Читать книгу Jeszcze jeden dzień w raju - Aleksander Sowa - Страница 6

4

Оглавление

W biurze panował popołudniowy spokój. Czas ten charakteryzowała cisza, brak zajęć, nuda i myśli, że nim duża wskazówka wykona dwukrotnie okrążenie po cholernej tarczy, będzie można zamknąć. Teraz zegar wskazywał za dziesięć trzecią.

Przez otwarte okno do wnętrza wpadało świeże wiosenne słońce i zapach ciepłego powietrza. Po chłodnym marcu nagle przyszły dni tak gorące, że natychmiast wszyscy poczuli lato. Wydawało się, że jest tak gorąco, bo wcześniej było tak bardzo zimno. Zima tego roku należała do tych najprawdziwszych. Gdy po pierwszych chłodach w połowie grudnia spadł śnieg, leżał nieprzerwanie przez niemal 120 dni. Przed świętami, w czasie zbiorowych mordów karpi, słupki rtęci pokazywały temperaturę poniżej zero, mocno, bezlitośnie i uparcie. Przez prawie trzy miesiące temperatura nie była wyższa niż −5°C. W połowie lutego był ponad 30-stopniowy mróz, który sparaliżował na kilkanaście dni ruch na ulicach i skrzyżowaniach. Staruszkowie kiwali głowami, wspominając zimy, które pamiętali z młodości, a oczekujących na przystankach spóźnionej trójki, dziewiątki czy piętnastki szlag trafiał.

Beatka zaczęła pracować w pierwsze dni grudnia. Dni pełne euforii, zapału i dreszczyku nowości, kiedy źrenice na każdy dzwonek telefonu czy skrzypnięcie drzwi rozszerzały się jak u polującego rysia, ustąpiły teraz biurowej monotonii i nudzie.

– Hm, ależ takie promienie słońca są przyjemne – pomyślała, parząc popołudniową inkę z mlekiem.

Skrzywiła się na myśl, że czuje zbliżający się okres. Zaczynała pęcznieć. Za kilkanaście godzin będzie się czuła jak noworoczny balon. Jej piersi wyraźnie się zaokrągliły i stały się wrażliwe na dotyk.

Tutaj światem był dla niej monitor. Nie licząc oczywiście wielkich okien. Często siadała na parapecie i patrzyła na podwórza. Stąd obserwowała dzieci bawiące się na dziedzińcu. Patrzyła na gołębie zlatujące pod ławeczki i na karmiących je ludzi. Relaksowała się, wydmuchując dym przepełniony arsenem, butanem i cyjanowodorem.

Wreszcie będę mogła założyć sukienkę – pomyślała.

– Ale dziś nuda – rzekłszy to do siebie, spojrzała na wiszący na ścianie kalendarz.

Wskazujący datę czerwony kwadracik zakłuł ją w oczy. Z niezadowoleniem stwierdziła dwie rzeczy. Pierwszą, nieprzyjemną, że po przyjściu tutaj zapomina przesunąć ów kwadracik na aktualną datę. Druga była znacznie bardziej nieprzyjemna: do dziesiątego brakuje jeszcze równo dwóch tygodni. Dziesiąty był dniem Matki Boskiej Pieniężnej, jak mówił Igor. Czyli dniem, w którym na jej koncie pojawiały się cztery nowe, następujące po sobie cyfry. Szkoda, że nie pięć, ale dobre i to.

Jak to jest, że mam tyle czasu na wszystko, a zawsze, kiedy popatrzę na kalendarz, to nie wskazuje, jak trzeba? – dziewczyna leniwie poddawała się myślom. Podeszła do ściany. Przesunęła znacznik na czwartek 26 kwietnia.

Usiadła na parapecie, słońce podkreślało jej jasny i ciepły kolor oczu, a jej myśli znów uciekły daleko. Pracuje tu już prawie pół roku – myślała. Czasem ktoś przyjdzie i wtedy się nie nudzi, bo ma co robić. Ale są również takie dni, kiedy przez osiem godzin odbierze 5–6 telefonów, na chwilę wejdzie jakiś człowiek i zaraz potem sobie pójdzie. Chyba to jednak dobrze – pomyślała. W końcu, kiedy chcę, mogę wyjść do sklepu czy gdziekolwiek indziej.

