Читать книгу Jeszcze jeden dzień w raju - Aleksander Sowa - Страница 7

5

Оглавление

Wnętrze czerwonego volkswagena garbusa nagrzało się od kwietniowego słońca. Kiedy Bruno kręcił korbką, by uchylić okno, myślał, co dziś spotkało go w biurze. Przekręcił kluczyk i silnik, o dziwo, od razu wesoło zamruczał. Oczywiście zaczął kaszleć i pracować nierówno, ale to było normalne, kiedy był zimny.

Parkował zawsze na chodniku. Potem, kiedy zaczęło się robić cieplej, podjeżdżał pod wielkiego orzecha. To zapewniało nieco klimatyzacji, kiedy wsiadał do auta po piątej.

Wbił bieg i ruszył. Miał do domu kilka kilometrów. Uwielbiał drogę powrotną. Mógł cieszyć się spokojem po pracy i nie musiał się śpieszyć. Oczywiście, gdyby chciał, mógłby. Ale teraz nie miało to sensu. Zwykle musiał się spieszyć, kiedy rano jechał do pracy. Prawie zawsze trafiał się wtedy jakiś kierowca, częściej kobieta, która jechała tak, że szlag go trafiał, gdy myślał o jeździe i wskazówkach zegara.

Było po piątej, na szóstą był umówiony z kobietą, by obejrzeć mieszkanie. Kiedy Malwina odeszła, nie mógł pozostać dłużej w ich mieszkaniu. Musiał się wyprowadzić. Tam zbyt wiele jej było. Ciągle o niej myślał. Przyszła i odeszła. Został sam z mieszkaniem, ze wspomnieniami i sercem, które co noc wyżynała rozpacz, a rano powstawało na nowo, by wieczorem znów było co wyciąć.

Kobieta od mieszkania wydawała się sympatyczna, kiedy rozmawiał z nią przez telefon. Choć miała przyjemne nazwisko – nazywała się Jolanta Słowik – w istocie była wyborową suką. Ale o tym przekonał się nieco później, kiedy przyszło rozmawiać o pieniądzach. Była kobietą, która w wieku lat pięćdziesięciu kilku wyglądała na młodszą o kilka lat. Natomiast doświadczeniem odpowiadała piramidom egipskim, przy czym najprawdopodobniej jedynie w kwestii oszustw, matactw, wyłudzeń i wszystkiemu innemu, co mogłoby jej zapewnić jak największy dostatek oraz luksus. Była od kilku lat wdową, dwukrotną zresztą, co zważywszy na jej półwiecze, było osiągnięciem w jego przekonaniu niemałym i również dawało do myślenia.

– Dzień dobry – powiedział, kiedy otworzyła drzwi. – Rozmawialiśmy przez telefon o mieszkaniu. Nazywam się…

– A tak, przypominam sobie. Hm, myślałam, że będzie pan wyglądał nieco inaczej – odparła, zapraszając Brunona do wnętrza. – Proszę, niech pan wejdzie, porozmawiamy o warunkach wynajmu – mówiła, równocześnie wypuszczając kłęby dymu z cienkich jak słomka papierosów.

– Wolałbym najpierw obejrzeć mieszkanie – odrzekł, zagłębiając się w długi, mroczny korytarz.

Po chwili z widma drzwi, od kuchni – jak mniemał, bo czuł zapach kolacji – wybiegł z jazgotem paralityczny jamnik, wpadając w poślizg tylną parą łap. Skundlony pies, podchodząc z udawaną odwagą, jął najpierw warczeć na intruza, by następnie z ogromnym zainteresowaniem bezczelnie obwąchiwać lśniącym nosem buty gościa.

– Tylko się ubiorę i zaraz pojedziemy. – Udawana uprzejmość drażniła.

– Dobrze, poczekam.

– Więc na ile chciałby pan to poddasze? – zapytała z któregoś z mrocznych pokoi.

