Читать книгу Zaproszenie na śmierć - Alfred Siatecki - Страница 5

Jodłów, os. Olszowe
piątek wieczorem

Оглавление

– Nie wiedziałam, że i po naszym letnisku kobiety chodzą w mundurach. Je-je-jej! A jakaż to gorąca sprawa sprowadza panie w piątek przed wieczorem? Oj, coś strasznego musiało się chyba stać w Jodłowie, że panie o tej porze! – zawołała zdumiona żona profesora Witkowskiego, podchodząc do ogrodzenia, za którym zatrzymał się ciemnozielony nissan ze znakiem straży leśnej.

Wysiadając z niego, kobieta tak mocno i zdecydowanie popchnęła drzwi samochodu, że walnęła nimi w słupek, do którego była przymocowana siatka, ale nawet nie przyjrzała się wgnieceniu. Była w zielonej koszuli z krótkimi rękawami, kamizelce, spod której wystawała kabura pistoletu, i w dżinsowych spodniach nieco poza kolana. Na głowie miała polówkę moro, nad dużym daszkiem oznaczoną godłem leśników. Witkowska dałaby jej nie więcej niż trzydzieści lat. Druga, w drucianych okularach, szczuplejsza, która była kierowcą, miała na sobie identyczne ubranie, wyglądała na troszkę młodszą i mniej pewną siebie.

Co roku od pierwszych dni maja do końca września Celina Witkowska jest mieszkanką Jodłowa, toteż dobrze pamięta twarz listonoszki, policjanta, obu śmieciarzy, brodacza raz w miesiącu spisującego stan licznika poboru prądu. W sklepie przyglądała się mundurowi zastępcy nadleśniczego ze Sławy, ale nigdy nie spotkała strażniczek leśnych.

W jakim celu ktoś taki miałby przyjeżdżać, skoro z centrum letniska do skraju lasu trzeba iść co najmniej kwadrans? Zresztą po co ktoś miałby kraść drewno, jeśli w październiku Jodłów się wyludnia i tak jest do pierwszych dni maja? Wtedy nie tylko drzwi restauracji nad Jeziorem Tarnowskim Dużym i sklepiku są zamknięte, a niedzielny kościółek pustoszeje. Po letnisku zamożniejszych zielonogórzan, wrocławian, głogowian, nowosolan gwar roznosi się jedynie latem. Nieliczni niemieccy emeryci również wyjeżdżają przed zimą. Tak samo jest w Tarnowie Jeziernym, Radzyniu, Lubiatowie, Józefowie. Jedynie w Sławie nawet w połowie lutego można spotkać obcych, szwendających się po przyjeziornym parku.

– Do pani należy posiadłość? – zapytała grubym głosem ta, która pierwsza wysiadła z nissana, rzuciwszy papierosa na drogę.

Celina Witkowska mogła potwierdzić, tym bardziej że nie tylko gotuje, pierze, sprząta w domu, lecz także raz w tygodniu kosi trawę na podwórku, co dwa dni podlewa georginie i kanny, wyrywa chwasty z warzywnika, zbiera porzeczki z krzaków wzdłuż płotu, z których smaży powidła albo wyciska sok, jakiego nie ma w żadnym supermarkecie.

– Przepraszam, wzięłam pana za kobietę. Mundur, szaro, to i o pomyłkę nietrudno – zaczęła się tłumaczyć Witkowska speszona.

– Jestem kobietą. – Wyprężyła się. − Czy do pani należy ta posiadłość?

– Dlaczego to panią interesuje? – postawiła się Witkowska. Dałaby głowę sobie uciąć, że to jednak mężczyzna.

– Będziemy rozmawiać wyłącznie z właścicielem – rzuciła okularnica takim tonem, że Witkowska natychmiast skarlała, odwróciła się i poszła za studnię, gdzie jej mąż razem z gośćmi piekli kiełbaski na ogniu.

Dwie minuty później Witkowski był przy furtce, przedstawił się, identycznie jak żona spytał, skąd to zainteresowanie i dlaczego przedstawiciele straży leśnej przyjechali tak późno.