Nagle z zamyślenia obudził ją dźwięk komunikatora, sygnalizujący, że ktoś z listy kontaktów włączył komputer. Pokręcone jasne kosmyki włosów opadły jej na usta, odsunęła je za ucho i postanowiła sprawdzić, kto jest dostępny. W tej samej chwili odezwał się dzwonek biurowego telefonu.

– Travelsun, słucham.

– Dzień dobry, dzwonię w sprawie wyjazdu – zabrzmiał głos w słuchawce.

Ach, więc to jakiś klient – pomyślała. Kilka minut później skończyła i przez głowę przeszła jej myśl, jacy ludzie są dziwni. Czasem pytają o tak oczywiste sprawy, jakby chcieli zapytać:

– Proszę panią, czy jutro wstanie słońce?

– Myślę, że tak – odpowiadała zawsze uprzejma, z uśmiechem w głosie i brakiem na twarzy. – My jako Travelsun zrobimy wszystko, co w naszej kompetencji, aby wstało. Mogę zapewnić, że wstanie.

– A czy będzie również w powietrzu dużo powietrza?

W czasie takich rozmów starała się zawsze zgadnąć następne pytanie.

– Tak, będzie czym oddychać, a jeśli nie będzie przez kilka dni, to troszkę będzie trzeba poczekać, ale potem znów będzie można oddychać normalnie, proszę pana.

Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się do absurdalnych myśli. W istocie dzwoniący pytali o warunki wypoczynku, wycieczki fakultatywne oraz ceny i nie byłoby w tym nic złego, gdyby zawsze nie pytali o to samo. Mocno ją to na początku drażniło, ale teraz, kiedy przywykła, te pytania już tylko ją nudziły.

Poczuła, że pęcherz zaczyna ją uciskać i za kilka godzin będzie wiedziała, gdzie natura umieściła w jej podbrzuszu jajniki. Tak, już przed tym telefonem miałam iść do łazienki. To przez ten kalendarz zapomniałam – pomyślała, szukając wzrokiem wśród rozrzuconych na biurku papierów klucza do toalety. Kiedy wróciła, zaniepokoiła ją cisza. Pamiętała, że gdy wychodziła, grało radio.

– Coś znów się w nim przestawiło.

Pokręciła, szukając stacji. Szybko ją znalazła.

– Do 22 stopni, noc pogodna, nad ranem… – mówił głęboki jak Bajkał głos radiowca.

– Cwany jesteś, bo możesz podawać przyjemne wiadomości ludziom stęsknionym po zimie ciepła i słońca – odparła do radiowca, zdziwiwszy się zarazem, że mówi do siebie.

Zaraz skończy, pogoda to zawsze ostatni punkt programu wszystkich wiadomości – myślała. Nie lubiła wiadomości. Zbyt dużo w nich polityki.

Może by tak pójść dziś na naleśniki albo pierogi? Nie wiem, czy się jeszcze opłaca – myślała, spoglądając na zegar. Zaraz będzie trzecia, a jak wyjdę wcześniej, będę w domu dziesięć po piątej. A, miałam sprawdzić, kto jest dostępny – przypomniała sobie. Przesunęła kursor na żółte słoneczko Gadu-Gadu w prawym dolnym rogu ekranu. „Arkadiusz jest dostępny”.

Dawno się nie widzieliśmy – pomyślała o koledze. A tam, i tak nie mam nic do roboty. Może pogada ze mną chwilkę.

Spotkała go w NL. Już przywykła, że nie mówi się i pisze „Holandia”, ale po prostu „NL”. To skrzywienie zawodowe, które swoje źródło ma właśnie w kontaktach na Gadu-Gadu. A teraz też jest już tylko GG.

W NL była w zeszłym roku. Po tygodniu nauki od rana do wieczora z wyjątkiem niedziel miała dosyć. Chciała wracać. Tego sobotniego wieczoru jej holenderska wredna kierowniczka wyżyła się na niej za to, że nie była grubą, brzydką, piegowatą, zgorzkniałą starą panną jak ona. Rozpłakała się.

Wracając z płaczem do mieszkania, w którym wegetowała z innymi dziewczętami, zobaczyła znajomy kształt. Dziewięcioosobowy opel vivaro w kolorze maków stał kołami jednej osi na chodniku. Przyjechała tutaj tym samochodem. Poczuła impuls i wbiegła do domku, gdzie spali kierowcy. Zaczęła pukać. Łzy ciekły jej po policzkach. Otworzył wysoki blondyn w slipkach, przecierając oczy z zaspania, z otwartymi ze zdumienia ustami.

