Читать книгу Zaproszenie na śmierć - Alfred Siatecki - Страница 10
Zielonagóra, ul. Czesława Niemena
poniedziałek w południe
ОглавлениеKomisarz Jacek Syski przyjechał za wcześnie. Mógł nacisnąć jeden z dzwonków i poprosić o wpuszczenie za ogrodzenie, ale wtedy musiałby wytłumaczyć, kim jest i dlaczego chce się dostać do rezydencji. A jak listonosz, kurier czy ci od spisywania stanu liczników gazu i prądu otwierają bramkę? Pewnie każdy dostał uniwersalny kluczyk albo jest zarejestrowany w biometrze głosowym, sam sobie wyjaśnił policjant. Oparł się więc o pień ogromnego klonu i w jego cieniu postanowił czekać na profesora Witkowskiego. Może i lepiej, że tak się stało, bo jeszcze nie przyjechali technicy, a medyk sądowy będzie najwcześniej za pół godziny. Do tego czasu powinien też pojawić się ktoś z komisariatu osiedlowego. Latem większość policjantów bierze urlopy, dlatego nie jest łatwo o radiowóz z kierowcą, chociaż każdy dzielnicowy musi mieć prawo jazdy.
Przed wyjściem ze swojego pokoju na Wąskiej Syski zadzwonił do zastępcy komendanta z informacją, dokąd jedzie i co się stało w rezydencji na Niemena. Tak robił zawsze. Podinspektor przyznał się, że do zeszłej jesieni Witkowski był jego sąsiadem w wieżowcu przy Wyszyńskiego. Miał cztery pokoje, które teraz wynajmuje komuś z tej sławnej firmy na Trasie Północnej, robiącej implanty ortopedyczne. Olemed czy jakoś podobnie. Oprócz tego, że profesor zajmuje pokój kierownika uniwersyteckiego zakładu bioinżynierii medycznej, bierze pieniądze za referaty wygłaszane na konferencjach w kraju i za granicą, ma pół etatu w klinice chirurgii urazowej, podpisuje się pod opiniami dla sądu, jest głównym projektantem w firmie Stonogów i – ale o tym podinspektor bliżej nie potrafi opowiedzieć – opracował metodę wytwarzania implantów ortopedycznych w technice 3D, o której wdrożenie zabiega kilka firm na świecie. Ponieważ zarabia kilka razy więcej niż prezydent miasta, było go stać na apartament w Residences in Park, lecz latem niewiele w nim przebywa. Jeszcze gdy był sąsiadem zastępcy komendanta, z uniwersytetu jechał prosto do Jodłowa, gdzie postawił domek letniskowy, a właściwie dworek z salonem, trzema pokojami na parterze i dwoma pod skośnym dachem, garażem i składzikiem oraz szopą na drewno. Od pierwszego dnia maja do końca września profesorowa tam gotuje, pierze, sadzi warzywa, podlewa kwiaty, kosi trawę, smaży powidła, robi kompoty, a nawet zbiera grzyby. W październiku wraca do Zielonejgóry z tym, co przygotowała na zimę. Tak więc Witkowscy żyją na dwa domy.
Syski pamięta, że tu, gdzie teraz rozsiadło się pięć pałacyków należących do Residences in Park, wtedy gdy kończył studia i z kandydatką na żonę zapuszczał się w okolice amfiteatru, miała stanąć palmiarnia większa od tej w centrum miasta. Leśnicy wykarczowali zdrowe dęby i klony, drogowcy ścięli wierzchołek wzniesienia, budowlańcy wlali tony cementu w wykopy pod ławy na fundamenty, żeby zastalowcy mieli na czym ustawić szkielet konstrukcji. Zostało jeszcze wprawienie szyb i zrobienie czegoś w środku, co będzie wabiło ludzi tak, jak stara restauracja z kawiarnią na Wzgórzu Winnym przyciąga turystów. Dlaczego budowy palmiarni nie dokończono, tego nikt nie wyjaśnił.