– Pan profesor jest notarialnym właścicielem posiadłości? – odezwała się okularnica, jakby sprawdzała, czy ma przed sobą właściwą osobę.

– Pani mnie zna? – spytał. Miał na końcu języka jeszcze jedno pytanie, ale uprzytomnił sobie, że skoro dziś kobiety pracują w służbach wojskowych i policyjnych, to równie dobrze mogą i w straży leśnej.

Okularnica zorientowała się, że niepotrzebnie nazwała Witkowskiego profesorem, ale wymsknęło się jej.

– Wszyscy wiedzą, kim pan jest na uniwersytecie i jakie ma zasługi dla polskiej ortopedii – przyszła jej z pomocą ta tęższa, którą Witkowska wzięła za mężczyznę.

Profesor najpierw zaniemówił, bo i jemu wydawało się, że druga osoba jest mężczyzną. Po namyśle zadowolony wyprostował plecy i kiwnął głową. Jeszcze niewiele wypił, ale już czuł, że krew mu szybciej pulsuje.

– Chyba nie będziemy rozmawiali przez płot? Proszę wpuścić nas za ogrodzenie.

– Co jest powodem tego życzenia?

– Ktoś zadzwonił do dyżurnego w nadleśnictwie, że u pana na podwórku pali się ognisko.

– Świętujemy urodziny. Moje urodziny. Przyszli współpracownicy z życzeniami. Mam zamiar przyjemnie spędzić czas w gronie bliskich mi osób. Właśnie zaczęliśmy piec kiełbaski. Może panie także…

– Czy pan, profesorze Witkowski, na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że palenie ognia w miejscu do tego nieprzeznaczonym, w porze letniej, kiedy występuje największe zagrożenie pożarowe, w dodatku w miejscowości o charakterze wyraźnie letniskowym jest działaniem sprzecznym z prawem i wbrew zdrowemu rozsądkowi?

– Pierwszy raz coś takiego słyszę, a domek w Jodłowie mam od sześciu lat. Co roku czternastego sierpnia przychodzą tu moi współpracownicy na urodzinowe kiełbaski – przyznał się profesor, zaskoczony tym, co usłyszał. Ale zaraz przypomniał sobie, że przecież w każdy weekend wędkarze aż do białego rana palą ogniska na cyplu jeziornym.

– Tamta część podlega nadzorowi straży rybackiej, my zaś reprezentujemy służbę leśną – odpowiedziała tęższa kobieta, wskazując palcem plakietkę na rękawie koszuli. – Jesteśmy zmuszone ukarać pana mandatem.

– Nie wiedziałem, że jest zakaz palenia ogniska w Jodłowie. Jeśli…

– Musimy wejść z koleżanką na teren posiadłości i spisać dane personalne wszystkich uczestników zgromadzenia – odezwała się okularnica, nie pozwalając profesorowi dokończyć zdania.

– Jeśli ktoś powinien ponieść konsekwencje, to tylko ja. Proszę mnie ukarać. Tamci państwo – pokazał za siebie – są moimi gośćmi. Nie chciałbym, żeby spotkała ich nawet najmniejsza przykrość.

– Siedzą przy ognisku? Siedzą. Opiekają kiełbaski? Opiekają. Czyli również łamią przepisy określone w ustawie o lasach – stwierdziła ta tęższa i nie pytając o zgodę, ruszyła w stronę gości profesora. Tam powtórzyła to, co powiedziała Witkowskiemu, a gdy doktor Nowakowski podniesionym głosem oznajmił, że jest adwokatem i wykładowcą uniwersyteckim na wydziale prawa, wszystkie ustawy ma więc w małym palcu, ale nie przypomina sobie, żeby ktokolwiek wydał takie przepisy, rzuciła: – A ja z koleżanką jesteśmy na służbie w straży leśnej i wiemy, za co Lasy Państwowe wypłacają nam pensje. Przepisy nie są po to, żeby je lekceważyć.

