pielgrzym dyskretnie podszedł i usiadł na ławce, zaledwie kilka metrów dalej. Uważnie przyglądał się tryskającym radością mężczyznom i dochodzącemu do siebie murarzowi. Chroniąc się przed zimnem, otulił się wyciągniętym z worka suchym kocem. Jemu też radowało się serce, lecz nikt nie wiedział dlaczego. Przed wspaniałym ołtarzem katedry, w której unosił się zapach stęchlizny, kurzu, świec i kadzideł, wspominał dawne, zapomniane wydarzenia, które w odległym IV wieku naznaczyły niezwykłe czasy na Zachodzie. Przyciągnął do siebie Diogenesa, posłusznego psa, i dał mu znak, żeby leżał spokojnie przy nodze.

*

– López, skąd ci przyszło do głowy, żeby tutaj kopać?

– Eminencjo, za każdym razem, gdy śpiewaliśmy w tym miejscy antyfonę Corpora Sanctorum in pace sepulta sunt, patrzyłem na gwiazdę w mozaice i malowidło na sklepieniu przedstawiające atrybuty apostoła, między innymi arkę i gwiazdę. To musiało coś znaczyć… Jakby znak od naszych przodków…

– Cóż za intuicja, mój przyjacielu!

– Musimy teraz zdecydować co dalej: na tym kończymy czy otwieramy grobowiec?

– Dobre pytanie, Ferreiro… Niech no pomyślę…

Kardynał, który liczył sobie sześćdziesiąt siedem lat, w zamyśleniu ściskał zwisające z szerokiej twarzy policzki. Nie przeszkadzał mu intensywny zapach dymu ze świec i pochodni, mieszający się z wonią nafty z lamp, a jedynie mała ilość światła, jaką dawały.

*

Tymczasem pielgrzym ujrzał Labina idącego w towarzystwie innego dostojnika. Ośmielił się zajrzeć w jego myśli i dostrzegł ziarno zwątpienia.

– Witaj, Don José! Mamy dobre nowiny! – powiedział Payá, ciesząc się w duchu.

– Dobry wieczór, Don Miguelu! Tak, już wiem. Mamy jakieś kości, czyż nie? – spytał dziekan, patrząc z góry, z majestatycznym wyrazem twarzy.

– Nartallo nie jest pewien, ale wydaje się, że tak… I muszą być bardzo stare!… Zapach był niemal zabójczy…

Payá, będąc sceptykiem, musiał powstrzymać się przed sprawdzeniem tego na własnej skórze.

Tymczasem wiadomość zdążyła się już rozejść w pałacu biskupim i wkrótce w świątyni zjawili się Blanco Barreiro wraz z kilkoma innymi duchownymi.

*

Pielgrzym umierał z ciekawości, czy właśnie teraz nadeszła ta chwila, dla której tu przybył. Widział kardynała rozmawiającego z Lópezem Ferreirą i świeckim przyjacielem, młodym galisyjskim markizem, synem bliskich przyjaciół, który także uczestniczył w pracach.

– Jak uważacie, co powinienem zrobić? Kazać otworzyć grób i sprawdzić, co jest w środku, czy też czekać na ekspertów?

Różne argumenty były brane pod uwagę. Tylko Don José Canosa sądził, że bezpieczniej będzie poczekać na fachowców. Większość, która uznała argumenty księdza Jacoba Blanco Barreiry, skłaniała się ku woli kardynała. Uważali, co cieszyło Payę, że naukowcy będą mieć dużo czasu, poczynając od następnego dnia, żeby zbadać i naukowo potwierdzić znaleziska, i że i tak nikt nie zasnąłby, nie dowiedziawszy się, co też zawiera sarkofag.

– Grobie, otwórz się! – zawyrokował kardynał.

– Otwieramy! – polecił Labin dwóm robotnikom.

