Читать книгу Zaproszenie na śmierć - Alfred Siatecki - Страница 7
Zielonagóra, os. Słoneczne
sobota po południu
ОглавлениеLatem od poniedziałku do piątku Daniel Jung nawet kilka razy na dzień zaglądał do internetu i sprawdzał, jaką pogodę meteorolodzy zapowiadają na sobotnie przedpołudnie. W pozostałe dni mogło wiać i lać, ale nie w sobotę, gdy Miśka nie szła do kliniki, a on, uwolniony od obowiązków domowych, zaraz po wspólnym śniadaniu wsiadał do ibizy i wyjeżdżał na lotnisko Przylepa, gdzie wyprowadzał motolotnię z hangaru. Dwie godziny albo i dłużej latał nad podmiejskimi łąkami i lasami, to wzbijając się wysoko, to zniżając lot maszyny, aby z góry podpatrywać tych, którzy wylegiwali się nad jeziorem w Dąbiu. Przy słonecznej pogodzie lądował w pobliżu dystrybutora paliwa, napełniał bak motolotni benzyną i jeszcze co najmniej przez godzinę w myślach wychwalał kolegę, który namówił go do latania. Gdyby ktoś mu kazał zrezygnować z pracy w redakcji „Gazety Zielonogórskiej” albo z latania, wybrałby to pierwsze. Tych pieniędzy, które dostawałby jako emeryt policyjny, wystarczałoby na chleb z pasztetówką i dwuprocentowe mleko, a on nie należał do wymagających smakoszy. Już się zastanawiał, jak się zachowa, gdy jesienią stanie przed komisją i ze względu na wiek lekarze złożą wniosek o nieprzedłużenie licencji motolotniarza. Jacek Syski, którego w zeszłą sobotę zabrał do motolotni i po wszystkim zaprosił do kawiarni przy lotnisku, podpowiedział mu w żartach, że jeśli nie dostanie licencji, powinien się zapisać do sekcji modelarskiej lub do kółka miłośników astronomii.
Niedoczekanie.
Po trzech godzinach latania i przygotowywania motolotni do kolejnej wyprawy nad okoliczne łąki, pola i lasy Jung wrócił na osiedle, gdzie jeszcze jako podkomisarz w pionie kryminalnym dostał trzypokojowe mieszkanko na dziewiątym piętrze. Gdy dzieci były małe, marzył o kupieniu czegoś większego, żeby każde miało swój pokoik, ale wtedy Miśka była tylko asystentką profesora Kałużnego z głodową pensyjką, a on zarabiał tyle, że ledwie starczało na podstawowe wydatki. Teraz gdy może i stać go nawet na domek w zabudowie szeregowej na obrzeżach miasta, nie ma ochoty emigrować z osiedla, do którego się przyzwyczaił i skąd wszędzie miał blisko. A najbliżej na lotnisko.
Najpierw wetknął klucz do górnego zamka w drzwiach swojego mieszkania i nacisnął klamkę. Zamknięte? Pomyślał, że Miśka wyszła do sklepu po coś, czego zabrakło w kuchni, włożył więc drugi klucz do środkowego zamka i go przekręcił. Gdy otworzył drzwi, zrobił krok i zatrzymał się osłupiały.
– Prawdziwy wałek? – zapytał, pokazując oczyma na to, co żona trzymała w prawej ręce, i się roześmiał. – Na mnie? Za co? Przecież wiedziałaś, że będę na lotnisku, a nie z kolegami na wódce.
Miśka również się roześmiała, bo jeśli nawet Daniel wracał późno z jakiegoś spotkania i zachowywał się za głośno, nigdy nie czekała na niego w przedpokoju z wałkiem.
– Zaraz po tym, gdy wyszedłeś z mieszkania, umyłam naczynia i zajęłam się swoją robotą w kuchni. Dawno nie pichciłam gołąbków po naszemu, chciałam więc zrobić ci przyjemność. Zaczęłam parzyć kapustę, gdy usłyszałam chrobotanie w zamku. Pomyślałam, że wróciłeś, bo znowu o czymś zapomniałeś. Ale dlaczego grzebiesz kluczem w środkowym zamku, skoro wiesz, że gdy jestem w domu, nigdy go nie zamykam? Wyglądało tak, jakbyś był po dużej wódce i nie mógł trafić kluczem w dziurkę. Ponieważ trwało to z minutę, może dłużej, przekręciłam górny zamek i chwyciłam za klamkę przygotowana na to, że powiem ci coś do słuchu. Za drzwiami były dwie kobiety, jedna przykucnęła z jakimś szpikulcem w ręku, druga stała za jej plecami z latarką. Nagle struchlała krzyknęłam: „Co panie tu robią?!”. A one w nogi.
– Złodziejki w biały dzień?
– Za krótko je widziałam, ale dałabym głowę, że gdzieś je spotkałam. Jedna była wyższa i tęższa, o męskim wyglądzie, druga w drucianych okularach i raczej szczupła. Można powiedzieć, że filigranowa. Tak na oko miały nie więcej niż po dwadzieścia kilka lat. W każdym razie przed trzydziestką.
– Pewnie osiedlowe włamywaczki. Teraz pełno takich. Czekały, aż wyjadę. Nie mamy telefonu stacjonarnego, nie mogły więc sprawdzić, czy jeszcze jestem, a numeru mojej komórki nie znają. W dodatku domofon nawalił. Były pewne, że nikogo nie ma w domu – dedukował Jung. – Gdyby włamały się do mieszkania, to co by wyniosły? Co można wynieść z naszego mieszkania? Fotele i kredens za ciężkie. Łóżko nie zmieści się w drzwiach, trzeba je rozmontować, co jest czasochłonne. Najwyżej telewizor, stary odtwarzacz, mój laptop, kasetkę z twoją biżuterię, futro. Książki?… Pieniądze trzymamy na koncie w banku.
– A nie pomyślałeś, że mogło im chodzić o twoje notatki? I że wcale to nie były włamywaczki?
– U mnie wakacyjna posucha. Wszystko, co ostatnio było interesujące, sumiennie opisałem. Nawet Jacek się śmiał, że jak tak dalej pójdzie, to komendant zlikwiduje jego wydział kryminalny, a mnie szefowa wyśle na grzybki.