Читать книгу Fanklub bułeczek z rozmarynem, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem - Aleksandra Seghi - Страница 7

Оглавление

Rozdział I

Consuma i obowiązkowy przystanek na schiacciatę

Moje życie w Toskanii związane było z częstym podróżowaniem po regionie. W każdy weekend wybierałam się na różne targi rękodzielnicze. Po raz pierwszy zetknęłam się z nimi w 2003 roku. Było to w Pistoi, podczas festiwalu Pistoia Blues. Bardzo spodobały mi się kolorowe stoiska i ludzie sprzedający własnoręcznie wykonane wyroby. Była to najprostsza metoda pokazania światu, co ciekawego potrafisz zrobić. Poza tym wyczuwałam w tych ludziach przyjazne nastawienie, ogromną radość życia. Postanowiłam spróbować swoich sił i już w następnym roku dumnie stałam za ladą mojego ministoiska. Na kilometr widać było, że jestem nowa. Stół przygotowany w ostatniej chwili: drewniany blat przycięty na miarę przez kolegów z pracy mojego męża, dwa koziołki oraz ogrodowy parasol pożyczony od Leonarda. Na stole wystawiłam szklaną biżuterię oraz aniołki materiałowo-szydełkowe. Produkcją witrażowych cacek bawiłam się kilka lat. Ze względu na brak miejsca w mieszkaniu, moje atelier znajdowało się na okrągłym stole w salonie. Tafle szkła na podłodze, rozwinięte kilometry metalowej taśmy, płyny do postarzania, laski ołowiu... Pewnego dnia doszłam do wniosku, że salon nie jest najlepszym miejscem na taką działalność. Wszystkie zawieszki i kolczyki oddałam do stowarzyszenia, które rokrocznie przed świętami Bożego Narodzenia sprzedaje różne przedmioty, a uzyskane pieniądze przekazuje biednym rodzinom w Pistoi i okolicach. Porzuciłam wyroby szklane, a pokochałam drewniane. Mój świat to kolorowe kulki różnych rozmiarów, z których wyczarowuję kolczyki, korale i bransoletki. Początkowo działałam w domu. Potem, kiedy moja córka Julcia miała roczek i zaczęła interesować się rękodzielnictwem, musiałam przenieść mój warsztat do piwnicy. Jedna plastikowa skrzynka służyła mi za krzesło, a dwie: jedna na drugiej – za stolik. Nie dość, że piwniczka jest mała, to jeszcze przepełniona gąsiorami. Ci, którzy dobrze mnie znają, wiedzą już, że uwielbiam damigiane, szklane, zielone gąsiory, najlepiej w wiklinowych koszach. Zbieram je, magazynuję, a potem wywożę do Polski, do ogrodu mojej mamy, w którym panuje toskański klimat.


We Włoszech jest wiele targów rękodzielniczych. To jedna z atrakcji tego kraju. Niemal w każdej okolicy w soboty i niedziele dzieje się coś ciekawego. Mogą to być eventi periodici, wydarzenia cykliczne (prawie zawsze comiesięczne), lub occasionali, odbywające się na specjalną okazję. Na przykład stałymi targami w Toskanii są:

w pierwszą niedzielę miesiąca – Antykwariat w Arezzo;

w drugą niedzielę miesiąca – Free Market w Pistoi;

w trzecią niedzielę miesiąca – w Marina di Grosseto, targ o nazwie Maremma Antiquaria;

w czwartą niedzielę miesiąca – Antykwariat w Viareggio i Bientinie.

Targami okazjonalnymi są te w Sienie lub w Lukce w okresie przedświątecznym albo targ Mezzestate, dosłownie: połowa lata w Cutigliano (odbywający się w połowie sierpnia).

Obecnie nie jeżdżę na targi tak często, jak kilka lat temu. Na świat przyszła Julia, a z małym dzieckiem praca nabiera całkiem innego rytmu. Przede wszystkim należy zapewnić opiekę maluchowi, a nie zajmować się sprzedażą. Dlatego też postanowiliśmy, że będziemy wyjeżdżać rzadziej. Prawie zupełnie zrezygnowaliśmy z dalekich wyjazdów. Teraz skupiamy się na pobliskich wydarzeniach.

Kiedyś bywało tak, że w sobotę byłam w jednej części regionu, a w niedzielę na jego drugim krańcu. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się to istnym szaleństwem. Ale wtedy tak tego nie odbierałam: rękodzielnictwo wciągnęło mnie tak bardzo, że nie zastanawiałam się nad tym, ile kilometrów pokonywałam w ciągu jednego weekendu.

Znam wiele osób, dla których handlowanie na targach stało się stałą pracą. Ci, którzy jeżdżą po całych Włoszech, prowadzą trochę koczowniczy styl życia. Za uzbierane pieniądze kupują stary kamper, który jest dla nich i domem, i magazynem. Są wolnymi ludźmi. Do szczęścia wystarczy im chłodny prysznic i rozkładana samochodowa kanapa. Zjeździli cały kraj. Niektórzy próbują swoich sił za granicą. Kiedyś poznałam dziewczynę, która jeździła na targi rękodzielnicze do Hiszpanii. Bardzo lubię słuchać opowieści tych podróżujących za pracą. Dzięki wyjazdom zdobywają bardzo bogatą wiedzę. Jednocześnie tacy ludzie odbierani są przez społeczność trochę inaczej. Niesłusznie. To, że ktoś ubiera się jak hipis, nosi długie włosy lub ma dredy, gotuje obiad na polowej kuchence, nie oznacza, że jest niewykształconą osobą, oderwaną od rzeczywistości. Często ludzie ci pochodzą z bardzo bogatych rodzin. Jeden z moich znajomych, tak jak jego ojciec, pracował w banku. Czuł jednak, że to nie jest jego przeznaczeniem. Rzucił wszystko i kompletnie zmienił swoje życie. Myślę, że teraz jest jednym z najszczęśliwszych ludzi. Przede wszystkim robi to, co sprawia mu największą satysfakcję, w czym najlepiej się czuje.