*

Pośpiesznie zaczęli usuwać kolejne kamienie z posadzki, żeby poszerzyć wejście do podziemi. Kiedy udało się je powiększyć na tyle, aby móc swobodnie przejść, w katedrze zapadła głucha cisza. Don Miguel dopiero teraz zwrócił uwagę, że grzmiało i lało jak z cebra. „To znak od apostoła”, pomyślał, pamiętając, że Jakub Większy nosił przydomek Syn Gromu. Kardynał zakasłał od unoszącego się dymu i zapachów.

– Święty dokonał cudu…

– Nie ma wątpliwości, że dokonał cudu! Galicia może być dumna ze swojego świętego… patrona Hiszpanii, nieprawdaż?!

Payá, zdumiony, spojrzał w bok. Ten głos i ten akcent nie należał do żadnego z duchownych, lecz do pielgrzyma w łachmanach, który podszedł i teraz zaglądał do wnętrza otworu.

– Co tu robisz, dobry człowieku?!

– Jestem pielgrzymem, kardynale!

– Wszedłeś do katedry z psem?!

– Diogenes też jest stworzeniem Bożym, Eminencjo!

Payá zmarszczył brew i zrobił krok do przodu, przyglądając się brodawce cudzoziemca.

– Skąd przybywasz? – spytał podejrzliwie.

– Z daleka… Z miasta Trewir w Niemczech. Eminencja nie wyobraża sobie, ile czasu i trudu kosztowało mnie dotarcie do tego miejsca… Ale przyszedłem na czas! – powiedział, uśmiechając się, a pies zamerdał ogonem. – Jestem bardzo szczęśliwy!

– Nie powinieneś tu przebywać… – wymamrotał kardynał.

– Wasza Eminencja chyba nie zabroni mi czcić relikwii świętego?

– To nie jest najlepsza chwila – odpowiedział, podczas gdy z podziemia dochodziły hałasy. – Jak się nazywasz?

– Ja… Nazywają mnie Chrystus…

Payá spojrzał ukradkiem na pielgrzyma i wybuchnął śmiechem.

– Jeśli jesteś Chrystusem, zostań, tylko nie przeszkadzaj. Będziesz mógł zobaczyć swojego apostoła…

Kardynał zgodził się, wierząc, że pątnik to dobry znak, wróżący powrót pielgrzymek, których tak bardzo pragnął.

Pielgrzym pogłaskał po głowie wiernego towarzysza i usiadł, śledzony przez ciekawskie spojrzenia.

– A więc, co się teraz dzieje?

– Usuwamy kamienną płytę, kardynale!

Kiedy ustał odgłos przesuwanej płyty, zarówno na górze, jak i wśród pracujących na dole zapadła cisza. Pochodnie oświetlały wejście do grobowca.

– Co widzicie?

– Kości i prochy, kardynale. Wyglądają na bardzo stare – odpowiedział Labin. – A także kilka kamieni tworzących rzymską mozaikę, kawałki marmuru, jedne obrobione, inne surowe.

Szeroki uśmiech zagościł na twarzy kardynała. Wszyscy ze szczęścia wymieniali uściski. Tak jak przewidywał, jego misja zakończy się sukcesem. Uklękli i prawie wszyscy modlili się w wielkim skupieniu.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i jego apostoł Jakub Większy, patron Hiszpanii! – zawołał Payá, bardzo szczęśliwy.

Było tak, jak wyobrażał to sobie Don Miguel: ten dzień przejdzie do Historii! I on sam również! Odnalezienie relikwii, które przez tyle wieków były ukryte i mało kto je widział, było nadzwyczajnym wydarzeniem.

*

Tymczasem pielgrzym ukląkł, też wyglądał, jakby się modlił. Kiedy usłyszał wymianę zdań między Labinem i Payą, wstał, wyciągnął z worka różę i ku ogólnemu zaskoczeniu wrzucił ją do grobowca.

– Dlaczego to zrobiłeś? – pośpiesznie spytał Payá.

– To niebieska róża, którą od dawna przechowywałem na tę chwilę.

– Niebieska?! Nie ma niebieskich róż, głupcze! – odpowiedział, przyglądając się uważnie kwiatu, który według niego był różowy, i jednocześnie mrucząc niby pod nosem: – Chyba ma nie po kolei w głowie… albo jest daltonistą…

Wszyscy się roześmiali.

