Читать книгу Sprawiedliwy oprawca - Aleksandra Marinina - Страница 2
Część 1
Powrót
Rozdział 1
Оглавление– Wiesz na ten temat więcej ode mnie, więc nie rozumiem, po co ci moja pomoc.
Wysoki, zwalisty mężczyzna w generalskim mundurze wstał zza biurka i zaczął miarowo, nieśpiesznie przechadzać się po swoim przestronnym gabinecie. Jego rozmówca siedział w fotelu, założywszy nogę na nogę, ale niewymuszona poza i luźno spoczywające na poręczach ręce stwarzały tylko pozory spokoju i pewności siebie. Anton Andriejewicz Minajew miał nerwy napięte jak postronki, chociaż rozmawiał nie z przeciwnikiem czy z szefem, ale ze starym dobrym znajomym z czasów studenckich. Przyszedł wprawdzie prosić o przysługę i pomoc, ale to przecież kolega… Rangą też są równi, mają nie tylko ten sam stopień, ale i stanowisko, mimo że w różnych resortach.
– Co ma do tego moja wiedza? W tym wypadku stanowi tylko przeszkodę – odparł Minajew. – Chodzi o to, że chłopak nie dojedzie do Moskwy, bo go dopadną, gdy tylko wyjdzie za bramę kolonii karnej. Służby operacyjne już mi nie podlegają, a występowanie z prośbami do kierowników innych wydziałów grozi zniweczeniem całej operacji. Proszę cię, żebyś zrobił tylko dwie rzeczy: skieruj zapytanie do administracji kolonii, niech ci przekażą informacje operacyjne na jego temat, i pomóż mu dotrzeć do Moskwy. To, co się wydarzyło dwa lata temu, pozwala mi sądzić, że dużo osób będzie zainteresowanych tym człowiekiem, ja zaś chcę pierwszy się z nim spotkać. I to wszystko. Potem niech sam decyduje, gdzie i jak będzie żył i dla kogo pracował, jeśli w ogóle będzie żył i pracował, a nie zginie i nie trafi do kostnicy.
– Czemu on cię w ogóle obchodzi? Weź pod uwagę, Antonie, że jeśli zamierzasz się mieszać do polityki, to droga wolna, ale beze mnie. Nie bawię się w te gierki. Mogę spełnić twoją prośbę, mimo że będzie wymagała sporo zachodu, ale nawet nie kiwnę palcem, póki mi nie wytłumaczysz, po co ci ten skończony drań Saulak.
– Powodów jest wiele, Sasza – bardzo poważnie, a nawet z pewnym smutkiem odparł Anton Andriejewicz. – Ale najważniejszy jest jeden. Saulak był agentem Bułatnikowa i trafił za kratki właściwie zaraz po jego śmierci. Chyba pamiętasz, jak zginął Władimir Wasiljewicz Bułatnikow? Chcę się dowiedzieć, kto ukrył chłopaka i dlaczego. Czy po to, żeby go chronić? Czy przeciwnie, żeby zmusić do milczenia? Jeżeli to prawda, Saulak powinien dać mi namiary tych, którzy wiedzą, jak i dlaczego zginął Bułatnikow. Zrozum, Sasza, Bułatnikow był moim mentorem, stał na czele wydziału, do którego trafiłem jako starszy inspektor, pod jego kierownictwem i przy jego wsparciu doszedłem do stanowiska zastępcy naczelnika wydziału. Potrzebuję Saulaka, bo tylko on ma wiedzę, czym się zajmował Władimir Wasiljewicz, gdy nagle zginął, i to w tak dziwny i niedorzeczny sposób. Poza tym jedynie Saulak wie, z jakiego powodu znalazł się w więzieniu.
– Przekonujące. – Aleksander Siemionowicz kiwnął głową, nie przestając miarowo przemierzać gabinetu. – Kiedy twój chłopak kończy odsiadkę?
– Dokładnie nie wiem, powinien wyjść między pierwszym a piętnastym lutego.
– No cóż, mamy czas, przynajmniej dziesięć dni. Zobaczę, co da się zrobić, Antonie. Nie obiecuję niczego konkretnego, sam chyba rozumiesz, że takie rzeczy należy planować wcześniej, w ciągu dziesięciu dni nic sensownego się nie wymyśli. Wyślemy zapytanie do służby więziennej, ale nie mogę ręczyć za jakość i rzetelność odpowiedzi. Pomyślimy też, jak go do ciebie przewieźć. Przepraszam, Antonie, spotkajmy się nie tutaj, lecz w domu. Już pięć po trzeciej, a na trzecią wyznaczyłem naradę, ludzie czekają.
Generał Minajew od razu wstał z niskiego fotela, poderwał się lekko i bez żadnego wysiłku, co świadczyło o tym, że przez cały czas miał napięte wszystkie mięśnie.
***
Kończąc naradę, Aleksander Siemionowicz Konowałow zastanawiał się, jak spełnić prośbę przyjaciela, by nie obarczyć podwładnych zbyt wieloma dodatkowymi zadaniami. Wykorzystując swoje stanowisko, bez trudu był w stanie zdobyć informacje na temat więźnia Saulaka, ale przewiezienie go z Samary mogło stanowić spory kłopot. Jeżeli Minajew mówił prawdę i Saulak był rzeczywiście agentem samego Bułatnikowa, pojawi się sporo chętnych, żeby go dopaść zaraz po opuszczeniu kolonii. Generał lejtnant Władimir Wasiljewicz Bułatnikow był postacią równie wpływową, co nikomu nieznaną, z wyjątkiem, ma się rozumieć, jego kolegów. Tylko nieliczni wiedzieli, że stał za prawie wszystkimi roszadami na wysokich stanowiskach w rządzie od sierpnia 1991 do października 1993 roku, za ujawnieniem skandali, a także za wszystkimi ważnymi wydarzeniami w tamtym czasie. Nikt nie wiedział dlaczego, nikt nie potrafił rozszyfrować mechanizmów, które uruchamiał. Istniało jedynie wąskie grono osób, które wiedziało: jak będziesz w potrzebie, wal do Bułatnikowa. On może wszystko.
