Читать книгу Open. Autobiografia tenisisty - Andre Agassi - Страница 10

Оглавление

Gram turniej w Country Clubie w Las Vegas, walcząc o szansę zdobycia mistrzostwa stanu. Moim przeciwnikiem jest Roddy Parks. Pierwszą rzeczą, jaką u niego zauważam, jest to, że on również ma niezwykłego ojca. Pan Parks nosi na palcu sygnet z mrówką zastygłą w kropli żółtego bursztynu. Pytam go o to przed meczem.

Widzisz, Andre, kiedy świat zginie w nuklearnej zagładzie, przeżyją jedynie mrówki. Dlatego planuję, by mój duch wszedł w ciało jednej z nich.

Roddy ma trzynaście lat, czyli jest dwa lata starszy ode mnie, jest też wyrośnięty ponad swój wiek, a do tego jeszcze ma krótkie, przycięte po wojskowemu włosy. Ale mogę go pokonać. Od samego początku widzę luki w jego grze, słabości. Tyle że jakimś cudem udaje mu się zatuszować luki i pokonać słabości. Wygrywa pierwszy set.

Powtarzam sobie w myślach, by drążyć, by przedzierać się przez te zapory. Wygrywam drugi set.

Pilnując się, gram sprytniej, szybciej. Czuję zbliżającą się linię mety. Roddy jest mój, już po nim. Co to w ogóle za imię – Roddy? Umyka mi jednak kilka punktów i teraz on wznosi ramiona nad głową – wygrał trzeci set 7–5 i cały mecz. Patrzę na trybuny na ojca – spuszcza wzrok i wygląda na zmartwionego. Nie złego – zmartwionego. Ja też jestem zmartwiony, ale jednocześnie cholernie zły i przepełniony pogardą dla samego siebie. Chciałbym być mrówką zatopioną w sygnecie pana Parksa.

Pakując torbę tenisową, złorzeczę sobie na całego. Nagle znikąd pojawia się jakiś chłopak i przerywa moje tyrady.

Ej, mówi, nie łam się. Miałeś dzisiaj zły dzień.

Podnoszę wzrok. Chłopak jest trochę starszy ode mnie, o głowę wyższy i ma minę, która mi się nie podoba. Jego oblicze jest nieco dziwne. Jakby miał nos i usta nieco przestawione. Do tego ta czapka na głowie i fajansiarska koszulka z małym człowieczkiem grającym w polo? Nie chcę go znać.

A kim ty, kurwa, jesteś?, pytam go.

Perry Rogers.

Wracam do pakowania torby tenisowej.

Nie zrozumiał aluzji. Wciąż bredzi o tym, jak to nie miałem najlepszego dnia, że jestem lepszy od Roddy’ego i pokonam go następnym razem – bla, bla, bla. Stara się być miły, tak sądzę, ale brzmi to, jakby znał się na wszystkim, jakby był następcą Björna Borga, więc prostuję się i robię celowo zwrot w jego stronę. Pocieszycielska mowa to ostatnia rzecz, której potrzebuję, bo jest bardziej bez sensu niż nagroda pocieszenia, szczególnie z ust chłopaka w koszulce do gry w polo. Zarzucając torbę na ramię, mówię mu: A co ty, kurwa, wiesz o tenisie?

Potem mam z tego powodu wyrzuty sumienia, nie powinienem tak ostro reagować. Później dowiaduję się, że jest tenisistą i bierze udział w tym samym turnieju. Słyszę też, że czuje miętę do mojej siostry Tami, co bez wątpienia jest głównym powodem, dla którego do mnie zagadał. Starał się zbliżyć do Tami.

O ile ja czuję się winny, to Perry jest wściekły. Nastoletnia poczta pantoflowa w Vegas już powtarza: Uważaj na siebie. Perry wziął cię na celownik. Rozpowiada wszystkim, że nie okazałeś mu szacunku i następnym razem, gdy cię zobaczy, skopie ci tyłek.

Kilka tygodni później Tami mówi, że cała paczka idzie na horror do kina, wszyscy starsi ode mnie. Pyta również, czy chcę się z nimi zabrać.