Teraz Syski przykucnął pod ocalałym klonem, którego leśnicy nie wycięli, ponieważ ktoś zmienił decyzję. Podobała mu się pagórkowata dzielnica wokół amfiteatru, od południowej strony okolona ogródkami, za którymi rozłożył się ni to las, ni park z torem saneczkowym, stokiem dla narciarzy, strumykami biegnącymi w stronę uniwersyteckiego Ogrodu Botanicznego i namiastki zoo. Sto metrów za Residences in Park, gdzie najpierw była ekskluzywna restauracja z hotelem Piastenhöhe, zamieniona na dom wypoczynkowy dla oficerów Wehrmachtu, potem Regionalny Ośrodek Doskonalenia Kadr i Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu, ma swoją rezydencję biskup diecezjalny. Niedaleko renomowanego liceum, na placu kiedyś przeznaczonym na zespół szkół artystycznych, franciszkanie postawili kościół, plebanię i klasztor. Na zboczach poszatkowanych uliczkami o ptasich nazwach zwracają na siebie uwagę przysadziste domy z płaskimi dachami i nowe wille z gankami, werandami, wieżyczkami. Gdybym miał pieniądze, natychmiast wyniósłbym się z mieszkanka na Zaciszu, pomyślał komisarz, ale i zdawał sobie sprawę, że z własnej woli nigdzie się nie wyprowadzi. Do tych dwóch pokoików latem zbyt gorących, zimą za zimnych, przyzwyczaił się tak samo, jak i do sąsiadki każdej niedzieli słuchającej sumy z radia nastawionego na cały regulator.
Na asfaltówce od strony amfiteatru pojawiła się czarna octavia. Witkowski nie jeździł najnowszą audicą z napędem na cztery koła albo czymś jeszcze bardziej wypasionym? Pewnie profesor nie zwraca uwagi na to, za kierownicą czego siedzi, doszedł do wniosku Syski, gdy octavia zatrzymała się na parkingu oznaczonym tabliczką „Tylko dla mieszkańców rezydencji”. Zza kierownicy wysiadł młody człowiek i zanim komisarz wstał spod klonu, młodzieniec zdążył otworzyć drzwi od strony pasażera.
– Pan z policji? Myślałem, że jak policjant, to zawsze w mundurze – rzucił do Syskiego. Nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: – Pan profesor miał jeszcze pilną sprawę w związku z referatem, który do południa musiał skończyć i wysłać do Zakopanego, stąd nasze niewielkie spóźnienie. Ale już otwieramy bramkę i prowadzimy pana do apartamentu. – Zasłoniwszy sobą kasetę bramofonu, pochylony wolno wciskał klawisze.
Syski obserwował ruchy jego prawej ręki. Był przekonany, że kod składa się z czterech cyfr, pierwszą na pewno jest jedynka, ostatnią dziewiątka. W środku muszą być dwie czwórki albo dwie siódemki.
Witkowski stanął obok octavii z głową opuszczoną na piersi. Dopiero gdy usłyszał skrzypienie w zamku bramki, zrobił krok, lecz wtedy Syski chwycił go za rękaw koszuli.
– Czy to pan osobiście powiadomił komendę? – zapytał komisarz. Profesor zatrzymał się, jakby nie zrozumiał, dlaczego i z której strony padło pytanie. Syski powtórzył je wolniej i dodał, że od tej chwili on o wszystkim będzie decydował.
– Doktor Bogdan Letzki, to znaczy Bogusław. Bogusław Letzki przez tz. Ja telefonowałem na policję. Jestem starszym adiunktem w zakładzie inżynierii biomedycznej na naszym uniwersytecie, kierowanym przez pana profesora zwyczajnego doktora habilitowanego inżyniera Bolesława Witkowskiego – pełnym zdaniem wyjaśnił brodacz, wskazując dłonią oniemiałego starszego mężczyznę.
– Komisarz magister Jacek Syski, kierujący wydziałem kryminalnym komendy miejskiej, międzynarodowy ekspert i biegły sądowy – przedstawił się wyraźnie ironicznym głosem policjant. Śmieszyła go i drażniła tytułomania akademicka, służalczość młodszych pracowników wobec zwierzchników, wprost niewolnicza zależność od profesorów. – Kto ma klucz do mieszkania: pan czy profesor? – zwrócił się do Letzkiego.
