Читать книгу Jeszcze jeden dzień w raju - Aleksander Sowa - Страница 5
3
ОглавлениеZadzwonił domofon. Dwa krótkie dzwonki. Jak zwykle, by odróżnić znajomego od domokrążców oferujących jajka, ziemniaki, papier toaletowy, tańsze połączenia telefoniczne i gipsowe aniołki. Umówiony znak wszystkich wtajemniczonych. Zaskoczyło go, że już teraz. Wrócił o 16.00, wcześniej niż zwykle, bo też wcześniej, o 8.00, nie o 9.00, pojechał do pracy.
To była ona. To były jej kroki. Wsłuchiwał się w odgłos butów rozmiaru 39 zawsze, ilekroć był wcześniej. Do drzwi zadzwoniła kobieta, którą kochał. Pierwszy raz spotkał ją kilka lat wcześniej, w akademiku. Tamtego odległego piątku siedział przy stoliku przy oknie, przez które wpadało do ciemnej czeluści pokoju popołudniowe światło. Drzwi się otworzyły i wszedł jego współmieszkaniec. Bruno nie darzył go sympatią z racji upodobania do hałaśliwego przyrządzania śniadań i innych kłopotliwych bądź szczerze nieprzyjemnych dla współmieszkańców zwyczajów (by nie upadlać treści), wymienić wystarczy wieszanie podkoszulków na kaloryferze celem osuszenia z potu. Zatem stanął Pan Król – bo takie dostojne nazwisko nosił ten niecodzienny i, co tu dużo kryć, barwny osobnik. W tych samych drzwiach za jego plecami ukazało się dziewczę o oryginalnej urodzie, o której istnieniu Bruno wiedział, lecz nie dane mu było jeszcze się z wybranką Pana Króla zobaczyć. Stała w szarym, przykrótkim płaszczyku, który później tak dobrze zapamiętał.
– A więc to ty – rozpoczął.
– To ona – włączył się w ich pierwszy dialog Pan Król Nieproszony.
– Nie z tobą rozmawiam – uciął jego wylewną rozmowność. Jak się wkrótce okazało – nieskutecznie.
– Właściwie wychodzimy, więc możesz się już pożegnać – ciągnął dalej Pan Król Gadatliwy. – Idziemy do kina – dodał z jadowitym uśmieszkiem.
– Zatem współczuję – odparł do dziewczęcia i jako osobnik, któremu nader łatwo przychodziło nadawać ksywki, dodając: – Milagros.
Uśmiechnęła się i mocno speszona odeszła wraz z niefortunnym wybrankiem na, jak się okazało, różowiutki film z Britney Spears w roli głównej.
Nazwał ją tak z racji, że „milagros” w którymś amerykańskim, jazgotliwym języku oznacza cud. Jakiś czas później w miłości do niej znalazł sens następnych lat życia. Dni, tygodnie i miesiące przepełnione miłością, której nie zrozumie ten, kto choćby raz jej nie doświadczył.
Malwina. Kwiatuszek. Moja M. Malwek. Kropeczki. Kołderka. Wisienki. Przylądki. Kołderka. Źródełko z kamyczkiem. Wysepka. Droga Mleczna. Rylec. Drab. Pies. Pieseczek. Ryj. Ich kod. Nie rozumiesz? Nie staraj się, kod miłości znają wyłącznie dwie osoby.
Pamiętał słoneczne dni, kiedy szczęśliwi spacerowali bez celu i po zupełnie zwyczajnych miejscach, oglądając świat wspaniały oraz piękny. Rozstania i chwile wielkiego cierpienia z nieobecności, bez absolutnie żadnego substytutu głosu. Wszystko mówiące słowa piosenki, każde drzewo, kwiat i ptaki ćwierkające tak radośnie. Wszystko tak dobrze pamiętał.
Zmieniały się pory roku i wiosna każdego roku budziła się do życia wspaniała. Tego dnia jeszcze spała, ale w powietrzu intensywniejszy był już jej zapach. Coraz wyraźniejszy i bliższy.