– Zabierz mnie stąd!

– Co?

– Zabierz mnie stąd, słyszysz? – krzyknęła i wybuchła płaczem ze zdwojoną siłą.

– Chodź.

Chłopak, chyba nadal nie rozumiejąc, rozłożył ręce, chwycił ją za ramiona i przytulił. Kiedy się uspokoiła i przecierała mokre od łez oczy, dodał:

– Jutro o dwudziestej wracam. Jak chcesz, to cię zabiorę.

Chciała. Bardzo chciała. Zabrał ją i tak się poznali. To był Arek. Wracając, całą drogę z nim przegadała, śmiejąc się, żartując i rozmawiając o rzeczach błahych i najważniejszych. Oczywiście o premii musiała zapomnieć. Choć wykręcała się problemami rodzinnymi, to i tak straciła pracę.

Od tamtej chwili spotykali się często. Zapraszał ją do kina i na kolacje. Był miły i wesoły, ale wkrótce się okazało, że chce, jak niemal każdy, czegoś więcej, a ona – no cóż… Nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Świadoma swojej urody przyzwyczaiła się do ciągłych propozycji ze strony mężczyzn i traktowania jej tak, jakby jedyne, co miała do zaoferowania światu, to jej ciało. Owszem, podobało się jej to i łechtało kobiecą naturę, tyle że dawno do tego przywykła i zaloty nie robiły na niej żadnego wrażenia.

Arek był jednym z nich. Typowy facet, których spotykała dziesiątki, jeśli nie setki. Miły koleś.

– Co tam u ciebie, Areczku? – Wystukała na klawiaturze smukłymi palcami. – Dawno się nie widzieliśmy, prawda? – wysłała.

Patrzyła w kwadratowe pomarańczowe okienko na ekranie i czekała. Czasem jej odpowiadał. Tyle że bardzo rzadko. Zwykle pisał bardzo wolno i z okropnymi błędami. Był właścicielem tej firmy, która ich wtedy wiozła. Kiedy wróciła, Travelsun tworzył filię w jej mieście. Z racji swojej pracy Arek miał „szerokie i rozległe kontakty wśród wszystkich szefów”, więc „załatwił” jej pracę, powodowany z pewnością czymś więcej niż tylko chęcią pomocy koleżance. Teraz nie odpowiadał na wirtualną zaczepkę.

– Puk, puk… – wystukała.

Cisza. Spojrzała za monitor na karton z sokiem. Obeszła biurko i nalała soku do szklanki z ciętego szkła. Dziś Arek chyba znów nie ma czasu odpowiadać, jak zwykle zresztą – pomyślała, czekając na odpowiedź.

Postanowiła podlać kwiaty. Kiedy wlewała wodę w pierwszą doniczkę, usłyszała cichy dźwięk komunikatora. Aha, a więc odpowiedział – uśmiechnęła się do swoich myśli. Nie widziała jeszcze treści wiadomości i tę chwilę lubiła najbardziej. Pociągnęła łyk pysznego soku i wróciła przed monitor. W radiu cichutko zaczynał się jakiś egzotyczny utwór rockowy. Jej wilgotne usta miały teraz słodki smak. Kliknęła na żółtą chmurkę z napisem „Arkadiusz przesyła wiadomość”.

– Mam na imię Bruno. – Wyświetliło się na ekranie.

Co masz na imię? To znaczy… Jak masz na imię? Nie rozumiem, pomyślała. Przecież na tym GG zwykle był Arek albo jego brat, a nie jakiś Bruno. W ogóle co to za imię? Nic nie rozumiem! Może znowu zebrało mu się na żarty i chce ją wkręcić w jakąś nieprawdziwą historię, aby śmiać się z niej do rozpuku.

– Jak to Bruno, Areczku? Czy Ty znów mnie na coś nabierasz? – wysłała.

Po chwili nadeszła odpowiedź:

– Jestem jego nowym pracownikiem. Naprawdę nie mam na imię Arkadiusz.

– Jak to?

– Tak to. – Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.

Tak szybko Arek nigdy nie pisał – pomyślała. Coś mi tu nie gra, nic mi nie mówił o żadnym nowym pracowniku. Ech, pewnie znów się zgrywa.

– To bardzo ładne imię, wiesz?

Szybkość odpowiedzi, brak błędów i to, że piszący używał polskich znaków, zupełnie nie pasowało do wizerunku kolegi.

– Tak?

– Oryginalne – dodała.