Jej mieszkanie napawało go strachem, obrzydzeniem i grozą. Zastanawiał się, jak można mieszkać w takich warunkach. Było tu ciemno, duszno, śmierdziało papierosami, psią sierścią, zapewne też odchodami i moczem, choć wolał sobie tego nie uświadamiać. Nie zdziwiłby się także, gdyby w którymś z pokoi rozkładało się ciało jej drugiego lub, co gorsza, pierwszego małżonka.

– Nie wiem, najpierw chciałbym je zobaczyć.

Pies nie dawał spokoju i zlustrowawszy dokładnie lewy but, bezceremonialnie przymierzał się do rozpoczęcia kopulacji z golenią Brunona, obłapiwszy nogę przednimi łapami i wywaliwszy jęzor na wierzch.

– Daj spokój, Rex – powiedziała właścicielka zwierzęcia.

Pojawiła się, kiedy miał już gołymi rękoma udusić rudzielca na krzywych nogach.

– Więc chodźmy – rzekła Land Lady, jak w myślach natychmiast ją ochrzcił.

Wzięła z wiklinowego koszyka kluczyki do auta i wyprowadziła się zręcznie z wąskiego korytarza, jednak nie omieszkawszy otrzeć się o plecy Brunona zbyt dużym biustem.

– Och, przepraszam. Powinnam już dawno ją zburzyć – powiedziała, wskazując kluczami ścianę. – Ale ciągle nie mam czasu, by to zorganizować. Zna się pan na budowlance? – zapytała, zamykając drzwi na dwa zamki.

– Niestety nie bardzo – odpowiedział niezupełnie z prawdą, bo w technikum bardzo lubił murować i pomagać majstrom we wszelkiego rodzaju remontach oraz przebudowach. Umiał trzymać kielnię i wiedział, do czego służy rajbetka. Potrafił kłaść posadzki i budować proste ściany.

– Szkoda, bo może mógłby mi pan pomóc.

– Wolę niczego nie zepsuć.

– Trudno. Przyjechał pan samochodem czy autobusem? – zapytała, błyskając wąskimi oczkami, na których było stanowczo zbyt dużo tuszu, a mimo to doskonale komponowały się z nadmiarem czerwonej szminki na ustach. W naturalnym świetle przywodziła na myśl aktorkę z opery mydlanej.

– Samochodem.

– Uhm – mruknęła. – A którym? – zapytała bezceremonialnie, chcąc zapewne ocenić status materialny, a tym samym wypłacalność lokatora. – Przepraszam za wścibstwo.

– Tym czerwonym. – Wskazał garbusa.

– To pana?

Udała zdziwioną, lecz z jej głosu wyczuł, że chętnie wynajęłaby mieszkanie komuś, kto przyjechałby mercedesem.

– Tak.

– W takim razie pojedziemy moim – odparła, prowadząc go do czarnego BMW M3.

– Teraz pani mnie zaskoczyła.

– Tak? A czemu? – zapytała wyraźnie zadowolona.

– Nie sądziłem, że kobieta taka jak pani będzie jeździła samochodem, który ma ponad dwieście koni mechanicznych.

– Ponad dwieście pięćdziesiąt. O, nie zna się pan na murarce, ale rozróżnia pan samochody. – Zadowolona wsadzała kluczyk do stacyjki.

Bruno znał się na samochodach bardzo dobrze. Zresztą nie tylko na samochodach. Uwielbiał wszystko, co miało silnik: samochody, samoloty, motocykle. Samochód Land Lady był najmocniejszą wersją tego auta i Bruno naprawdę dziwił się, że nie jeździ nim opalony miłośnik siłowni, ale stara lampucera. Gdyby tak bardzo nie kochał swojego garba i miał nieco więcej pieniędzy, z chęcią kupiłby właśnie taki samochód.

– Należało do drugiego męża.

– Dobre auto.

– Trochę za dużo pali. Ale mąż bardzo je lubił. Teraz ja je mam.