Tak przynajmniej widział to Anton Minajew, choć nie wiadomo, czy należało mu wierzyć. Aleksander Siemionowicz raczej nie zastanawiał się nad tym, jak pomóc przyjacielowi, przepracował w organach spraw wewnętrznych tyle lat, że przyzwyczaił się myśleć najpierw o sprawie, później o interesach swojego resortu i własnych, a dopiero na końcu o przyjaźni. Jeżeli Anton nie przesadzał i niczego nie przeinaczył, ktoś może Saulaka albo porwać, albo kropnąć, gdy tylko wyjdzie za bramę kolonii. Jeśli zginie – pal go licho, nie jest żadną osobistością, deputowanym, artystą ludowym czy dziennikarzem znanym z ujawniania skandali. Nikt nawet nie zauważy, że go zabito. Ale jeśli zostanie porwany, to nie wiadomo w jakim celu. A także jak dużo wie. Przez dwa lata, które spędził w więzieniu, milczał i siedział jak mysz pod miotłą, a to znaczy, że nie próbował kupić sobie wolności za cenę gorzkiej wiedzy. Z tego wniosek, że dobrowolnie nie puści farby, gdy znajdzie się po drugiej stronie więziennej bramy. To oczywiste, że musi mieć jakieś powody, żeby trzymać język za zębami. Bogu niech będą dzięki, że je w ogóle ma. Ale jeśli ktoś zechce wykorzystać te informacje, będzie musiał go porwać i skłonić do mówienia. Następstwa z jednej strony trudno przewidzieć, ale z drugiej łatwo je sobie wyobrazić, bo rozpoczyna się przedwyborczy wyścig. Prezydent obiecał, że najpóźniej piętnastego lutego oznajmi, czy będzie się ubiegał o reelekcję. A zatem do tego czasu można jeszcze wpłynąć na jego decyzję. Czy nie znaleźli się czasem chętni, żeby wykorzystać dawnego agenta jako kartę przetargową?
Narada skończyła się koło piątej, o wpół do siódmej do instytucji znajdującej się w obwodzie samarskim i mającej skomplikowany kod literowo-cyfrowy wysłano zaszyfrowany telegram. Generał Konowałow postanowił zaczekać na odpowiedź, zanim podejmie dalsze działania.
***
Odpowiedź na zaszyfrowany telegram przyszła trzy dni później i nie spodobała się Aleksandrowi Siemionowiczowi. Zdania były okrągłe, rutynowe, zwyczajne, nic nie przykuwało oka ani uwagi. Podczas odbywania wyroku Paweł Dmitrijewicz Saulak, rok urodzenia 1951, skazany w marcu 1994 roku z artykułu 206, ustęp 3 KK RFSRR, na karę dwóch lat pozbawienia wolności w kolonii karnej, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie należał do grupy podżegaczy, ale też nie współpracował ze służbą więzienną. Harował w szwalni, gdzie skazańcy tworzyli niedoścignione dzieła sztuki krawieckiej – brezentowe rękawice i namioty. Nie naruszał regulaminu, nie dostawał paczek ani listów, nikt go nie odwiedzał. Nie występował z wnioskiem o warunkowe zwolnienie przedterminowe, zresztą nie było ku temu żadnych podstaw. Przestrzegał wprawdzie dyscypliny, ale nic nie świadczyło o tym, że uświadomił sobie swoją winę, żałował popełnionego czynu i odkupił go pracą. Zamknięty, nietowarzyski, nie nawiązywał kontaktów ani z więźniami, ani ze strażnikami. Aresztowano go czwartego lutego 1994 roku, a zatem okres kary pozbawienia wolności liczył się, odkąd trafił do aresztu, i mijał trzeciego lutego 1996 roku.
Generał Konowałow przeczytał lakoniczny tekst i wzruszył ramionami. Dobrze wiedział, że takie rzeczy się nie zdarzają. Przebywający w kolonii więzień nie może spokojnie i pilnie pracować, nie mieć żadnych zatargów i z nikim się nie kontaktować. Albo chroni go służba więzienna, albo wchodzi w skład grupy skupionej wokół jakiegoś lidera, tak zwanej „rodziny”. W każdym innym przypadku konflikty i kontakty są nieuniknione, Saulak powinien był przynajmniej ze dwa albo trzy razy obić komuś gębę, w dodatku dotkliwie, żeby się od niego odczepiono, i trafić za to na piętnaście, a może nawet trzydzieści dni do karceru. Jednakże w odpowiedzi nadesłanej z kolonii czarno na białym napisano, że nie odnotowano przypadków naruszenia regulaminu przez Saulaka, że skazany nie wchodzi w zatargi ze współwięźniami, co podsunęło generałowi smutną myśl, że albo funkcjonariusz służby więziennej sporządzający odpowiedź nie ma pojęcia o swojej pracy, albo coś tutaj nie gra. Anton Minajew chyba ma rację, tego Saulaka trzeba przypilnować.
Przez cały następny dzień Aleksander Siemionowicz zastanawiał się, kto mógłby podjąć się ochrony zagadkowego agenta chuligana. Do trzeciego lutego pozostawało siedem dni. To za mało, żeby należycie przygotować operację, którą trzeba przecież jeszcze wymyślić… W końcu generał Konowałow skontaktował się z człowiekiem, którego darzył pełnym zaufaniem. Zadzwonił do wydziału kryminalnego GUWD1 Moskwy, żeby porozmawiać z naczelnikiem sekcji do walki z przestępczością przeciwko życiu i zdrowiu, z pułkownikiem Wiktorem Gordiejewem.