– Oryginalne, tak?

– Ale ładne.

– „Ale”? Hm… – podchwycił.

– To taka… zagadka na sam początek.

– Zagadka? – Chyba naprawdę się zainteresował.

– Tak.

– Hm…

– Myślisz, że umiałabym poprawnie zdrabniać to imię?

– Myślę, że tak.

– Mnie przychodzi na myśl tylko „Brunonku” – pisała.

– Ładnie.

– Mnie też się podoba.

– A Bruno?

– Co „Bruno”?

– Podoba Ci się?

– Jak „Bruno”? Jak podoba mi się? – dziwiła się. – Przecież tak masz na imię, po prostu, bez zdrobnień.

– Nieprawda.

Co znaczy „nieprawda”? O co chodzi? Siedziała pochylona nad monitorem, a na policzkach pojawiły się rumieńce.

– Samo w sobie – odparł.

– Nie rozumiem… Brunonku… Jak to „samo w sobie”?

– Bruno to zrobienie od Brunon.

No jasne! Facet ma cholerną rację. Idiotka! Kretynka! Dziewczyna dopiero teraz się zorientowała i trzepnęła się dłonią w czoło.

Hm… – uśmiechnęła się. To na pewno nie Arek. Zbyt szybko odpowiada – pomyślała, jednocześnie poczuwszy dreszcz. Tam jest ktoś, kogo nie zna. Jeszcze.

– Ale dziękuję bardzo za miłe słowa. – Zobaczyła na monitorze. Wzięła jeszcze jeden łyk soku i napisała:

– A więc, Brunonie… Siedzisz sobie w biurze i jesteś pracownikiem Arka, tak?

Czuła, że ogarnia ją ciekawość.

– Tak.

– W takim razie gdzie jest Arek?

– Pojechał do Holandii.

Jej liczne kontakty ze znajomymi na GG nauczyły ją błyskawicznie pisać na klawiaturze, ale ktoś w Arka biurze był jeszcze szybszy.

– Pojechał na dziewczyny? – zapytała.

Niemal natychmiast zobaczyła odpowiedź:

– Raczej na autobusy.

Roześmiała się. Teraz była pewna. To nie może być Arkadiusz. W takim razie kim jest jego pracownik?

– Jak to na autobusy? Nie rozumiem.

– Pojechał oglądać. Ma zamiar kupić jeden z nich.

– Od kiedy u niego pracujesz?

– Od soboty.

– Od której? Od tej?

– Nie, od tamtej.

Znów wybuchła śmiechem.

– W takim razie od prawie dwóch tygodni, tak?

– Tak, dokładnie jestem tu dziesiąty raz.

– Ach, rozumiem. Pracujesz również w soboty?

– Tak.

– I jak jest?

– W soboty jest najwięcej pracy.

– A ogólnie?

– Ogólnie jest… Hm… Dopiero zaczynam się odnajdywać.

– No tak. Początki są zawsze trudne.

– Tak powiadają.

Jak to możliwe – pomyślała – że ktoś nowy od prawie dwóch tygodni jest tam, a ona nic o tym nie wie i nudzi się w biurze?

– Naprawdę masz na imię Bruno?

– Tak.

Odpowiada „tak”! Nie pisze jak wszyscy „no”, tylko „tak”. Nie zna nikogo takiego. Wymówiła głośno jego imię: Bruno. Uśmiechnęła się. Nie zna nikogo, kto nosiłby takie imię.

– To raczej rzadkie imię, prawda?

– Zgadza się.

Zaraz dopisał:

– To znaczy: zgadza się.

Nie musiał tego robić, doskonale wiedziała, co miał na myśli! Pomyślała, że nie zna też nikogo, kto by się poprawiał po tak błahym błędzie.

– Ale nie do końca – kontynuował.

– Jak to „nie do końca”?

– Nie do końca rzadkie.

– Dlaczego?

– Wielu ludzi ma tak na imię.

Ciekawe – pomyślała – nie znam nikogo.

– Przeważnie mężczyźni.

– Przeważnie.

Starała się przypomnieć innego Brunona. Uśmiechnęła się i gdy zastanawiała się, co odpisać, wiadomość od niego ubiegła jej zamiar.

– Albo miał, np. Bruno Schulz.

W tej samej chwili o nim pomyślała. Ubiegł ją.

– Więc jeśli jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie miał takie imię, to chyba nie do końca jest ono rzadkie?