– Będą państwo uprzejmi pokazać legitymacje służbowe lub inne wiarygodne upoważnienia do przeprowadzenia kontroli o tej porze dnia, to znaczy po zapadnięciu zmroku – nie ustępował Nowakowski, zwłaszcza że wypite dwa kieliszki wyborowej dodały mu odwagi.

– Czy to panu nie wystarczy? – zapytała okularnica, wskazując palcem najpierw na znak służby leśnej nad daszkiem czapki, potem naszywki na kamizelce i rękawie koszuli.

– Pan doktor Nowakowski… Oczywiście nie mamy żadnych wątpliwości, że taki przepis obowiązuje – sumitował się profesor. – Niewątpliwie…

– Ognia nie wolno rozpalać w odległości mniejszej niż sto metrów od lasu – nie ustępował Nowakowski. – Stąd do pierwszych drzew będzie pół kilometra, a może i więcej.

– Pan i pozostali uczestnicy zgromadzenia będą uprzejmi okazać dowody osobiste. Koleżanka starszy strażnik – okularnica pokazała na tę tęższą, ustawiwszy się bokiem tak, żeby wszyscy dostrzegli kaburę pistoletu – je zbierze, a ja spiszę dane. – Na wyjaśnienia za późno, tym bardziej że jesteście państwo po spożyciu alkoholu.

– Koleżanka… starszy strażnik? – Nie krył zaskoczenia Nowakowski. – Ja żem myślał, że to facet. Głos wyraźnie męski, twarz też jakby…

– Ja też – przyznał się Witkowski.

Profesorowa chciała powiedzieć, że spotkanie zaczęło się niedawno, jedni wypili po dwa kieliszki wódki, drudzy sączą wino, a doktor Letzki pije jedynie sok porzeczkowy, ale zabrakło jej odwagi.

Okularnica zaczęła spisywać dane podyktowane jej przez drugą strażniczkę.

– Witkowski Bolesław, zamieszkały w Zielonejgórze przy ulicy Czesława Niemena. Czy to tam, gdzie miała być druga palmiarnia? – Profesor się zawstydził, bo na opinii o nieprzydatności zardzewiałego szkieletu do podtrzymywania konstrukcji budowli, którą nie wiadomo dlaczego dał mu do podpisu doktor Letzki, również widniało jego nazwisko, ale przytaknął. – Musi się panu nieźle powodzić, skoro stać pana na apartament w takim miejscu. I jeszcze na domek letniskowy w Jodłowie na pewno nieźle urządzony – dodała tonem cokolwiek ironicznym. Tak się wydawało profesorowej. – Nowakowski Wacław. – Krytycznie zmierzyła prawnika. – Osiedle Kamieni Szlachetnych w Zielonejgórze. – Pan mecenas sam? Bez żony?

– Pani Alicja nie najlepiej się czuje, dlatego postanowiła zostać w domku – wyjaśniła Witkowska, pokazując na światło w oknie.

– Kulschmann Adam i Kulschmann Vanessa. – Tęższa kobieta najpierw przypatrywała się zdjęciom, potem długo sąsiadce prawnika. – Niemcy, Guben, Alte Poststrasse. Państwo musicie wyjątkowo cenić jubilata, skoro przyjechaliście aż z zagranicy – bardziej stwierdziła niż spytała, jakby chciała przekonać profesora i jego gości, że nawet i o tym wie. – Aleksander Stonoga – podniosła oczy na mężczyznę z zadbaną brodą – właściciel sławnej firmy produkującej implanty kręgosłupowe, rywal… – zaczęła i skarcona wzrokiem koleżanki, dyktowała dalej: – Medina Stabrowska-Stonoga. Żona? Co się pytam? Jeśli takie samo nazwisko, to musi być poślubiona doktorowi. Zielonagóra, osiedle Malarzy siedemnaście. Rogala Marian. Również osiedle Malarzy. Dziewiętnaście. Sasza Kubisztal. Też osiedle Malarzy dziewiętnaście. Panowie mieszkają razem? Pod jednym dachem? Aha, coś w rodzaju związku partnerskiego. Rząd uchwalił… Nareszcie takie osoby nie muszą się ukrywać – uśmiechnęła się okularnica do drugiej strażniczki, jakby to, co powiedziała, było i dla nich bardzo ważne. – I Letzki Bogusław, Zielonagóra, ulica Władysława czwartego. Singiel. Pana jeszcze nie stać na pałacyk z miedzianym dachem i fotokomórkami z firmy profesora Kurzawy.