***
Nastia Kamieńska już od dawna nie marzła tak okropnie jak tej zimy. W ciągu paru ostatnich lat temperatura w sezonie zimowym oscylowała wokół zera, błoto chlupotało pod nogami, buty przemakały, a lufciki w pokojach mogły być otwarte przez okrągłą dobę. W tym roku przyroda się opamiętała i postanowiła pokazać, jak naprawdę wygląda zima, żeby ludzie nie zapomnieli.
Wysuwając rano stopy spod kołdry, Nastia czuła dotkliwe zimno, co stanowiło dodatkowe źródło cierpień, bo poranne wstawanie było dla niej dramatycznym przeżyciem, zwłaszcza gdy za oknem panowała jeszcze ciemność. Prosto z łóżka biegła do kuchni, zapalała gaz pod wszystkimi palnikami, po czym pędziła do łazienki i przez dziesięć, piętnaście minut stała pod gorącym prysznicem, czekając, aż organizm raczy się zbudzić, a w kuchni zrobi się ciepło. Stojąc codziennie pod strumieniem parzącej wody, za każdym razem myślała to samo: Za co mnie to spotyka? Czemu muszę się męczyć? Chcę się położyć, oczy mi się zamykają, nogi uginają, w ogóle nie kontaktuję, kręci mi się w głowie. Nie mogę wstawać o wpół do siódmej, nie mogę, nie mogę. Ale codziennie wychodziła z łazienki, wypijała kubek mocnej kawy i szklankę lodowatego soku i już kwadrans później życie wydawało jej się całkiem znośne, a niedawne gorzkie narzekania głupie i bezsensowne. Najtrudniejsze były pierwsze chwile, wymagały niesłychanej siły woli, żeby je przetrwać i się nie poddać. Nikt nie wiedział, dlaczego organizm Nasti Kamieńskiej funkcjonował w ten sposób, ale wszyscy do tego przywykli, nawet ona sama.
Dzisiaj stała pod prysznicem i zgodnie z obowiązującym porządkiem dnia użalała się nad sobą, gdy zza drzwi dobiegł ją głos męża.
– Zrobić ci grzanki na śniadanie?
– Nie trzeba – odparła zbolałym głosem.
– A co chcesz? Jajecznicę?
– Nic nie chcę. Tylko umrzeć.
– Jasne. – Aleksiej uśmiechnął się za drzwiami. – A więc grzanki. Możesz już przestać się wygłupiać, w kuchni panują tropikalne klimaty.
Nastia zakręciła kran i od razu poczuła, jak do nagrzanej łazienki napływa zimne powietrze, podstępnie wciskając się przez szparę pod drzwiami. Pośpiesznie się wytarła, zawinęła w długi, gruby szlafrok i ruszyła w stronę kuchni, gdzie czekało na nią zbawienne ciepło.
– Niektórym się powodzi – wybąkała z żartobliwą zazdrością, wbijając zęby w soczysty kawałek podsmażonego pszennego chleba z roztopionym serem. – Nie muszą biec o świcie do pracy, no i zrywają się rano bez bólu i wysiłku, jakby czekały ich same przyjemności.
– Uhm – potwierdził mąż. – Niektórym powodzi się z mężami. Cierpliwi, kochający, co rano wstają, żeby przygotować żonie śniadanie, robią też zakupy, no i godzą się z trudnym charakterem małżonki. Dlaczego ty masz takiego męża, a ja nie mam takiej żony?
– Bo nie umiesz wybierać. – Nastia wzruszyła ramionami. – W ciągu piętnastu lat, gdy się o mnie starałeś, zdążyłbyś sobie znaleźć kogoś lepszego. Czy to moja wina, że uparłeś się jak osioł i za żadne skarby świata nie chciałeś ze mnie zrezygnować? Nawiasem mówiąc, po co zerwałeś się tak wcześnie? Zdaje się, że zamierzałeś pracować dzisiaj w domu.
– Zaraz zabieram się do roboty. Zrobiło mi się żal leniwej żony, więc wstałem, żeby przygotować jej śniadanie.
– Dziękuję, słoneczko, doceniam to. – Nastia uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Kiedy obiecano wam wypłacić pensje?
– Nikt nam tego nie obiecuje, szefostwo zwyczajnie milczy i nie płaci – burknął Aleksiej. – Odkąd w listopadzie nic nie dostaliśmy, wszyscy nabrali wody w usta. A czemu, szykują się problemy?
– Jeszcze nie wiem, choć to niewykluczone. Nam też nie zapłacono za styczeń, ale przynajmniej karmią nas obietnicami z dnia na dzień. Jeśli chodzi o nasz budżet domowy, to mamy jeszcze uciułane trzysta tysięcy, wystarczy na tydzień życia, tylko co zrobimy potem?
– Nie zawracaj sobie tym głowy, Asieńko. – Aleksiej się skrzywił. – W tym tygodniu mam cztery płatne wykłady, a w przyszłym trzy. Damy sobie radę.
– Ale przez to, że nie dostajesz pensji od listopada, Loszyk, wydaliśmy pieniądze za twój ostatni podręcznik, zwyczajnie zjedliśmy go od początku do końca, razem z wprowadzeniem, zakończeniem i okładką. Żyjemy jakoś nie po kolei, nie wypracowaliśmy strategii, jak zarabiać pieniądze i jak je wydawać. Chyba pamiętasz, że planowaliśmy odłożyć honorarium za podręcznik na rocznicę ślubu, żeby gdzieś pojechać? Jutro przejemy twoje wykłady, a co zrobimy pojutrze, gdy ani ty, ani ja nie dostaniemy pieniędzy? Zaczniemy sprzedawać prezenty, które mi kupiłeś?