– Tak, to fakt… Bruno Schulz miał tak samo na imię jak ja.

– Mówisz, że to Bruno Schulz ma tak samo jak Ty na imię. A nie jest przypadkiem odwrotnie, hm? – spytała, bo rozmówca wydał się jej troszkę zarozumiały.

– Uhm… – Pojawiło się na monitorze. – Myślę, że to on miał tak na imię jak ja.

Tak, teraz poczuła, że denerwuje ją jego zarozumialstwo.

– A Ty, Droga Nieznajoma Wirtualna Rozmówczyni – jak masz na imię? – zadał dzisiaj pierwsze pytanie.

Niemal zatkało ją formą i treścią. Zapomniała o tym. Zapomniała całkowicie. Boże, jak mogła? Przecież każde dziecko wie, że jeśli poznaje się kogoś nowego, trzeba się przedstawić. Nie zrobiła tego. Co za wstyd!

– Moje jest chyba trochę mniej popularne – odparła. – Mam na imię Beata.

– W takim razie bardzo mi miło, Beatko. Masz bardzo ładne imię. Pięknie brzmi. Jest takie… dźwięczne. Spróbuj je wypowiedzieć głośno.

Zrobiła, jak prosił, ale nie wydało się jej inne niż zwykle.

– I co, poczułaś to? Słyszałaś? Jest takie ciepłe. Takie kobiece i pachnące. Przepełnione pozytywną energią i wibracjami strun głosowych jak szepty kochanków w czasie miłości.

Co to za gość! – myślała. Zrobiło się jej gorąco. Nie dość, że jest zarozumiały do szpiku kości, to na dodatek od razu opowiada jej „takie” rzeczy. Nie żeby to nie było miłe, ale to chyba zbyt… hm… – przez moment nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa – …zbyt obcesowe, bezceremonialne. Rozdrażnił ją. Zaczęła pisać:

– Brunonie, to zbyt zuchwały komplement.

Ale już nadeszła kolejna wiadomość:

– Droga Beatko, naprawdę kierujesz się uczuciem?

Jeszcze bardziej rozdrażniona odpisała niezgodnie z prawdą:

– Dlaczego „naprawdę”? I niby dlaczego uczuciem?

– Ponieważ Beatka to kobieta, którą wypełnia światło, jasnowłosa, która kieruje się w życiu sercem, dokonując wyborów. Biorąc pod uwagę łacińskie pochodzenie, jest to żeński odpowiednik Beatus, oznaczający „błogosławiona”.

– Zaskoczyłeś mnie.

– Czym?

– Właśnie tym.

– No więc? Jesteś błogosławiona bądź w stanie błogosławionym?

– Powiem Ci kiedy indziej, dobrze? – Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc postanowiła grać na zwłokę.

– Dobrze. Ale pod jednym warunkiem…

– Tak?

– Opowiem Ci coś jeszcze o Twoim imieniu, chcesz?

– Chcę…

– Jeśli zdrobnić „Beata”, będziemy mieli „Beatkę”, makaronizując: Beti, z angielskiego: Bee, czyli Pszczółkę albo… hm… Tytkę… i… Atkę.

– Jesteś normalny?

– W jakim sensie?

– W takim, że jak idziesz ulicą, to ludzie zwracają na Ciebie uwagę?

– Tylko piękne kobiety.

– Czyli uważasz się za normalnego?

– Mniej więcej… Ze wskazaniem na „mniej”.

– Aha, to dobrze. Jak na mój gust to nie całkiem jesteś normalny.

– Why?

Co to ma znaczyć? – pomyślała. „Why”! Przecież to angielski! Ale fakt, jest krócej, więc to ma sens. Uśmiechnęła się do monitora.

– Przecież zwykli ludzie nie wiedzą takich rzeczy.

– A kto powiedział, że jesteśmy zwykłymi ludźmi?

No tak. Miał trochę racji. Przecież każdy jest inny.

– Nie odpowiedziałaś. – Znów przyszła wiadomość.

– Tak?

– Tak.

Przesunęła archiwum wiadomości do góry, próbując odszukać pytanie, tymczasem już pisał:

– Stwierdziłaś, jakobym był nienormalny. Pytam dlaczego.

– Aha… No bo ludzie zazwyczaj nie wiedzą takich rzeczy.

– Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz…

Postanowiła zmienić temat. Czuła się nieswojo. Był pewny siebie, ale jednocześnie w bardzo subtelny i delikatny sposób, tak jakby znał swoją wartość i niczego się nie bał.