– Moja jest niebieska…

– A skąd ją wziąłeś – spytał rozbawiony Don Miguel. – Nigdy nie widziałem niebieskich róż…

– Zerwałem ją na mojej ziemi i zachowałem na tę okazję – odpowiedział z tajemniczą powagą. – Ale faktycznie, masz rację, więcej takich nie ma i nie będzie… Ta jest ostatnia, kardynale…

Obecni szeptali gorączkowo na temat osobliwości, której byli świadkami. Lecz wkrótce ich uwagę zaprzątnęło coś zupełnie innego.

– Don Miguelu Payá y Rico!

Głos, który rozległ się we wnętrzu monumentalnej katedry, nie spodobał się arcybiskupowi Composteli. Teraz był czas radosnego świętowania. Niestety to, co usłyszał, nie zabrzmiało jak niebiańska muzyka ani jak codzienne harmonijne pieśni śpiewane przez duchownych, które rozlegały się w kamiennych murach, tworząc mistyczny i podniosły nastrój. Głos, który wydobywał się z głębi świątyni, był jak z piekła rodem, chociaż było to zaledwie pięć słów.

– Don Miguelu Payá y Rico!

Był oschły, rozedrgany, niepokojący, zatrważający i bardzo tajemniczy. Poza tym kardynał nigdy nie słyszał, żeby Labin zwracał się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem, pomijając oczywiście sytuacje oficjalne.

– Mów, Labinie…

Wokół znów zaległa cisza. Niespokojny Don Miguel wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje w podziemiach. López Ferreiro pochylał się nad czymś, co ostentacyjnie zasłaniał. Architekt Manuel Larramendi i kamieniarz Juan Nartallo opierali się o górę kamieni, nie rozumiejąc, co go przestraszyło. Tymczasem Labin dawał znak prawą ręką, przywołując Payę.

– Naprawdę chcesz, żebym zszedł?

– Tak, Don Miguelu. Przyjdź tu, proszę!

Kardynał rozejrzał się wokół. Serce zaczęło mu szybciej bić. Nie miał odwagi zapytać, czym była spowodowana prośba kanonika, a i intuicja ostrzegała go, żeby tego nie robił. Zawołał młodego markiza, żeby pomógł mu zejść, ponieważ pozostali nosili sutanny, które krępowały im ruchy. Wystarczy, że swoją musiał podciągać. Dlatego potrzebował kogoś, kto będzie go podtrzymywał.

– Co tu się dzieje, przyjaciele? – spytał stłumionym głosem, gdy tylko zszedł po chybotliwych, niebezpiecznych kamieniach.

– Odczytaj, proszę, ten napis, jest po łacinie!

Labin cofnął się i postawił lampę obok kamiennej tablicy. Młody markiz, który uczył się łaciny w seminarium, stał obok kardynała, gdy ten czytał inskrypcję, i to on podtrzymał go w chwili zasłabnięcia. Kiedy już doszedł do siebie, ze ściśniętym sercem popatrzył w głąb grobowca.

– To niemożliwe… Mój Boże?! Czy to może być prawda?! – wycedził, blady jak śmierć. – Natychmiast zniszczcie ten kamień!

Kilka metrów dalej pielgrzym wstał z ławki, głęboko westchnął i uśmiechnął się równie tajemniczo jak ostatnio na placu Obradoiro. Następnie ukląkł, przytulił psa, pochylił głowę i złożył ręce jak do modlitwy:

Chcę wyzwalać i być wolnym,

Chcę ocalać i być ocalonym.

Chcę tworzyć i być stworzonym,

Chcę błogosławić i być błogosławionym.

Tańczcie wszyscy razem!

Chcę płakać: uderz mnie w piersi!

Chcę wychwalać i być wychwalanym.

Jestem światłem, które widzisz.

Jestem twoją bramą, kimkolwiek jesteś.

Widzisz, co czynię, ale nie nazywaj tego.

Nauczałem słowem i słowo mnie nie zawiodło.

Tajemnica Composteli

Подняться наверх