– Asiu, prowadzenie tej rozmowy, zwłaszcza w pośpiechu, nie ma sensu, skoro nie proponujesz konkretnego rozwiązania. Lepiej jedz szybciej, bo się spóźnisz do pracy.
– Mam pomysł i chcę, żebyś go przemyślał. Wspominałeś, że podczas ostatniej konferencji złożono ci ciekawą propozycję…
– Asiu! – Aleksiej gwałtownie wstał i podszedł do okna. – Przecież nie zamierzasz ze mną pojechać. Wiem, że jest ci zupełnie obojętne, gdzie jestem, z tobą czy na drugim końcu świata, w Kanadzie, bo nic nie widzisz prócz swojej pracy. Ale nie chcę cię zostawiać, bez ciebie się nudzę, tęsknię za tobą, już nieraz omawialiśmy tę kwestię.
– Nie unoś się, Loszeńka! Co mamy zrobić? Zdechnąć z głodu? To nie nasza wina, że pracownikom budżetówki wstrzymano pensje, nic nie możemy na to poradzić. To ponad nasze siły. Któreś z nas dwojga musi zarobić pieniądze, nie ma innego wyjścia. Gdybyś pojechał na trzy miesiące do Kanady z cyklem wykładów, moglibyśmy przynajmniej przez rok nie myśleć o naszych wynagrodzeniach.
– Nie pojadę. – Aleksiej uparcie pokręcił głową. – Tutaj też zarobię, nie umrzemy z głodu.
Nie pokłócili się, o nie, Nastia i Aleksiej właściwie nigdy się nie kłócili, ale po rozmowie pozostał niesmak, więc Nastia zjawiła się w pracy w nie najlepszym humorze. W pokoju było zimno, toteż nawet nie potrafiłaby powiedzieć, co ją bardziej irytowało – zimno i dreszcze, które wciąż nią wstrząsały, czy wspomnienie porannej rozmowy z mężem. Myśl, że Loszka ma po trosze rację, była nieprzyjemna. To prawda, że Nastia całkiem spokojnie przyjęłaby fakt wyjazdu Aleksieja na trzy miesiące. Tak się przyzwyczaiła żyć samotnie, nikogo nie potrzebując, że osiem miesięcy małżeństwa nie zaszczepiło jej jeszcze strachu przed rozłąką z mężem.
O dziesiątej miała się stawić u naczelnika na porannej odprawie, ale za dziesięć dziesiąta do jej pokoju zajrzał Kola Siełujanow i oznajmił, że odprawy nie będzie.
– Niby czemu? – zdziwiła się Nastia. – Coś się stało?
– Nie mam pojęcia. – Siełujanow pokręcił głową. – Pączka nie było od samego rana, a pięć minut temu zadzwonił i powiedział, że przyjedzie najprędzej o dwunastej.
– Całe szczęście, że nie jest chory. – Nastia uśmiechnęła się z ulgą. – Z resztą nieprzyjemności jakoś sobie poradzimy.
Pracy było jak zawsze bez liku. Nastia dzwoniła gdzieś, pytała o coś, zasięgała informacji, sprawdzała to i owo, kreśliła schematy, robiła notatki, chmurzyła się, prychała, piła kawę, paliła papierosa za papierosem, ale wieczorem poczuła, że trochę jej się rozjaśniło w głowie. Dwukrotnie w ciągu dnia musiała przerwać swoje zajmujące dociekania, bo przychodzili świadkowie, z którymi należało porozmawiać. Polecenia otrzymywała od naczelnika sekcji pułkownika Gordiejewa, zwanego Pączkiem, toteż gdy o ósmej wieczorem znowu usłyszała jego głos w telefonie, uznała, że zjawił się jeszcze jeden świadek, którym nie ma kto się zająć, z wyjątkiem frajerki Kamieńskiej.
– Wpadnij do mnie – rzucił krótko Gordiejew, a jego głos nie wydał się Nasti dobroduszny. Ciekawe, kiedy zdążyła coś przeskrobać? Przecież nie dalej jak dwie godziny temu Wiktor Aleksiejewicz rozmawiał z nią spokojnie i po przyjacielsku, nazywał dzieckiem i chwalił za znalezienie trafnego rozwiązania.
Wbrew oczekiwaniom naczelnik wcale nie wyglądał na rozgniewanego albo zdenerwowanego.
– Siadaj. – Kiwnął głową na widok Nasti. – I postaraj się niczemu nie dziwić. Powiedz, proszę, czy chociaż czasami czytasz gazety?
– Czasami – przytaknęła z uśmiechem. – Ale to „czasami” zdarza się bardzo rzadko.
– I nie oglądasz telewizji?
– Oglądam, ale też nie za często.
– A więc nie interesujesz się polityką?
– Ani trochę – zapewniła stanowczo.
– To niedobrze. Będę musiał przeszkolić cię od podstaw.
– Może da się inaczej, Wiktorze Aleksiejewiczu? – poprosiła Nastia żałośnie. – Nie przepadam za tym.
– Nie da się, dziecko, w przeciwnym razie nic nie zrozumiesz.
– To aż tak skomplikowane? – Uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
– Dla mnie nie, ale ja w odróżnieniu od ciebie czytam gazety. No więc tak, Stasieńko. Był sobie kiedyś generał lejtnant Bułatnikow, zaczynał pracę w KGB, skończył ją w tej samej instytucji, tylko o innej nazwie. Bułatnikow miał swojego zaufanego człowieka, agenta Pawła Dmitrijewicza Saulaka. W dziewięćdziesiątym trzecim roku, tuż po październikowych wydarzeniach, generał lejtnant zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, a krótko potem Pawłowi Saulakowi wytoczono sprawę sądową, po czym trafił prosto do kolonii karnej.