– Pan profesor prosił mnie, abym wyświadczył mu przysługę. To znaczy pojechał do apartamentu i przywiózł niezwykle ważny dokument, akurat potrzebny do przygotowywanego referatu na konferencję w Zakopanem. Bywałem w Residences in Park nie raz, nie dwa, toteż z przeogromną ochotą…
– Do rzeczy, panie doktorze – ponaglił go policjant.
– Jak zawsze wdusiłem odpowiednie przyciski w kasetce przy furtce, żeby dostać się za ogrodzenie. Potem powtórzyłem tę czynność przy wejściu na klatkę schodową. Trzecią operacją było rozkodowanie zamku w drzwiach do apartamentu, włożenie klucza i przekręcenie go w lewo. Wszedłem do gabinetu, gdzie pan profesor przechowuje opinie sądowe, gdy poczułem słodkawy odór. Jakby rozlany sok z czarnej porzeczki. Najpierw zajrzałem do kuchni. Nic. Potem do salonu. To było straszne…
– Co było straszne? – Znowu przerwał mu komisarz.
– To, co zobaczyłem w salonie.
– A co pan tam zobaczył?
– Pani Stasia, znaczy pani, która sprząta, gotuje i podczas nieobecności profesorstwa cały apartament ma na głowie, leżała na dywanie z głową we krwi.
– Skąd pan wie, że to była krew?
– Panie komisarzu… – zaczął Letzki i zrobił taką minę, że Syski przestał pytać.
Akurat przyszedł naczelnik wydziału techniki kryminalistycznej ze swoimi podwładnymi. Komisarz przepuścił ich przodem, a sam oparł się o ściankę wiatrołapu z zamiarem obserwowania profesora i adiunkta. Niczego osobliwego nie zauważył w ich zachowaniu, toteż gdy weszli do budynku, poprosił Letzkiego, żeby otworzył drzwi do apartamentu, ale nie dotykał ręką klamki i futryny. Ledwie przekręcił klucz w lewo, technicy zaczęli robić to, co należy do ich obowiązków.
Było tak, jak opowiedział Letzki. W salonie na dywanie leżała kobieta z okrwawioną twarzą, zwróconą w stronę okna. Mimo że Syski był przyzwyczajony do fetoru, zakrył usta dłonią i starał się krótko oddychać.
– Smród nie do wytrzymania – rzucił do niego szef techników, fotografujący wnętrze ogromnego pokoju, pełnego słońca i obrazów. Wyglądały na oryginalne płótna pędzla Adama Bagińskiego. Podobne malowidła Syski widział w mieszkaniu Daniela Junga. Nawet mu się podobały. – Szkoda, że jeszcze nie ma naszego medyka. Jemu nigdy się nie spieszy.
– Właśnie jestem, panowie – spod otwartych drzwi odezwał się mężczyzna w czymś białym, co mogło być krótkim kitlem albo koszulą wypuszczoną na spodnie. – Gdyby nie korek na Wyszyńskiego… Myślę, że zjawiłem się w odpowiednim momencie.
– Zamiast tłumaczyć swoje spóźnienie, niech doktor szybko robi to, za co bierze pieniądze – rzucił Syski. Komisarz lubił tego lekarza przede wszystkim dlatego, że szybko odpowiadał na jego pytania i nie zadzierał głowy jak większość asystentów z uniwersyteckiej katedry patologii ogólnej.
Letzki zrobił krok, jakby miał zamiar iść za medykiem, ale komisarz chwycił go za rękę, nakazując pozostanie przy profesorze. Lekarz w milczeniu najpierw przejechał wzrokiem wzdłuż martwego ciała kobiety, potem przyklęknął przy jej biodrach i wpatrywał się to w głowę, to w kant ławy między dwoma kanapami.
– Wygląda na to, że nieszczęśliwie uderzyła głową o coś twardego – powiedział do policjanta, pokazując zaschniętą krew na lewej skroni. – Ale to pozory, bo gdyby uderzyła się o ławę i zamroczona upadła na dywan, to krew powinna mieć po prawej stronie. Ponadto, niech komisarz zobaczy, rant ławy od góry jest zaokrąglony. Po walnięciu się w coś takiego można mieć siniaki, a nie przeciętą skórę aż do kości. Daleko wstępnie mogę powiedzieć tyle, że to, co widać, nie powstało na skutek uderzenia głową o kant ławy. Została czymś uderzona, domyślam się, z zaskoczenia. Prawdopodobnie padła zamroczona i dlatego się wykrwawiła.
