Читать книгу Barca vs. Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć - Alfredo Relano - Страница 6
WPROWADZENIE
ОглавлениеPowiedzmy sobie uczciwie: urodziłem się w kołysce madridistów. Mój ojciec był socio Realu przed wojną, mój starszy brat jest socio Realu od ponad 50 lat, ja sam zostałem zarejestrowany jako socio na sezon 1962/63, tuż przed przybyciem do klubu Amancio. Chcę, żeby to było jasne. Ale prawda jest też taka, że przyszedłem na świat w mieszanej rodzinie madrycko-barcelońskiej. Moja matka urodziła się w El Masnou i dorastała w Barcelonie. Kiedy zaczęła się wojna, do stolicy Katalonii przeniósł się mój dziadek Relaño. Właśnie tam jego trzech synów zakochało się w trzech barcelońskich siostrach Estapé. Tak się złożyło, że po wojnie wszystkie trzy małżeństwa przeprowadziły się do Madrytu i tutaj dorastała druga generacja siedmiorga Relaño Estapé. Słuchaliśmy matek rozmawiających ze sobą po katalońsku i zauważaliśmy na ulicy zdumiewającą niechęć do tego języka. Pośród małych traum z dzieciństwa pamiętam jedną szczególnie niemiłą sytuację, kiedy moja matka i ciotka usłyszały w autobusie: „Proszę mówić po ludzku!”, ponieważ rozmawiały ze sobą po katalońsku.
Futbol nie rozdzielił tego, co połączyła miłość. Kiedy byłem dzieckiem, dwie z trzech rodzin Relaño Estapé mieszkały w tym samym domu: rodzice i wujostwo, dzieci i kuzyni, wszyscy razem. W niedziele w radiu słuchało się audycji Carrusel deportivo (Sportowa karuzela) na antenie Sociedad Española de Radiodifusión, jak wtedy nazywała się Cadena SER, a moja ciotka Estrella, wielka barcelonistka (moja matka początkowo była futbolową agnostyczką, aż z biegiem lat stała się abolicjonistką), obstawiała wyniki meczów i rozprawiała o Kubali. Pozostali dorośli również mówili o Kubali, ale prawie zawsze towarzyszyło temu nazwisko Di Stéfano. Czasem takie rozmowy dało się słyszeć również w ciągu tygodnia, a to dlatego, że Real Madryt często grał mecze w Pucharze Europy. Były transmitowane w radiu i zazwyczaj rozstrzygał je właśnie rzeczony Di Stéfano. Jego nazwisko brzmiało dla mnie jak trzask bata. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem go sobie pośród mgły, mijającego błyskawicznie licznych przeciwników. Nie wiedziałem jeszcze, czym jest futbol. Dopiero co zacząłem oglądać
NO-DO[1], gdzie zamieszczano fragmenty spotkań, które jednak nie mówiły mi zbyt wiele. Dorośli, i owszem, rozmawiali o tym z pasją. Zwłaszcza kiedy dwóch angielskich arbitrów po raz pierwszy wyrzuciło Real Madryt z Pucharu Europy, z rozgrywek, które do tamtej chwili zawsze wygrywał.
Będąc już socio Realu – była to nagroda za dobre oceny i prezent na zakończenie roku szkolnego – z ogromną ciekawością oglądałem mój pierwszy mecz Real Madryt – Barcelona. Real wygrał 2:0, a mój siedem lat starszy brat stwierdził: „Obie drużyny są cieniem samych siebie z przeszłości”. Kubali nie było już w klubie. Nie widziałem go aż do następnego sezonu, kiedy zaczął występować w Espanyolu. Patrzyłem na niego, jak będę patrzył – jeśli w ogóle pewnego dnia tak się stanie – na jeden z posągów na Wyspie Wielkanocnej. Nic wtedy nie zrobił, uważałem jednak, że jest godny podziwu.