We wnętrzu wyraźnie było widać, kto jest właścicielem samochodu. Wszędzie, w szczególności na tylnej kanapie, było pełno sierści, zapewne kundla onanisty. Wtarte w welurowe dywaniki błoto czerniało na podłodze. Pety z popielniczki wysypywały się do schowka obok. Miejsce, gdzie powinna znajdować się zapalniczka, ziało szczerbą, a tapicerkę pokrywał drobniutki pył, prawdopodobnie od strzepywania popiołu przez okno.

Kiedy ruszyli, aż go zabolało – poczuł od razu, że auto jest katowane. Bieg wbijała ze zgrzytem, bo w butach ze zbyt sporym obcasem nie mogła wciskać sprzęgła do końca. Robiła to zbyt rzadko, więc albo jechała na przesadnie wysokich obrotach i na za niskim biegu, albo na zbyt niskich i zbyt wysokim biegu.

– Powiem panu tak – zaczęła – mieszkanie nadaje się właściwie do remontu.

– Rozumiem – odpowiedział, czekając na dalsze wywody.

– Jest tam oczywiście prąd i kanalizacja, ale ciepła woda leci tylko wtedy, kiedy zagrzeje ją sobie pan w bojlerze.

– A ogrzewanie?

– Kaflowy piec, taki wysoki, wie pan? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi.

– A gdzie można trzymać drewno i węgiel?

– Jest piwnica. Mam tam trochę gratów, ale miejsce na tonę węgla i troszkę drewna na pewno się znajdzie.

– A jak z czynszem?

– Interesowałaby mnie płatność osobista, u mnie do piętnastego każdego miesiąca – rzekła, zerkając chytrze pod pozorem uśmiechu.

Zaparkowała niezręcznie jednym kołem na chodniku i kiedy wysiadł, nie mógł patrzeć na tak zaparkowany samochód.

– A ile?

– Siedemset złotych plus to, ile pan zużyje wody i prądu.

– Są liczniki?

– Są.

– Rozumiem – odparł. Mógł sobie na taką kwotę pozwolić.

Stali przed czteropiętrową kamienicą. Przed domem rosły dwie lipy, które jak ocenił, mogły być posadzone w tym samym czasie, kiedy zbudowano budynek. Weszli na ostatnie piętro drewnianymi schodami, które świetnie sprawdziłyby się w razie pożaru jako detal, który zabija. Na piątej kondygnacji nie było już nic więcej prócz strychu po prawej stronie i mieszkania do wynajęcia po lewej.

– Wynajem na przynajmniej rok – powiedziała, siłując się z zamkiem w drzwiach.

– Jest tu telefon?

– A tak, jest. Zapomniałam. Tylko że odłączony. Może pan odbierać rozmowy przychodzące, chyba że zdecyduje się pan, to uruchomimy go na stałe.

Wreszcie weszli. Pierwsze, co przyszło mu na myśl w tym mieszkaniu, to światło. Było bardzo jasno. Okna nisko osadzone nad podłogą z desek rzucały do wnętrza ogromne ilości światła.

– Kto tutaj mieszkał poprzednio?

– A, wie pan, taka jedna artystka, puszczalska. Przeprowadziła się do Krakowa, bo tutaj, jak mówiła, nie miała perspektyw artystycznych. Interesowałaby mnie również kaucja.

– Ile?

– Tysiąc – odparła, błyskając oczkami lichwiarki. – Ale oczywiście do zwrotu, jak się pan będzie wyprowadzał – dodała uspokajająco.

– Oczywiście – mruknął. – Biorę.

– Co?

– Biorę to mieszkanie, podoba mi się.

– Tak od razu? – zapytała zdziwiona. – Nawet się pan dobrze nie rozejrzał.

– Rozejrzałem się wystarczająco, odpowiada mi – odrzekł, patrząc przez okno.

– Więc bardzo dobrze. – Zatarła ręce zadowolona.