A ten Perry też idzie?

Może.

Dobra, pójdę.

Uwielbiam horrory. Poza tym mam pewien plan.

Mama zawozi nas wcześniej pod kino, żebyśmy mogli kupić pop­corn i lukrecję oraz zająć najlepsze miejsca w samym środku środkowego rzędu. Zawsze siadam w samym środku środkowego rzędu. To najlepsze miejsca w kinie. Sadzam Tami po mojej lewej stronie i zajmuję miejsce po prawej. Oczywiście zjawia się Perry-laluś. Skaczę na równe nogi i macham. Ej, Perry! Tutaj!

Odwraca się i mruży oczy. Widzę, że moja życzliwość zbiła go z pantałyku. Stara się przeanalizować sytuację, wyważyć odpowiedź. Po chwili uśmiecha się, w widoczny sposób porzucając urazę, którą miał do mnie. Sunie naprzód i przeciska się przez nasz rząd, po czym wskakuje na fotel obok mnie.

Cześć, Tami, mówi przeze mnie.

Cześć, Perry.

Cześć, Andre.

Cześć, Perry.

Kiedy tylko światła gasną i zaczyna się film, posyłamy sobie spojrzenia.

Pokój?

Pokój.

Film nosi tytuł Godziny odwiedzin. Opowiada o szaleńcu, który prześladuje pewną dziennikarkę, zakrada się do niej, zabija jej gosposię, a potem z niewiadomych powodów maluje się szminką i wyskakuje, kiedy dziennikarka wchodzi do domu. Udaje się jej uciec i w jakiś sposób dotrzeć do szpitala, gdzie, jak sądzi, jest bezpieczna, ale oczywiście wariat ukrywa się w tym szpitalu i starając się odnaleźć dziennikarkę, zabija wszystkich, którzy wchodzą mu w drogę. Tandetne, ale wystarczająco przerażające.

Kiedy się boję, zachowuję się jak kot wrzucony do pokoju z psami. Zamieram, nie drgnie mi ani jeden mięsień. Perry najwyraźniej jest spiętym gościem. W miarę postępu akcji rzuca się i oblewa napojem. Za każdym razem, kiedy zabójca wyskakuje z szafy, Perry podskakuje na fotelu. Kilka razy spoglądam na Tami i wywracam oczami. Jednak nie drwię z reakcji Perry’ego. Nawet nie wspominam o tym, kiedy zapalają się światła. Nie chcę zerwać naszego kruchego traktatu pokojowego.

Wychodzimy z kina z przeświadczeniem, że nie wystarczają nam popcorn, cola i batoniki. Idziemy na drugą stronę ulicy do Winchell’s i kupujemy pudełko okrągłych pączków. Perry dostaje z czekoladą. Ja udekorowany kolorową posypką. Jemy pączki przy ladzie i rozmawiamy. Chłopak z całą pewnością ma gadane. Jest niczym sędzia w Sądzie Najwyższym. Nagle w środku piętnastominutowej rozmowy milknie i pyta sprzedawcę: Czy ten lokal jest otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę?

Taa…, odpowiada sprzedawca.

Siedem dni w tygodniu?

Uhm.

Trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku?

Tak.

W takim razie po co wam zamki w drzwiach wejściowych?

Wszyscy odwracamy się, by popatrzeć. Cóż za błyskotliwe pytanie! Wybucham śmiechem tak gwałtownie, że parskam kawałkami swego pączka. Kolorowe wiórki sypią mi się z ust niczym konfetti. Być może jest to najzabawniejsze, najmądrzejsze pytanie, jakie słyszałem w życiu. Z całą pewnością najzabawniejsze, najmądrzejsze pytanie, jakie ktokolwiek zadał w tym lokalu. Nawet sprzedawca pączków musi się uśmiechnąć i przyznać: Mały, to prawdziwa zagwozdka.

Czyż życie nie jest podobne?, pyta Perry. Pełne zamków jak w Winchell’s i innych trudnych do wytłumaczenia rupieci?

Tak jak mówisz.