Syski otworzył usta, żeby spytać lekarza, czy potrafi powiedzieć, jak długo kobieta tu leży, gdy ten dał mu znak ręką, że to nie koniec hipotezy.
– Ona została uderzona czymś twardym, kanciastym w rodzaju kryształowego wazonu. – Chwilę omiatał pokój dociekliwym wzrokiem. Nie dostrzegł niczego, co jest podobne do szklanego wazonu z wyraźnie ściętymi bokami. – To może być ów zabójczy przedmiot – pokazał na lichtarz srebrzący się na kredensie. – Jak zawsze, ostatnie zdanie będzie należało do patologa sądowego. Myślę jednak, że doktor Trzcinka zgodzi się z moją hipotezą, a kolega komisarz przedstawi ją prokuratorowi do akceptacji.
– Doskonale. Jeszcze tylko trzeba ustalić dwie kwestie. Po pierwsze: dlaczego, po drugie: kto jest sprawcą. Kolejność nie ma znaczenia. Przy odrobinie szczęścia – mówiąc to, Syski zerknął na milczącego profesora – może się to udać przed niedzielą. Jeśli szczęście nas opuści, będziemy się guzdrali nawet rok. Albo dłużej.
Medyk podniósł głowę nieboszczki i zamiast cokolwiek powiedzieć, zasyczał przez zaciśnięte zęby.
– Coś nowego? – natychmiast zareagował Syski.
– Kolejna hipoteza, kolego komisarzu, tym razem za sto punktów. Zanim została uderzona czymś kanciastym w lewą skroń, jak przypuszczam, świecznikiem, nasza denatka już nie oddychała. Zaryzykuję stwierdzenie, że doszło do zbezczeszczenia ciała. Wcześniej kobieta została uduszona, o czym mogą świadczyć krwawe wybroczyny i sinica w obrębie twarzy. Morderca chciał wprowadzić nas w błąd, że śmierć jest wynikiem uderzenia się o kant stołu.
– Odór to pewnie…? – Policjant pokazał oczyma na zażółconą spódnicę.
– W czasie agonii puszczają wszystkie zawory – przypomniał lekarz o tym, co Syski wiele razy słyszał.
– Od ilu godzin ona tu jest? – spytał komisarz, starając się jak najmniej otwierać usta i oddychać nosem.
– Tego mimo doświadczenia i wiedzy zdobytej w zakresie medycyny sądowej na uniwersytecie w Erfurcie i u naszego doktora Trzcinki – podkreślił medyk – nie potrafię określić nawet w przybliżeniu. Tegoroczny sierpień jest wyjątkowo upalny, apogeum lata, zamknięte pomieszczenie. W takich warunkach procesy gnilne przebiegają inaczej niż w otwartej przestrzeni. Rigor mortis jeszcze nie ustało. Przypuszczam, że śmierć nastąpiła… dziś mamy poniedziałek… dwa, najdalej trzy dni temu. Między piątkowym wieczorem a sobotnim przedpołudniem. Na pewniejszą odpowiedź musi kolega komisarz poczekać. Mój profesor, doktor Trzcinka powinien sobie z tym poradzić. Jeśli nie dziś, to jutro.
– Mówisz, że dwa, trzy dni temu?
Medyk przykucnął, oświetlił latarką punktową twarz denatki.
– Są na niej plamki martwicy, niektóre jeszcze żółte, inne zbrązowiałe i nawet poczerniałe. To kolejny dowód na to, że nie żyje od co najmniej dwóch dni.
– Morderstwo w afekcie?
– Też tak uważałem. Zabójca nie spodziewał się, że ktoś jest w mieszkaniu. Wszedł i na wycofanie się było za późno. Wtedy ją udusił, czyli zabójstwo nie zostało dokonane, jak by to określił prokurator, dla zatarcia śladów lub uniknięcia konfrontacji ze świadkiem. Tyle że chwilę później uderzył ofiarę czymś kanciastym i to już było zaplanowane. Mamy do czynienia z obiema formami morderstwa: w afekcie i z premedytacją.
– Niech tym martwi się prokurator – rzucił komisarz.