– Bogusław? – zdziwił się Nowakowski. – Tyle się znamy, a nie wiedziałem, że jesteś Bogusławem.

– Jaki Bogusław? Przecież Bogdan – powiedziała Witkowska. – Bogusław nie pasuje.

– Mama uzgodniła z ojcem, że będę Bogdanem Adrianem. Drugie imię właśnie po ojcu. Ale w urzędzie stanu cywilnego coś się mu pokićkało – wyjaśnił Letzki, nic sobie nie robiąc z uwagi przyjaciół.

– Jung Daniel i Kwiatkowska-Jung Maria, Zielonagóra, osiedle Słoneczne – kontynuowała strażniczka bez zainteresowania. – Pan Remigiusz Carewicz, Witaszków osiem A.

– Ksiądz doktor habilitowany Remigiusz jest proboszczem – pośpieszył z wyjaśnieniem Witkowski. – Wykłada teologię pastoralną w seminarium i filozofię religii na uniwersytecie, gdzie ma godność profesora. Jest ciotecznym bratem naszej pani poseł.

– Gdzie leży Witaszków?

– Tycia wioska między Lubskiem i Gubinem.

– Musiał ksiądz mocno podpaść swojemu biskupowi, skoro profesora doktora habilitowanego, w dodatku brata ciotecznego posłanki, wysłał na wieś zabitą dechami.

Daniel Jung, który lepiej znał księdza, wiedział, że duchowny zadarł nie z biskupem, lecz z sekretarzem regionalnej Partii Demokratycznych Obywateli, a właściwie z jego siostrzeńcem, który przyszedł na egzamin z filozofii prosto z dyskoteki, w dżinsach i rozciągniętym swetrze, przed czym wykładowca przestrzegał. W przeciwieństwie do świeckich profesorów ksiądz był przykładem trochę staroświeckiego nauczyciela i wychowawcy.

– Razem dwanaście dobrze wykształconych osób i wyjątkowo nieodpowiedzialnych. Nawet świętowanie urodzin profesora Witkowskiego nie może być uznane za okoliczność łagodzącą.

– I będzie dwanaście mandacików – dopowiedziała druga. – Najpóźniej do końca przyszłego tygodnia poczta dostarczy je pod adresy wypisane z dowodów osobistych. Trzeba będzie pokwitować odbiór.

– Na stałe jesteśmy zameldowani w Zielonejgórze, ale latem rzadko bywamy w swoich mieszkaniach. Prawie wszyscy mamy domki letniskowe i dlatego o tej porze roku większość czasu spędzamy tu, w Jodłowie – wyjaśnił Witkowski.

– Dobrze, osobom przebywającym w Jodłowie osobiście przywieziemy mandaty. Ewentualnie ktoś z nadleśnictwa dostarczy decyzję w ciągu dwóch tygodni – oznajmiła okularnica, kątem oka przypatrując się Jungowi. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go spotkała i dlaczego jego nazwisko zapadło jej w pamięć. – Pieniądze trzeba będzie wpłacić na wskazane konto urzędu wojewódzkiego.

Danielowi się wydawało, że jej koleżanka mrugnęła do Vanessy Kulschmann albo do Mediny Stonogi, bo siedziały obok siebie. Może którąś z nich znała?

– Decyzję pań zaskarżę do sądu! – zawołał Nowakowski. I mniej pewnym głosem dodał, że to samo powinni zrobić pozostali goście profesora.

Żebyś wiedział, prowincjonalny mecenasie, o co tu chodzi, nabrałbyś wody w usta, pomyślała okularnica.

Zaproszenie na śmierć

Подняться наверх