Zawsze wydawało mi się, że tylko ja to dostrzegam. A jednak jest chłopak, który nie tylko też to widzi, ale potrafi ubrać to w słowa. Kiedy nasza mama pojawia się, by zabrać mnie i Tami do domu, ze smutkiem żegnam się z moim nowym kumplem Perrym. Już nawet ta jego koszulka polo mnie tak nie wkurza.

Pytam tatę, czy mogę przenocować w domu Perry’ego.

Ani mi się, kurwa, waż, mówi.

Nie zna rodziny Perry’ego na wylot. A nie ufa temu, kogo nie zna. Ojciec podejrzewa wszystkich o wszystko, szczególnie rodziców naszych kolegów. Nawet nie pytam dlaczego i nie marnuję sił na sprzeczkę. Po prostu zapraszam Perry’ego, żeby przenocował u nas.

Perry zachowuje się niezwykle grzecznie wobec moich rodziców. Jest miły dla mojego rodzeństwa, szczególnie dla Tami, chociaż ona delikatnie hamuje jego zapędy. Pytam go, czy chce, żebym go oprowadził po domu. Jasne, odpowiada, więc pokazuję mu pokój, który dzielę z Phillym. Śmieje się, widząc białą linię dzielącą pokój na połowy. Pokazuję mu kort na tyłach domu. Odbija przez chwilę piłki ze smokiem. Wyznaję mu, jak bardzo nienawidzę smoka, jak kiedyś myślałem, że to żywy potwór. Wygląda na to, że mi współczuje. Widział wystarczająco dużo horrorów, by wiedzieć, że potwory pojawiają się we wszelkiej postaci i wielkości.

Ponieważ Perry również jest miłośnikiem horrorów, przygotowałem dla niego niespodziankę. Mam nagraną na becie kopię Egzorcysty. Odkąd widziałem, jak podskakiwał na Godzinach odwiedzin, nie mogę się doczekać, jak zareaguje na prawdziwy klasyczny film z tego gatunku. Kiedy domownicy kładą się już spać, wsuwamy kasetę do magnetowidu. Wszystko mnie boli z każdym skrętem szyi Lindy Blair, ale Perry nawet nie drgnie. Godziny odwiedzin przyprawiły go o dreszcze, ale na Egzorcyście nawet raz nie podskoczył? Chłopak najwyraźniej ma swoje upodobania.

Po projekcji pijemy napoje i rozmawiamy. Perry przyznaje, że mój ojciec jest bardziej przerażający niż wszystkie strachy z Hollywood, ale dodaje, że jego ojciec jest dwakroć straszniejszy. Jego ojciec, jak mówi, jest ogrem, tyranem i narcyzem – po raz pierwszy usłyszałem to słowo.

Perry tłumaczy, że narcyz to ktoś, kto myśli tylko o sobie. Oznacza to również, że syn stanowi jego wyłączną własność. Ma wizję tego, w jaki sposób powinno się potoczyć życie jego syna i nic go nie obchodzi zdanie syna w tej kwestii.

Brzmi znajomo.

Perry i ja zgadzamy się z tezą, że życie byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nasi ojcowie byli jak ojcowie naszych kolegów. Ale słyszę nutę bólu w głosie Perry’ego, bo uważa, że ojciec go nie kocha. Ja nigdy nie kwestionowałem miłości mojego taty do mnie. Chciałbym tylko, by była mniej szorstka, żeby mnie uważniej słuchał i mniej się wściekał. Prawdę mówiąc, czasem chciałbym, żeby mój tato mniej mnie kochał. Może wtedy by nieco odpuścił, pozwolił mi dokonywać własnych wyborów. Mówię Perry’emu, że to, iż nie mam wyboru, to, że nie mam prawa mieć zdania na temat tego, co robię czy kim jestem, doprowadza mnie do szału. Dlatego też myślę intensywnie, niemal obsesyjnie, o tych zaledwie kilku możliwościach, jakie mam – co mogę nosić, co mogę jeść i kogo nazywać przyjacielem.

Kiwa głową. Rozumie.