– Nieszczęśliwy wypadek? – zapytała Nastia. – Czy maczał w tym palce?
– Któż to może wiedzieć prócz samego Pawła Dmitrijewicza. – Gordiejew rozłożył ręce. – Ale za tydzień, trzeciego lutego, Saulak kończy odbywanie kary i wychodzi na wolność. Jeśli chodzi o niego, to na razie wszystko. Wróćmy do Bułatnikowa. Dzisiaj ważne są dla nas dwie rzeczy. Po pierwsze, Władimir Wasiljewicz Bułatnikow cieszył się opinią człowieka, który dużo może, bardzo dużo robi, ale jeszcze więcej wie. A po drugie, miał ucznia, którym opiekował się przez wiele lat, pomagał mu piąć się po szczeblach kariery, uczył fachu i w końcu zrobił swoim zastępcą. Ów człowiek nazywa się Anton Andriejewicz Minajew. Po śmierci Bułatnikowa jego miejsce zajął ktoś inny, zastępca wywodzący się z otoczenia generała nie przypadł mu do gustu, więc Minajew musiał przejść do innej służby, ale w tym samym resorcie. A ponieważ jest człowiekiem, który nie zapomina dobrych uczynków, myśl o niejasnej śmierci jego opiekuna i mentora wciąż nie dawała mu spokoju.
– I chce zadać parę pytań Pawłowi Dmitrijewiczowi?
– Zgadza się. – Gordiejew kiwnął głową.
– No to w czym problem? Nie potrafi ich zadawać? Czy nie chce wyjść z ukrycia i spotkać się z tym typem?
– Chce i potrafi. Tylko widzisz, dziecko, boi się, że Saulak najzwyczajniej w świecie do niego nie dotrze.
– Jak to?
– No tak, podejrzewałem, że będę musiał tłumaczyć ci wszystko od a do zet. Czyżbyś nie wiedziała, kim jest Saulak?
– Nie, nie wiem. Co niby powinnam wiedzieć prócz tego, że to agent wywiadu? Fakt, że tuż po śmierci Bułatnikowa znalazł się za kratkami, dowodzi tylko tego, że za dużo wie, w dodatku bez względu na to, z czyjej inicjatywy tam trafił, swojej czy kogoś innego. Powód był tylko jeden, i to oczywisty.
– No proszę, a mówisz, że nie wiesz. Musisz więc zdawać sobie sprawę, że Saulak pokona najwyżej sto metrów od bramy kolonii. Jeśli przejdzie owe sto metrów i umilknie na zawsze, to jeszcze pół biedy, jakkolwiek nieprzyjemnie to zabrzmi. Drugie rozwiązanie przysporzy nam większych nieprzyjemności.
– Myśli pan, że ktoś będzie chciał go porwać i wyciągnąć z niego wszystko, co wie?
– Muszę tak myśleć. Widzisz, dziecko, do ucznia Bułatnikowa, generała majora Minajewa, dotarła informacja, że trzy albo cztery miesiące temu ktoś zaczął się bardzo interesować skazanym za chuligaństwo Pawłem Dmitrijewiczem. Minajew ma wszelkie podstawy, by przypuszczać, że jacyś ludzie zaczynają dobierać się do Saulaka, i to nie z jednej strony, ale z dwóch, a może nawet z trzech. Saulak pracował dla Bułatnikowa i po pierwsze, może wiedzieć, kto sprzątnął generała, a po drugie, może znać rzeczy, które okażą się bardzo przydatne w zbliżającym się wyścigu przedwyborczym. Tutaj, jak sama wiesz, panuje wolna amerykanka, każdy działa według własnego uznania. Jeden zacznie piętnować szefów sukinsynów za to, że nie wypłacają zaległych pensji i emerytur, drugi będzie udowadniał, że wymyślił skuteczny sposób zakończenia kampanii czeczeńskiej, a jeszcze inny poruszy niebo i ziemię, żeby skompromitować rywala i jego ugrupowanie.
– No to świetnie. Nadal nie rozumiem, w czym problem. Czyżby generał Minajew nie mógł zapewnić ochrony Saulakowi? Dlaczego raptem to pańskie, a nie jego zmartwienie?
– Dlatego, że Anton Andriejewicz Minajew nie zawiaduje służbami operacyjnymi i nie chce rozgłosu. Dlatego, że zwrócił się ze swoim problemem do starego druha Aleksandra Siemionowicza Konowałowa, a on z kolei zrzucił go na moje barki. No i dlatego, że nie ma sensu chronić Saulaka. Ilość przerodzi się w jakość, ale rezultat będzie ten sam. Jeżeli Saulaka będzie ochraniał jeden człowiek – obaj zostaną zabici albo porwani. Jeśli przydzielić mu pięć osób – przed bramą kolonii zjawi się z dziesięciu zbirów, żeby osiągnąć cel. Jeżeli postawić kompanię – będzie konieczna operacja wojskowa, żeby go dopaść. Mimo to go dopadną, możesz mi wierzyć. Przez dwa lata milczał, nie zdradził żadnych informacji, ale to wcale nie oznacza, że nie ma nic do powiedzenia. Ci, którzy się nim teraz interesują, chcą je z niego wyciągnąć i wykorzystać w politycznych rozgrywkach.
– No to niech wykorzystują. – Nastia wzruszyła ramionami. – Czy to nasze zmartwienie? Po to są rozgrywki, żeby się bawić.