Kiedy po raz pierwszy wszedł sam do tego mieszkania, dochodziła dwudziesta. Składało się z centralnego, dużego pokoju z dwiema pochylonymi przeciwległymi ścianami. Sufit przy ścianach podpierały trzy grube jak pnie drzew drewniane filary. Strop i podłogę wykonano z desek. Mniej więcej w 1/3 pokoju podłoga unosiła się na wysokość dwóch schodków i na podwyższeniu zorganizowane było miejsce na kuchnię oraz łazienkę. Z prawej strony, od wschodu, dodatkowe oświetlenie dawało okno dachowe. Wpadające przez nie światło wypełniało kuchenne szafki i zlew z nierdzewnej stali. Pomiędzy kuchnią a pokojem ustawiony był niewielki stolik z uciętymi nogami. Ściany, poza skośnymi, były nieotynkowanym murem z cegieł. Tylko komin pokryto tynkiem. Ustawiony dokładnie w środku całego poddasza optycznie dzielił przestrzeń na dwie części.

Łazienka wyposażona w białą wannę, którą, o dziwo, wmurowano w podłogę, stała na podwyższeniu. Brakowało umywalki, ale za to było lustro. Kiedy mył ręce, słyszał gruchające nad głową gołębie. Dochodziło do jego uszu także ciche skrzypienie desek, gdy chodził. Podobało mu się tutaj. Nie widział jej. Wiedział, że tutaj może zapomnieć o Malwinie.

Tamtego dnia spędził ostatni wieczór w swoim starym mieszkaniu, gdzie z kątów wyzierała jeszcze Malwina. Następnego dnia rozmówił się z szefem, pożyczył dostawczaka i w kilka godzin się spakował.

Płakał, wybierając przedmioty do zabrania. Jej rzeczy odkładał na bok. Żelazko, kosmetyki, książki i zdjęcia. Chciał mieć to już za sobą. Potem wszystko przewiózł do nowego mieszkania.

Kamienica, w której zamieszkał, była ostatnią na tej ulicy. Ulica wznosiła się stopniowo i dom, w którym przyszło mu mieszkać, stał w jej najwyższym miejscu. Dalej był tylko park i zoo. Z okna, kiedy był tu z właścicielką, zobaczył właśnie ten widok. Zauroczył go i dlatego tak szybko się zgodził.

Zabrał się do najcięższej pracy. Musiał wszystko wnieść na piąte piętro. Zaczął od najlżejszych rzeczy. Spakowane wcześniej w foliowe torby wnosił, dopóki na rękach nie pojawiły się nitki napuchniętych żył. Sąsiedzi zerkali z zainteresowaniem.

Najtrudniejsze dopiero go czekało. Z pralką nie było jeszcze tak źle. Starego, wirnikowego świdnika przeniósł bez większych problemów z dwoma odpoczynkami na trzecim i czwartym półpiętrze. Gorzej z lodówką. Na drugim półpiętrze opadł prawie z sił, mimo że był silny fizycznie.

Odpoczywając, niemal zupełnie wyczerpany, zrozumiał, że popełnił ogromny błąd. Powinien był najpierw wnieść lodówkę i pralkę, potem dopiero resztę. Przecenił swoje możliwości. Wprawdzie był wysportowany i rzadko ktoś mógł mierzyć się z nim na pompki – bo od zrobienia stu bez odpoczynku zaczynał każdy dzień – ale lodówce musiał przyznać pierwszeństwo. Patrząc na nieszczęsny sprzęt, siedział na klatce spocony, pokonany i zmęczony. Po półgodzinnym odpoczynku, odpoczywając z lodówką na poręczy, wreszcie dokończył przeprowadzkę w morderczym wysiłku. Pod kominem położył materac i tam postanowił spać. Położył się i zaraz zasnął. Tak spędził pierwszą noc w swoim nowym lokum.

Jeszcze jeden dzień w raju

Подняться наверх