W końcu znalazłem w Perrym przyjaciela, z którym mogę podzielić się tymi głębokimi myślami, przyjaciela, któremu mogę powiedzieć o zamkach z Winchell’s w moim życiu. Mówię o tenisie, mimo że go nienawidzę. O tym, że nienawidzę szkoły, choć lubię książki. Że mam szczęście, mając takiego brata jak Philly, mimo jego pecha. Perry słucha, cierpliwie tak jak Phill, ale z większym zaangażowaniem. On nie tylko mówi, potem słucha, a potem potakuje. Perry prowadzi konwersację. Analizuje, opracowuje strategię, produkuje amunicję dla mnie i pomaga mi opracować plan, by poprawić moje życie. Kiedy opowiadam mu o moich problemach, z początku wydają się pogmatwane i błahe, ale Perry potrafi je poukładać w logiczny ciąg, co sprawia, że wygląda to na pierwszy krok do ich rozwiązania. Czuję się tak, jakbym przebywał na bezludnej wyspie, gdzie mogę sobie pogadać wyłącznie z palmami i nagle na brzegu pojawia się mądry, rozważny, wrażliwy rozbitek o bratniej duszy – choć wciąż z tym głupim graczem w polo na koszulce.

Perry zwierza mi się z kompleksów dotyczących nosa i ust. Urodził się z rozszczepionym podniebieniem. Przez to jest bardzo przewrażliwiony i nieśmiały wobec dziewcząt. Przeszedł operację plastyczną i czeka go jeszcze przynajmniej jedna. Pocieszam go, że aż tak tego nie widać. Ma łzy w oczach. Mamrocze coś o tym, że ojciec go za wszystko obwinia.

Większość rozmów z Perrym przeważnie kończy się na temacie ojców, z którego płynnie przechodzimy do kwestii przyszłości. Mówimy o tym, jakimi będziemy ludźmi, kiedy w końcu wyrwiemy się spod wpływu ojców. Obiecujemy sobie, że będziemy się od nich różnić, nie tylko od naszych ojców, ale od wszystkich znanych nam mężczyzn, nawet tych widzianych w kinie. Zawieramy przymierze, obiecując sobie, że nigdy nie sięgniemy po narkotyki czy alkohol. Ślubujemy też, że kiedy będziemy już bogaci, będziemy pomagać światu. Ściskamy sobie dłonie, żeby przypieczętować nasz pakt. To sekretny uścisk.

Perry’ego czeka długa droga do wzbogacenia się. Nigdy nie ma grosza przy duszy. Ja płacę za wszystko. Nie mam wiele – dostaję skromne kieszonkowe plus to, co uda mi się wydębić od gości z hotelu czy kasyna. Ale co mi tam, to co moje, to i Perry’ego, bo został moim najlepszym nowym przyjacielem. Tato daje mi codziennie pięć dolarów na posiłki, a ja wydaję połowę na Perry’ego.

Spotykamy się każdego popołudnia w Cambridge. Wygłupiamy się trochę, odbijamy piłki i idziemy coś przekąsić. Wymykamy się tylnymi drzwiami, przełazimy przez płot i biegniemy przez pustą parcelę do 7-Eleven, gdzie gramy w gry i jemy kupione przeze mnie chipwiche, aż nadchodzi czas powrotu do domu.

Chipwich to nowy rodzaj kanapki lodowej, odkryty niedawno przez Perry’ego. Między dwa pulchne czekoladowe ciastka wciśnięto waniliowe lody – według mojego kumpla, który zdradza objawy uzależnienia, to najlepsze jedzenie pod słońcem. Kocha chipwiche bardziej niż gadanie. Może godzinami rozprawiać na temat ich walorów – a jest to jedna z niewielu rzeczy będących w stanie go zatkać. Kupuję mu te chipwiche w hurtowych ilościach i żal mi go, że nie ma tyle pieniędzy, by móc pofolgować swoim nawykom.

Pewnego dnia jesteśmy w 7-Eleven i nagle Perry przestaje wciągać lodową kanapkę, spogląda na zegar na ścianie.

Kurde, Andre, lepiej wracajmy do Cambridge, moja mama mnie wcześniej odbiera.

Twoja mama?

Taa. Mówiła, żeby czekać na nią przed kortami.