– Nic nie rozumiesz. – Gordiejew zwany Pączkiem pokręcił łysą głową. – Po pierwsze, dostałem rozkaz od generała Konowałowa i nie mogę go nie wykonać. Generał otrzymał informacje operacyjne, że szykuje się zabójstwo albo porwanie człowieka, więc każe mi zapobiec zbrodni. I na tym koniec, dziecko, nie mam nic do gadania. Po drugie, ty i ja – major i pułkownik – jesteśmy cichymi, szarymi ludźmi, oni zaś są w randze generałów, to przyboczni jego wysokości. Obaj potrzebują Saulaka, bo są pewnie w czyjejś ekipie. Dobrze, jeśli w jednej. Bo jeśli w różnych, to dadzą nam jeszcze popalić. No więc pytam cię, dziecko: czy wiesz, co trzeba zrobić, żeby przetransportować bez szwanku Pawła Dmitrijewicza Saulaka z kolonii w obwodzie samarskim do stolicy?
– Wiem – odparła. – Wiem, co trzeba zrobić. Tylko nie mam pojęcia, jak to zrobić.
***
Zachowywał spokój i uzbroił się w cierpliwość. Do końca kary pozostało zaledwie sześć dni, ale się tym nie przejmował, bo wciąż nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Odkąd znalazł się w kolonii, codziennie czytał gazety, żeby się zorientować, czy niebezpieczeństwo minęło, ale nic mu to nie dało. Raz miał wrażenie, że może wyjść, bo nic złego już mu się nie przytrafi, innym razem znowu zaczynały się zawirowania w polityce wewnętrznej, więc dochodził do wniosku, że lepiej zaczekać. Ponieważ nie miał na swoim koncie żadnego naruszenia regulaminu i stale przekraczał normy wydajności w warsztacie, w każdej chwili mógł pójść do naczelnika oddziału i powiedzieć, że chce rozpocząć starania o warunkowe albo przedterminowe zwolnienie. Nie było powodu, żeby odrzucić wniosek, więc sąd z pewnością przychyliłby się do jego prośby. Paweł Saulak nie skorzystał jednak z tego rozwiązania. Nie miał pewności, że tam, na zewnątrz, na wolności, będzie bezpieczny. Co go czeka za sześć dni? Może powinien wykręcić jakiś numer, póki nie jest za późno, i załatwić sobie dodatkowy wyrok? Czy lepiej wyjść?
W pracy Saulak kierował się własnymi zasadami, jedną z nich był zakaz powtarzania tego samego chwytu, jeśli to mogło spowodować dekonspirację. Pierwszy raz, dwa lata temu, umyślnie popełnił przestępstwo i trafił za kratki, czuł się tu pewnie i bezpiecznie. Ale jeśli jacyś ludzie go obserwują i czekają, aż wyjdzie na wolność, od razu się domyślą, że się ich boi, skoro parę dni przed uwolnieniem zrobi wszystko, żeby zostać w kolonii. To tania i stara sztuczka. Na razie może udawać, że nic właściwie nie wie, że dwa lata temu naprawdę się upił i dopuścił chuligańskiego czynu, w końcu to nic nadzwyczajnego, więc nawet mu nie przyjdzie do głowy, że ktoś może na niego polować, bo stanowi łakomy kąsek. Dlaczego nie przyjdzie do głowy? Ano dlatego, że nie ma w niej nic ciekawego, wyłącznie same głupstwa. Jeśli jednak okaże strach, to jakby się przyznał: tak, mili państwo, wiem sporo, i to na takie tematy, od których włosy stają dęba i krew ścina się w żyłach. Wtedy już po nim. Dopadną go w każdej kolonii, zadbają o wszystko, nie pożałują pieniędzy na łapówki, byle tylko dorwać.
Paweł przewrócił się na pryczy i poczuł ból w boku (odezwała się wątroba), więc usiadł, spuścił nogi na podłogę. Barak spał albo udawał, że śpi. Saulak wiedział, że w tej złudnej ciszy ciągle coś się dzieje…
Wciągnął buty i pomaszerował ku wyjściu, bez hałasu, mimo że wcale się o to nie starał. Krok miał sprężysty i lekki, więc bez najmniejszego trudu poruszał się niemal bezszelestnie.
– Ty dokąd, Trzonek? – rozległ się głos z tyłu. – Uważaj, bo się doigrasz.
Paweł nawet nie odwrócił głowy. Wiedział, że jedynym człowiekiem, który nie chce, żeby opuścił kolonię, był świeżak Kola, skazany za głupią kradzież, gdy był jeszcze niepełnoletni, i przeniesiony do kolonii dla dorosłych po ukończeniu osiemnastego roku życia. Kola trafił za kratki całkiem niedawno, ze dwa miesiące temu, i jego niewysokie, ładnie zbudowane ciało od razu znalazło wielu amatorów. Na początku, ze względu na własne bezpieczeństwo, Saulak przyrzekł sobie, że z nikim nie będzie zadzierał, ale teraz musiał złamać obietnicę, bo zrobiło mu się żal chłopaka. Kątem ucha łowił urywki rozmów, „jakby Kolkę zgrabnie wyruchać”, i cierpliwie czekał, aż opryszki przystąpią do realizacji swojego planu. Nie trwało to zbyt długo, prowodyrzy w końcu ustalili kolejność. Saulak nie spuszczał oczu z chłopaka i gdy się domyślił, że „już się zaczęło”, cicho podszedł do drzwi, za którymi skryli się gwałciciele. Na straży stali dwaj mięśniacy, którym obiecano, że będą mogli wygrzmocić Kolę po elicie, oni jednak nie stanowili przeszkody dla Pawła. Już dawno, miesiąc po tym, jak znalazł się w kolonii, wszyscy się przekonali, że nie należy wchodzić mu w drogę. Nie warto. Toteż na widok poruszającej się bez wydawania dźwięku, niemal bezcielesnej postaci Trzonka myśleli tylko o tym, żeby nie napotkać jego wzroku.