Był szósty dzień kwietnia. Tysiąc czterysta pięćdziesiąty siódmy dzień razem. Otworzył drzwi z radością w sercu, która wypełnia każdego, kto zobaczy w drzwiach tego, kogo oczekuje i kocha. Bruno i Malwina. Ich ostatni dzień. W jej oczach dostrzegł łzy. Płakała. Chciał ją przytulić, zapytać, co się stało, ale rzuciła:
– Przestań! Odsuń się!
– Malwek, coś się stało?
– Nie pytaj o nic, bo nie odpowiem – rozpoczęła, siadając na skraju łóżka, na którym sypiali, po czym dodała, patrząc w oczy: – Odchodzę.
Nie pytał. Kawa nie smakowała. Zapalił silnik samochodu, ten rozgrzewał się powoli. Biegi wchodziły same, a przepisy i ograniczenia były bez znaczenia. Jechał przed siebie, a na koła nawijały się kilometry. Jechał w stronę zachodzącego najjaskrawszą purpurą słońca. Uciekał. Łzy płynęły po policzkach tak łatwo jak dźwięki z głośników radia. Potem przyszła samotna i straszna noc, obojętny dzień oraz wieczór nieuniknionego powrotu.
W ich mieszkaniu zastał wszystko identyczne jak wtedy, gdy wyszedł. Tylko w łazience nie było już jej kosmetyków, mimo to z każdego miejsca wyzierały wspomnienia o niej. Lampa, którą kupiła w Ikei. Kaktus, którego kupili razem. Książki, płyty, ubrania i zapach, którego nie czuł, kiedy byli razem, a którego teraz nozdrza podświadomie poszukiwały, jak wyjęty z wanny karp przed Wigilią szuka wody, co pozbawione jest sensu tak samo jak to, co robił teraz.
I nagle kuchnia. Zlew. Zwykły, metalowy, ocynkowany, prosty, taki sam od lat. Wewnątrz dwie filiżanki po kawie. Nigdy z nich nie pili. To ona piła. Z kimś.
Wszedł do łazienki i skierował wzrok na klozet. Deska podniesiona. Patrzył na kibel i słyszał jej słowa:
– Pamiętaj, że cię kocham.
Wywalił z siebie kolejne porcje wymiocin.
– Kurwa, jak to możliwe?
Czuje, jak życie sypnęło mu piachem w oczy. Nic nie widzi. Nie wie, co dalej, i wciąż zadaje sobie to pytanie.
Mijają dni i noce. Samotne. Życie toczy się wokół dojazdu do pracy, pracy, powrotu, snu i posiłków nieustalonej treści. Przychodzi do tych murów i płacze. Jak dziecko. Prawdziwymi łzami. Nikt tego nie widzi, ale i tak niewielu by zrozumiało. Jedynie ci, którzy sami płakali. Tylko płacząc w samotności, ma się z tego pociechę.
Znikła nagle jak ciekły azot w powietrzu. Przepłynęła między palcami jak mgła i choć była tutaj jeszcze przed chwilą, teraz pyta ją, które zdjęcia chce zabrać. Czuje, że jest obca, jak ktoś, kogo nie widział od lat.
Spędza z nim niektóre noce, by zrozumieli, że nie wejdą już nigdy do tej samej rzeki. Nie będą kochankami i nie połączy ich ust nic innego jak tylko przywiązanie. Jaki sens pić to samo piwo, kiedy uleciał gaz? Nigdy nie będzie już na ich ustach słowa „kocham” i ani cienia namiętności. Nie będzie słów: żyję tylko dla ciebie. Nie będzie wycieczek do miasta Karola, kiedy mróz trzaska, ani obrzydliwej czeskiej herbaty na Staroměstskim náměstí, która pomimo podłego smaku cieszyła podniebienie i serce. Nie będzie uśmiechów i wysokich dzieci. Nie będzie domu z ogródkiem, kota, psa i nie będzie nas. Nie będzie tego wszystkiego, co jej obiecał i co ona obiecała. Nie będzie nigdy już nas… Bo „nas” umarło.
Zostanie żal, że miała odwagę zrobić to, co trzeba było i co przyszłość przyniosłaby sama. Że spieprzyli, co mogło być inaczej.