Pędzimy przez pustą parcelę.

Oho!, krzyczy Perry. Już jest!

Patrzę na ulicę i widzę dwa samochody zmierzające do Cambridge – volkswagena garbusa i rolls royce’a z opuszczanym dachem. Widzę, jak garbus mija Cambridge, i wołam do Perry’ego, żeby wyluzował, bo mamy czas. Przegapiła skręt.

Nie!, krzyczy Perry. No dalej, szybciej.

Skręca ile sił w nogach i gna za rollsem.

Ej! Co do diabła ? Perry, jaja sobie robisz? Twoja mama ma rollsa? Jesteś… bogaty?

Chyba tak.

Dlaczego mi nie powiedziałeś?

Nie pytałeś.

Dla mnie stanowi to kwintesencję bogactwa – człowiek jest wtedy bogaty, kiedy nie przyjdzie mu nawet na myśl powiedzieć o tym przyjacielowi. A pieniądze to tak naturalna sprawa, że nie ma co się nad nimi rozwodzić.

Perry jednak jest nie tylko bogaty. Jest bardzo bogaty. Perry jest obrzydliwie bogaty. Jego ojciec, starszy partner w znanej firmie prawniczej, jest właścicielem lokalnej stacji telewizyjnej. Sprzedaje eter, jak określa to Perry. Wyobraźcie sobie. Sprzedaje eter. Stary, kiedy się już sprzedaje eter, to znaczy, że wszystko można. (Najwyraźniej kieszonkowe wypłaca Perry’emu też w eterze).

Mój ojciec w końcu pozwala mi odwiedzić przyjaciela w domu, gdzie odkrywam, że właściwie nie mieszka on w domu, ale w wielkiej posiadłości. Jego matka zawozi nas tam rollsem, a mnie oczy rozszerzają się jak spodki na widok potężnego podjazdu biegnącego po zielonych pagórkach, a później w cieniu wielkich drzew. Zatrzymujemy się przed budynkiem, który wygląda jak szacowne domiszcze Bruce’a Wayna. Całe jedno skrzydło zostało przeznaczone dla Perry’ego i znajduje się w nim między innymi sala jak z marzeń nastolatka ze stołem pingpongowym, bilardem, stołem do pokera, telewizorem z wielkim ekranem, małą lodówką i perkusją. Na końcu długiego korytarza jest sypialnia Perry’ego, której ściany zostały udekorowane dziesiątkami okładek magazynu „Sports Illustrated”.

Głowa mi lata na boki i patrzę na te wszystkie podobizny wielkich sportowców, a na usta ciśnie mi się tylko jedno słowo: Jejku.

Sam to wszystko zrobiłem, chwali się Perry.

Podczas kolejnej wizyty u dentysty oddzieram w poczekalni okładki wszystkich egzemplarzy „Sports Illustrated” i chowam je pod kurtkę. Kiedy podaję je Perry’emu, on tylko kręci głową.

Nie, mówi, tę mam. I tę. Mam je wszystkie, Andre. Mam prenumeratę.

Aha, No dobra, sorrki.

Chodzi o to, że nigdy nie miałem bogatego kolegi. I to takiego, który ma prenumeratę.

Jeśli akurat nie dokazujemy w klubie Cambridge czy też w jego posiadłości, Perry i ja rozmawiamy przez telefon. Jesteśmy nierozłączni. Dlatego jest zdruzgotany, kiedy informuję go, że lecę na miesiąc do Australii, by zagrać tam w kilku turniejach. Sieć McDonald’s kompletuje elitarną drużynę amerykańskich juniorów, by zagrała z najlepszymi zawodnikami z Australii.

Cały miesiąc?

Wiem, ale nie mam wyboru. Rozumiesz, ojciec.

Nie jestem do końca szczery. Jestem jednym z dwóch wybranych dwunastolatków, więc rozpiera mnie duma, jestem podekscytowany wyjazdem i jedynie trochę zdenerwowany tak daleką podróżą – lot trwa czternaście godzin. Na użytek Perry’ego ukrywam swoje rozradowanie. Mówię mu, żeby się nie przejmował, bo ani się obejrzy, a wrócę i wtedy zrobimy sobie ucztę z chipwichów.