Okazało się, że drzwi są zamknięte. Saulak bez słowa wyciągnął rękę i z satysfakcją poczuł, że w dłoni spoczął ciepły metalowy klucz, posłusznie wsunięty przez jednego z mięśniaków. Stanowczym ruchem obrócił go w zamku i szarpnął drzwi. Nic się jeszcze nie stało, zdążył. Kola stał pochylony do przodu, czterech drabów trzymało go za ręce i nogi, a ten, który był pierwszy w kolejce (wyłoniony w losowaniu albo na podstawie umowy), stał już z opuszczonymi spodniami i dowcipkując, demonstrował zebranym swój interes w pełnej gotowości bojowej. Widok był przerażający, bo pod skórą imponującego członka miał wszyte kuleczki – przedmiot wyjątkowej dumy głupkowatego bandziora. Saulak przez chwilę wyobrażał sobie potworny ból, jaki poczułby biedny chłopak, gdyby ten straszliwy narząd rozerwał mu odbyt, ale owa chwila wystarczyła, by wszystko się skończyło. Hardo uniesiony gruby, długi członek nagle się skurczył i sflaczał, jak balonik, z którego spuszczono powietrze. Wszyscy stali w milczeniu, chociaż tak naprawdę nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Zjawił się przed nimi nie umrzyk, który powstał z trumny, ale Trzonek, taki sam zek jak oni. Wszyscy wiedzieli, że Trzonek nie wyda, nie zakapuje. W ciągu dwóch lat napatrzył się na niejedno, nawet go prowokowano, żeby zakablował, licząc, że pęknie i będzie mu można z czystym sumieniem dać potem nauczkę, ale się nie doczekano. Mimo to wszyscy znieruchomieli, gapiąc się w podłogę. Saulak wziął Kolę za ramię i wyprowadził na zewnątrz. Chłopak głośno szlochał, nawet nie próbując ukryć łez, przestraszony nie na żarty.
– Nie becz – rzucił Paweł oschle. – Już po wszystkim. To się więcej nie powtórzy.
– Skąd wiesz? – chlipnął Kola. – Jesteś ich prowodyrem?
– Nie. Ale wiem.
– Przyjmiesz mnie do swojej rodziny? – nieśmiało poprosił chłopak.
– Nie mam rodziny. Jestem sam.
– Mogę być z tobą? Będziemy razem. Chłopaki mówią, że nie dostajesz paczek i nikt cię nie odwiedza, a mnie mama przysyła i przywozi paczki, to będę się z tobą dzielił.
– Nie trzeba, wystarcza mi to, co dostaję.
– Jak może wystarczać, skoro wyglądasz jak szkielet! – oburzył się Kola. – Nie bez powodu mówią na ciebie Trzonek, możesz się schować za trzonkiem od łopaty.
– Powiedziałem: nie trzeba.
Paweł przerwał rozmowę. Nie pozwolił Koli zbliżyć się do siebie, ale bez przerwy czuł jego spojrzenie pełne wdzięczności i nieśmiałego zachwytu. A teraz, butnie maszerując ku wyjściu z baraku i słysząc dobiegający z tyłu szept, doskonale wiedział: każdemu z jego brygady może zależeć na tym, żeby się nie „doigrał”, bo każdy chce, żeby nienawistny, nieodgadniony i przedstawiający mgliste, ale realne niebezpieczeństwo Trzonek wreszcie się wyniósł. Nikt nie chce, żeby zaledwie parę dni przed opuszczeniem kolonii wpakował się w kłopoty, naruszając regulamin. Chyba tylko mały Kola wolałby, żeby jeszcze został, bo się boi, że straci wsparcie. Cała reszta nawet we śnie szuka sposobu, jakby się go skutecznie pozbyć. Za naruszenie regulaminu nikt go tu oczywiście nie zatrzyma, nie ma takiego prawa, żeby samowolnie przedłużyć karę nałożoną przez sąd, ale gdyby parę dni przed uwolnieniem Trzonek wpadł we wściekłość, życie mieszkańców baraku zamieniłoby się w piekło. W to akurat nikt nie wątpił.
Saulak otworzył drzwi na korytarz i cicho ruszył w stronę umywalni. Zapalił światło, niczego się nie obawiając, odkręcił kran, opłukał twarz lodowatą wodą, podniósł głowę i przyjrzał się swojemu odbiciu w popękanym, zamglonym lustrze. Prawie się nie zmienił przez dwa lata. Nawet nie schudł, bo nie miał kilogramów do zrzucenia, zawsze był chudy jak patyk. Wąskie kości obciągnięte gładką, delikatną skórą. Mocno zapadnięte policzki, wysokie czoło, małe oczy w obramowaniu krótkich, niewidocznych rzęs, prawie zupełny brak brwi, nos cienki i garbaty, ale zbyt długi dla tego kształtu twarzy. Na głowie parę kosmyków, już zresztą siwych. W tym roku Paweł skończy czterdzieści pięć lat. Wiek zdradza tylko uczesanie, bo wcześnie zaczął łysieć – włosy wyraźnie się przerzedziły, gdy miał trzydziestkę. Gdyby nie to – wysoki, zgrabny chłopak, ani grama tłuszczu pod skórą, a mięśnie wyglądają tak, jakby nie były napakowane. Bo rzeczywiście nie były. Saulak miał silne, szczupłe, wytrzymałe nogi biegacza, ale ręce i ramiona chude i wątłe.
Na korytarzu rozległy się kroki, do umywalni zajrzał Kostiec, który starał się o przedterminowe zwolnienie i dlatego zapisał się do sekcji porządkowej. No proszę, zerwał się w środku nocy. Trzonek dał się wszystkim we znaki, nikt go nie może ścierpieć.
– Chory jesteś? – z troską zapytał Kostiec. – Może zawołać Facjatę, żeby przyprowadził lekarza?