Podróżowanie po Toskanii w celach zawodowych to coś całkiem innego niż bycie turystą i odwiedzanie dla przyjemności małych czy dużych miast. Po pierwsze: podczas targów należy zająć się pracą, a nie zwiedzaniem. A po drugie i najważniejsze: turysta wstaje, kiedy ma na to ochotę. Natomiast mercataro (osoba sprzedająca na targu) jest w drodze już o trzeciej lub czwartej rano. Niejednokrotnie przemierza wiele kilometrów, by dotrzeć do celu. Czasem droga bywa trudna i niebezpieczna. Mam na myśli okres zimowy, kiedy boczne drogi mogą być nieodśnieżone, śliskie i strome. Przede wszystkim w górach. W moim dorobku podróżniczym mam „oswojone” cztery górskie szlaki:

Passo della Futa (kierunek Firenzuola),

Passo della Colla (kierunek Marradi),

trasa w górach Amiata wiodąca do Abbadia San Salvatore,

Passo della Consuma (kierunek Poppi).

Ten ostatni trakt szczególnie kojarzy mi się z doznaniami kulinarnymi. Na samym szczycie trasy znajduje się bardzo małe miasteczko Consuma. Tak naprawdę to tylko jedna ulica, kościół, domy i bar. Właśnie o tym barze chciałabym opowiedzieć. Słynie na całą okolicę i nie tylko. Jego właściciel wytwarza przewspaniałą schiacciatę. To rodzaj focacci, która ostatnio zawitała również do polskich piekarni (język włoski jest nam coraz bliższy). Schiacciatę piecze się na ogromnych prostokątnych blachach. Tuż przed włożeniem do pieca piekarz palcami robi w niej głębokie rowki, następnie polewa oliwą i posypuje solą. Schiacciata może być gruba i miękka lub cieniutka, wręcz łamiąca się w rękach. Niektórzy lubią wersję bardzo wypieczoną. Na szczęście jest również ta jasna, z przypieczonymi bąbelkami. To chyba najpopularniejsza przekąska pomiędzy posiłkami. Jeśli jesteśmy głodni, to możemy przegryźć właśnie schiacciatę! Czym różni schiacciata od focacci? Focaccia może być wypełniona i zapieczona, natomiast schiacciatę piecze się, przekrawa, a następnie wypełnia. Poza tym focaccia jest zawsze wyrośnięta, natomiast schiacciata może być różnej grubości i wielkości. Przy tym jest tłusta, bo polana oliwą i czasem dość słona, gdyż posypuje się ją grubą solą. Dla niewtajemniczonych dodam jeszcze, że schiacciata może zawierać smalec lub tylko oliwę. Wegetarianie i weganie: miejcie oczy otwarte i pytajcie zawsze, z czego jest ona przyrządzona. Wszystkie włoskie piekarnie oraz bary mają obowiązek wywieszania kartek informujących o składnikach danego pieczywa. Nie zawsze jednak te kartki wiszą w widocznym miejscu. Najlepiej zapytać sprzedawcę.


W Consumie obowiązkowo zbaczamy z trasy, parkujemy auto na malutkim parkingu naprzeciwko baru, wchodzimy do tego lokalu i kupujemy kawałek chlebowej pyszności. Jestem przekonana, że jeśli poprosimy, to właściciel rozkroi nam schiacciatę i wypełni tym, co najbardziej lubimy: serem pecorino, surową lub gotowaną szynką albo mortadelą. Do tego filiżanka ciepłego cappuccino i śniadanie lub merenda[1] gotowe!

W związku z tym, że w Consumie niewiele się dzieje, właściciel baru przejął dowodzenie gastronomiczne w mieście. Oprócz baru jest tu restauracja, sklep spożywczy oraz kiosk z gazetami. W jednym miejscu znajdziemy niemal wszystko, czego dusza zapragnie. Bardzo lubię wyrośniętą i pulchną schiacciatę z Consumy. Najlepsza jest oczywiście prosto z pieca. Zajadanie się ciepłą schiacciatą może wejść w krew i doprowadzić do uzależnienia.


SCHIACCIATA

WŁOSKIE PIECZYWO

Składniki

150 ml ciepłej wody

300 g mąki pszennej

20 g oliwy extravergine

15 g świeżych drożdży

szczypta soli

Składniki do posmarowania schiacciaty

50 ml oliwy extravergine

50 ml wody

pół łyżeczki soli

Przygotowanie

W ciepłej wodzie rozpuścić drożdże, dodać 2 łyżki mąki i wszystko dokładnie wymieszać. Odstawić do wyrośnięcia. Do głębokiego naczynia wsypać mąkę, dodać oliwę i sól. Dolać drożdże i zagnieść ciasto. Oprószyć mąką i odstawić na godzinę.

Prostokątną, dużą blachę posypać mąką i rozłożyć na niej ciasto (zamiast posypywać mąką, można blachę wyłożyć papierem do pieczenia). Palcami zrobić w cieście wgłębienia (nie dziurawić ciasta).

Połączyć wszystkie składniki do posmarowania ciasta. Pędzelkiem rozprowadzić płyn po powierzchni schiacciaty. Odstawić na 50–60 minut.

Piec 20 minut w temperaturze 180–200ºC.

1 Podwieczorek.

Fanklub bułeczek z rozmarynem, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem

Подняться наверх