Przez kilka lat Barça była w moich oczach historyczną drużyną cofającą się w rozwoju. Nie postrzegałem jej jako rywala dla Realu Madryt. Wydawało mi się, że szacunek, jakim ten zespół darzyli jeszcze mój ojciec i jego bracia, należał mu się bardziej z uwagi na ich żony niż na to, na co naprawdę zasługiwała Barcelona. Ale oglądając w domu schowane w jakimś kącie stare numery magazynu „Blanco y Negro”, odkryłem Barçę, którą nieomal przegapiłem. Barçę mojego przyjaciela Juana Cruza, Barçę HH[2], Barçę, która zaczynała się od Ramalletsa, Olivelli, Rodriego, Gracii, Segarry, Gensany (albo Vergésa w miejsce jednego z nich), Barçę, która w każdym meczu musiała rezygnować z trzech z tych ośmiu wspaniałych napastników: Tejady, Kubali, Kocsisa, Evaristo, Eulogio Martíneza, Luisa Suáreza, Villaverde lub Czibora. Zorientowałem się, że straciłem coś wielkiego. I nauczyłem się patrzeć w sposób szczególny na Barçę Sadurníego, Fusté, Peredy, Zaldúi i pozostałych, których oglądałem w tamtych latach.
Rywalizacja w Madrycie toczyła się z Atlético, dla mnie jednak Barça była bardzo ważna. Często kupowałem „Dicen”. Odkryłem tę gazetę na Metropolitano, stadionie Atlético, na który chodziłem – wbrew radzie mojego ojca – w te niedziele, kiedy Real grał na wyjeździe. Do jej kupna namawiali handlarze na zachodniej trybunie. Od czasu do czasu, jeśli pozwalały mi na to oszczędności, w kiosku przy Cibeles kupowałem „Barçę” albo „RB”, dwa magazyny poświęcone Barcelonie, przy czym jeden z nich systematycznie atakował władze klubu, co wydawało mi się zadziwiające.
Mój pierwszy wyjazd do Barcelony nie miał nic wspólnego z futbolem. Stało się tak z okazji srebrnego jubileuszu moich rodziców. Pojechaliśmy tam, żeby poznać i uściskać katalońską rodzinę, z którą moja matka nie widziała się od wojny. Inne czasy. Ale rozmawiało się o futbolu i nasi barcelońscy krewni dyskretnie zawstydzili nas wspomnieniem finału butelek, do którego doszło nie tak dawno temu. Przyznaję, że ironia była jak najbardziej zasłużona. Tamto zdarzenie pokazało, jak nieokrzesani są kibice Realu Madryt. Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to. Tym bardziej że byłem wśród nich, choć spieszę z informacją, że nie rzuciłem żadnej butelki.
Moja pierwsza wizyta na Camp Nou miała miejsce kilka lat później, w wielkanocny poniedziałek w 1972 roku. Tym razem – już jako dziennikarz – poszedłem obejrzeć mecz Barça – Real Madryt. Gwizdy, jakimi przywitano wchodzących na murawę piłkarzy Realu, zaskoczyły mnie tak, jak niewiele rzeczy w życiu. Zupełnie nie byłem na to przygotowany i przez moment wydawało mi się, że to jakiś nadprzyrodzony dźwięk, jakby z olbrzymią prędkością zbliżały się do nas inne galaktyki. Minęło kilka dobrych chwil, zanim zdałem sobie sprawę, że to gwizdy; były nieprawdopodobnie ogłuszające, ani trochę nie przypominały gwizdów, jakie można było usłyszeć na meczach odwiecznych rywali w Madrycie.
Coś działo się wokół.