– Panowie, szybciej, bo się porzygamy w tym smrodzie – poprosił szef techników swoich podwładnych.
– Dziś temperatura na dworze sięga trzydziestu stopni, wczoraj była nie do zniesienia, a tu, w zamkniętym pomieszczeniu jest o kilka kresek wyższa – tłumaczył lekarz. – W tych warunkach proces rozkładu ciała odbywa się znacznie szybciej. I dlatego panowie powinni założyć maski albo starać się nie oddychać przez usta.
– Pan znalazł zwłoki? – zwrócił się Syski do Letzkiego, jakby sprawdzał, czy adiunkt pamięta, co powiedział przy wejściu do mieszkania.
– Było to około dziesiątej. Akurat listonosz wkładał pocztę do skrzynek.
– Kiedy ostatni raz pan wchodził do swojego mieszkania? – zapytał profesora policjant, ignorując adiunkta, który chciał coś dodać.
– Dokładnie nie pamiętam – przyznał się Witkowski po dłuższym zastanowieniu. – Mo-może w połowie lipca. Latem zaraz po pracy jeżdżę do Jodłowa. Stamtąd rano wracam prosto na uczelnię, a jeśli mam coś pi-pilnego do załatwienia w szpitalu czy Olemedzie…
– Rozumiem – wszedł mu w zdanie komisarz. – A z jaką częstotliwością pan tu zaglądał? – zrobił krok w stronę Letzkiego.
– Jedynie wtedy, gdy pan profesor mnie o to prosił. Nie licząc dzisiejszego dnia, ostatni raz miałem przyjemność być w apartamencie dwa, nie, trzy tygodnie temu. Też przed południem, bo po południu pan profesor wyjeżdżał na konsultacje w Orthopädische Klinik w Stuttgarcie – powiedział do Witkowskiego, jakby go prosił o potwierdzenie, lecz profesor milczał. – Przepraszam, to było dokładnie dwudziestego drugiego lipca. W moje urodziny. Jako ewangelik nie obchodzę imienin.
– Chciałbym, żeby pan profesor rozejrzał się i odpowiedział, czy z mieszkania coś zginęło.
Witkowski omiótł wzrokiem obrazy w salonie, jakby je liczył, wzruszył ramionami i po chwili pokręcił głową.
– Rzeczy istotne w mojej pra-pracy przechowuję w gabinecie. Zresztą wszystko, co ostatnio zaprojektowałem, weszło lub niebawem we-wejdzie do produkcji w Olemedzie. Dla innych firm raczej nie pracuję. Chyba że…
– Co takiego? – natychmiast zapytał komisarz.
– Chyba że chodziło o wcześniejsze projekty, ale czy to możliwe, żeby kogoś interesowały prze-przestarzałe rozwiązania? Tempo zmian w bioinżynierii jest uzależnione od informatyki, a ta zmienia się z dnia na dzień. Wczorajsze projekty, jeśli nie zostaną dziś wdrożone do produkcji, jutro mają jedynie wartość muzealną.
– Trzy D, panie profesorze – podpowiedział Letzki.
– Co to takiego? – zaciekawił się komisarz.
– Od pewnego czasu razem z panem profesorem pracujemy nad wykorzystaniem drukarki trójwymiarowej w procesie wytwarzania implantów ortopedycznych. Skoro ta rewelacyjna, jak wiemy, metoda jest przydatna nawet w neurochirurgii, to tym bardziej da się ją wykorzystać w ortopedii. Pomyśleliśmy, że opierając się na tomografii komputerowej, można robić kopie stawów, które zostaną zastąpione implantami.
Komisarz udał, że zrozumiał wyjaśnienie Letzkiego, w rzeczywistości już po pierwszym zdaniu nie nadążał za adiunktem.
– Proszę sprawdzić w swoim gabinecie, czy nic się w nim nie zmieniło – powiedział Syski i przed profesorem wszedł do pokoju na półpiętrze.
– Tam powinna stać niebieska teczka – Witkowski pokazał ręką na regał.
– Czy było w niej coś ważnego?
– Jak dla mnie, już nie – odpowiedział profesor, kątem oka lustrując doktora Letzkiego, jakby dawał znak, żeby się nie odzywał, bo mu się opłaci.