Facjatą nazywano jednego z dyżurnych zastępców naczelnika kolonii, w skrócie DPNK2, który akurat dzisiaj miał zmianę. Wychodzenie z baraku w niedozwolonym czasie było zakazane, a nawet jeśli ktoś wyszedł, daleko nie zaszedł, bo każdy barak ogrodzono siatką, furtkę zaś zamykano na klucz. Nie można było wyjść bez naczelnika oddziału albo DPNK. Gdy więc ktoś potrzebował lekarza, musiał prosić o pomoc DPNK.
Saulak nawet się nie odwrócił, tylko patrzył w milczeniu na chłopaka, który odbijał się w lustrze. Lustro było nie tylko zamglone, ale też krzywe, więc krzepki i masywny Kostiec wyglądał w nim, jakby był wychudzony i mizerny.
– Nie trzeba – wycedził w końcu przez zęby.
– Położyłbyś się, Trzonek – nieśmiało rzekł Kostiec. – Zaraz będzie obchód baraków.
– Zamknij się – powiedział Saulak spokojnie i niemal serdecznie.
Kostiec się wycofał. Paweł wsłuchał się w siebie – bok ćmił, ale ból był do zniesienia. Byleby tylko nie skoczyła temperatura. Na wolności zrobiłby oczywiście wszystko, co trzeba. Wypiłby trochę oleju roślinnego z cytryną albo butelkę podgrzanej wody mineralnej Jessentuki 17 z ksylitolem i położyłby się do łóżka z gorącym termoforem pod bokiem. Najlepszy sposób profilaktyki i jeśli go w porę zastosować, można uniknąć ataku.
Wrócił i położył się na pryczy. Zostało tylko sześć dni. Co potem?
***
– Zostało tylko sześć dni – powiedział okazały mężczyzna w szarym garniturze, a w jego głosie zabrzmiały stalowe nuty. – A co potem? Przecież on wie o wszystkim i w każdej chwili może puścić farbę.
– Nie jest typem gaduły. Przez te dwa lata, które spędził w kolonii, informacje nigdzie nie wyciekły. To znaczy, że trzyma język za zębami i nie zamierza wykorzystywać zdobytej wiedzy. Dlaczego pan myśli, że po wyjściu na wolność zacznie mówić? Skąd ta pewność?
– Stąd, że zbyt dobrze wiem, co to jest wolność i czym się różni od więzienia. Gdy był pod kluczem, na co mógł liczyć, rozgłaszając tajemnice, które posiadł? Tylko na popularność. Ujawniona tajemnica nie ma wartości. Przebywając w kolonii, nie można szantażować kogokolwiek na zewnątrz. Stąd nie da się zadzwonić, poczta jest kontrolowana. Za to na wolności można sprzedać swoją wiedzę, i to bardzo drogo. Mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi. Saulak musi umrzeć, zanim otworzy gębę. Zrozumiałeś? Nikt nie powinien dopatrzyć się w jego śmierci czegoś dwuznacznego. Najlepsze rozwiązanie to pijacka bójka na jakiejś budowie albo na pustkowiu. Menele zalały się w sztok. Dobrze wiem, że Saulak znajduje się pod obserwacją, że ktoś na niego czeka i nie odpuści, póki się nie dowie, co facet ma w głowie. I pod żadnym pozorem nie próbuj się go pozbyć w sposób, który dałby powód do krzyku, że się go pozbyto.
– Dobrze, Grigoriju Walentinowiczu, wszystko zrozumiałem.
***
– Trzydzieści sześć samodzielnych ugrupowań wysunęło do tej pory trzydziestu kandydatów, ale dopiero później się okaże, który z nich zgodzi się ubiegać o prezydencki fotel – mówiła urocza czarnowłosa prezenterka telewizyjna.
Na ekranie zaczęły się pojawiać fotografie znanych polityków. Wiaczesław Jegorowicz Sołomatin uśmiechnął się krzywo, widząc znajome twarze. Oto gdzie ich wszystkich ma, pomyślał, bezwiednie zerkając na zaciśniętą pięść. Wszystkich. Co do jednego. Wszyscy są unurzani, nie ma wśród nich ani jednego naprawdę niezależnego człowieka. Za każdym stoi kapitał kryminalny, bo ten uczciwie zarobiony, pozbawiony znamion kryminalnych, nie ma skąd się wziąć. Prawo ekonomii. Duże i uczciwe pieniądze w jednych rękach to kwestia odległej przyszłości, tak odległej, że jej nie doczekamy.
Wołodka Bułatnikow mógłby dużo opowiedzieć o politykach prezentowanych teraz w telewizji, szkoda, że go nie ma, ktoś się go przestraszył i zamknął mu usta. Nie szkodzi, jest jeszcze jego pomocnik, Paweł Saulak. Wie oczywiście mniej, ale to też wystarczy, żeby skręcić kark tym pożal się Boże prezydentom. Jest tylko jeden prezydent w tym kraju, naród już raz go wybrał i na razie nie potrzebuje drugiego. Żeby wyeliminować z walki wszystkich rywali, Sołomatin musi znaleźć Paszę Saulaka.
Wiaczesław Jegorowicz ani przez chwilę nie wątpił, że się dogada z pomocnikiem nieżyjącego generała Bułatnikowa. Przecież każda umowa to w gruncie rzeczy kwestia pieniędzy i gwarancji. Jeśli chodzi o pieniądze, Sołomatin ma ich w bród, no a gwarancje może dać każde.
1
GUWD (Gławnoje uprawlenije wnutriennich dieł) – Główny Urząd Spraw Wewnętrznych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2
DPNK (dieżurnyj pomoszcznik naczalnika kołonii) – dyżurny zastępca naczelnika kolonii.