Czym było i jest to coś, staram się wyjaśnić w tej książce. Przygotowywałem się do jej pisania z największą starannością. Są w niej wydarzenia z historii obu klubów (znacznie więcej jednak traktujących o Barcelonie) i mnóstwo informacji dziennikarskich. Są w niej wspomnienia osób związanych z jednym i drugim klubem. Zawarłem w niej wreszcie moje własne wrażenia z ostatnich 50 lat, prawie połowy tej niebywale intensywnej rywalizacji, której byłem naocznym świadkiem, zarówno jako kibic (albo dziecko otoczone kibicami w pierwszych latach), jak i jako dziennikarz. Wyłuskałem wszystkie znaczące z mojego punktu widzenia epizody, do których doszło podczas rywalizacji tych dwóch gigantów, związane tak z meczami rozgrywanymi na boisku, jak i tymi w gabinetach. Wszystko, o czym Państwo przeczytają, jest dobrze udokumentowane, ponieważ w miarę możliwości starałem się docierać do źródeł. Wiele razy weryfikowałem rozpowszechnione po stronie barcelońskiej informacje; powtarzane aż do znudzenia najmłodszym generacjom, sprawiają, że kibice tej drużyny powszechnie uważają się za ofiary zniewag. Oczywiście, że Real Madryt robił świństwa Barcelonie. A Barça robiła je Realowi. Jednak stwierdzenie, że Real był drużyną Franco i stąd brały się jego sukcesy, jest niesprawiedliwym uproszczeniem. Real znaczył więcej niż Barça w czasach Republiki, jego prezes do wybuchu wojny domowej był szanowanym republikaninem, a w kwestii tytułów Real Madryt miał swoje gorsze lata między końcem wojny domowej a przybyciem Di Stéfano. Co do udziału reżimu w tym transferze, odsyłam do odpowiedniego rozdziału, w którym wyjaśniam, że sprawy nie wyglądały tak, jak o nich opowiadano. Dwa rozdziały przed fragmentem poświęconym sprawie Di Stéfano znajduje się opis sprawy Kubali, kiedy to władze robiły, co mogły, żeby mieć doskonałą bazę dla swojej antykomunistycznej propagandy.
Owszem, później, w latach 60., Real Madryt zyskał w Hiszpanii znaczenie, jakiego nigdy wcześniej nie posiadał, stał się czymś w rodzaju instytucji państwowej, której status znacznie wykraczał poza ramy zwykłego klubu sportowego, chociaż w herbie klub miał nazwę miasta. W tamtych latach nikt nie cierpiał tak jak Barça i być może to z tamtego okresu pochodzi siła, która pozwala dziś cieszyć się klubowi świetnością. Książka ukazuje się w momencie, gdy Barça stanowi wzór, kolekcjonuje tytuły i zbiera pochwały, Real Madryt porusza się zaś niezdarnie, wiosłując w górę rzeki, użalając się nad swoim losem i nie znajdując rozwiązania. Jest więc obecnie dokładnie odwrotnie niż wtedy, gdy 50 lat temu poznałem oba kluby, kiedy wspaniała armia, dowodzona przez Di Stéfano, szła od zwycięstwa do zwycięstwa, a Barça wprowadzała nowe projekty, by znaleźć rozwiązanie, które i tak się nie pojawiało.
Dodam jeszcze, że w książce pojawiają się nazwy klubów, które z biegiem czasu się zmieniły: Español stał się Espanyolem, Athletic Bilbao najpierw stał się Atlético, a potem powrócił do nazwy Athletic… Aby uniknąć niedomówień i zamieszania, uznałem, że będę o nich pisał, używając aktualnych nazw. Kiedy więc pojawia się nazwa Atlético, to odnosi się ona do klubu z Madrytu (który przed wojną też nazywał się Athletic), a kiedy pojawia się Athletic, to mowa o klubie z Bilbao (który od 1940 do 1972 roku nazywał się Atlético). Gdy wspominam o czasach tuż po wojnie, kiedy Atlético było znane pod tą nazwą, używam formy Atlético Aviación. Ale chodzi o ten sam klub. Tak samo postąpiłem w przypadku drużyny koszykówki Juventud – Joventut. Kiedy jednak odwoływałem się do tekstów obcego autorstwa, wolałem użyć oryginalnego nazewnictwa.
Imiona i nazwiska bohaterów katalońskich zapisałem tak, jak je zrozumiałem, albo tak, jak oni sami wolą je zapisywać, czyli zazwyczaj po katalońsku.
Książka składa się z 46 rozdziałów. Ta historia wciąż się nie skończyła i nadal jest pasjonująca. Proszę o niej poczytać. Myślę, że Państwa zainteresuje.