– Ale innych sławnych mężczyzn noszących Twoje imię chyba nie ma już tak wielu.

– Przede wszystkim Giordano Bruno – pisał – chociaż on akurat miał tak na nazwisko, więc nie wiadomo, czy się liczy. Ale jest też Bruno z Kolonii, święty. Bruno Bonifacy z Kwerfurtu, też święty. Bruno Jasieński, poeta. Bruno Kiciński, dziennikarz. Chyba wystarczy? – pisał z zadziwiającą szybkością.

– Masz rację, Brunonku. Chyba tak. Zadziwiasz mnie…

– Z Kicińskim czy z Jasińskim?

– Z Bonifacym z Kwerfurtu.

– Aha :-)

Prawdę mówiąc, zaimponował jej błyskotliwością. Sypał nazwiskami, jakby znał tych ludzi i wiedział wszystko.

– Dobry jesteś.

– Daj spokój – odpowiedział, a jej nagle zrobiło się słodko.

Znała to uczucie. Czasem ogarniało ją, kiedy widziała dzieciątko w wózku, albo w czasie spaceru z tatą w parku. To jedno zdanie rozmiękczyło jej nastawienie. Nie był już zarozumiały, ale poczuła, że to, co pisze, jest jego naturalną odpowiedzią.

– A co oznacza to imię? – zapytała.

– Jest pochodzenia germańskiego.

Znów zaczął sypać z rękawa informacje, o których w życiu nie słyszała, a na pewno nie byłaby w stanie ich zapamiętać, choć może powinna.

– Wywodzi się od słowa „brün” oznaczającego niedźwiedzia. Forma „Brunon” powstała pod wpływem łacińskim. W Polsce imię Bruno zanotowano już w XIII wieku. Myślisz, że jest trafne?

Niech go szlag! Skąd on wie takie rzeczy? Była teraz zszokowana. Co za mądrala! Postanowiła, że nie będzie grać głupiej gęsi i też coś napisze!

– Nie wiem… Nigdy Cię nie widziałam. Nic o Tobie nie wiem. Nawet ile masz lat i jak wyglądasz, Mój Drogi. A masz tyle włosów co niedźwiedź?

– Troszkę mniej.

Nim odpisała, nadeszła kolejna wiadomość:

– Ale zapewniam, Apollo przy mnie to pestka.

Znów ją rozbawił, tym razem prawie do łez. Spodobał się jej. Miło się z nim gawędziło. Nie pozował jak wszyscy, którzy ją widzieli po raz pierwszy i udawali kogoś, kim nie byli, chcąc zagwarantować sobie prawo do zdjęcia jej majtek.

– Rozbawiłeś mnie.

– Cieszę się bardzo.

– Ja też.

– Daj spokój!

Znów to zrobił! Znów użył tego sformułowania. Rozmiękczał ją tym swoim „daj spokój”. Tak się nie pisze – myślała – tak się mówi.

– Kiedyś coś czytałem o imionach przy okazji pracy magisterskiej i stąd to wiem – odpowiedział.

– O, ja też muszę skończyć swoją. Jejku… Zupełnie mi to nie idzie! I bardzo się tym martwię.

– Jak chcesz, pomogę Ci.

Ciekawe jak? – pomyślała, spoglądając na zegarek. Było już po piątej! Pisząc z nieznajomym, zapomniała o bożym świecie. Za pięć minut musi wyjść z biura, aby zdążyć na autobus.

– Muszę kończyć, Brunonku! Idę do domu. Będziesz jutro na GG?

– Tak, będę. Miłego wieczoru, Bee!

– Bee?

– Zdrobnienie.

– Zdrobnienie?

– Internetowe… „Bee” od „Bea”… W sensie Pszczółka. Fonetycznie.

– Niech będzie, Brunonku.

Hm… Tego też jeszcze nie było – aby ktoś mi życzył miłego wieczoru – pomyślała, zamykając biuro. W autobusie wciąż o nim myślała. Bardzo dobrze się z nim rozmawiało. Kim jest ten Bruno? Ciekawe, jak wygląda, ile ma lat. Miły był bardzo. Taki nienachalny i szybko się z nim rozmawiało, a czas tak prędko zleciał. Niepotrzebnie się na niego zdenerwowałam – pomyślała, uśmiechając się do szyby i zmieniających się za nią obrazów.

Jeszcze jeden dzień w raju

Подняться наверх