Lecę sam do Los Angeles i już na lotnisku mam ochotę wrócić do Vegas. Jestem przerażony. Nie wiem, dokąd mam iść ani jak odnaleźć się na wielkim terminalu. Mam wrażenie, jakbym był zupełnie nagi w swoim sportowym dresie z emblematem złotych łuków McDonald’s na plecach oraz własnym nazwiskiem na piersi. I nagle gdzieś w oddali widzę grupę chłopaków ubranych w takie same dresy. Moja ekipa. Zbliżam się do jednego z dorosłych i się przedstawiam.

Na jego ustach pojawia się szeroki uśmiech. To trener. Mój pierwszy prawdziwy trener.

Agassi, mówi. Ten pistolet z Vegas? Hej, dobrze, że jesteś z nami!

Podczas lotu do Australii trener stoi w przejściu i opowiada, jak będzie wyglądać ta wyprawa. Mamy zagrać w pięciu turniejach, odbywających się w pięciu różnych miastach. Jednak najważniejszy z nich będzie ten trzeci, w Sydney. Tam wystawimy najlepszych przeciwko najlepszym Australijczykom.

Powinno być około pięciu tysięcy kibiców na widowni, mówi. Ponadto transmisja na całą Australię.

To tak à propos presji.

Ale są też dobre wiadomości, uśmiecha się trener. Za każdym razem, kiedy ktoś z was wygra turniej, pozwolę mu napić się zimnego piwa.

Wygrywam pierwszy turniej w Adelajdzie bez problemu i w autobusie trener podaje mi zmrożonego fostera. Przypomina mi się Perry i nasz pakt. Myślę sobie, jakie to dziwne, że mnie, dwunastolatkowi serwują piwo. Ale butelka jest tak wspaniale oszroniona, no i patrzą na mnie koledzy z zespołu. Ponadto znajduję się o tysiące kilometrów od domu – a pierdolić to. Biorę łyk. Przepyszne. Osuszam butelkę w czterech łykach, po czym przez resztę popołudnia zmagam się z poczuciem winy. Spoglądam przez okno na przesuwający się australijski busz i zastanawiam się, jak Perry przyjmie te wieści i czy wciąż będzie chciał być moim przyjacielem.

Wygrywam trzy z kolejnych czterech turniejów. Jeszcze trzy piwa. Każde smaczniejsze niż poprzednie, ale z każdym łykiem mają coraz to bardziej gorzki smak.

Perry i ja wracamy do naszych zwykłych zajęć. Horrory. Długie rozmowy. Cambridge. 7-Eleven. Chipwiche. Co jakiś czas jednak spoglądam na niego, czując brzemię swej zdrady.

Idziemy z Cambridge do 7-Eleven i nie mogę już dłużej tego w sobie tłamsić. Poczucie winy zżera mnie od środka. W uszach mamy dwie pary słuchawek podłączone do walkmana Perry’ego, w którym leci Purple Rain Prince’a. Klepię kumpla po ramieniu i mówię mu, żeby zdjął słuchawki.

Co się dzieje?

Nie wiem, jak mam to powiedzieć.

Gapi się na mnie.

No co jest?

Perry, złamałem nasz pakt.

Nie.

Piłem piwo w Australii.

Tylko jedno?

Cztery.

Cztery!

Spuszczam wzrok.

Zastanawia się. Spogląda na wzgórza. Cóż, wzdycha, sami dokonujemy życiowych wyborów, Andre, a ty zadecydowałeś. Zdaje się, że zostałem sam.

Jednak po kilku minutach widać, że zżera go ciekawość. Pyta mnie, jak smakuje piwo, i znów nie mogę skłamać. Mówię mu, że wspaniale. Znów przepraszam, ale nie ma sensu udawać, że czuję wyrzuty sumienia. Perry ma rację – po raz pierwszy stanąłem przed wyborem i dokonałem go. Jasne, że wolałbym nie łamać naszego przymierza, ale nie jestem w stanie czuć się źle z powodu tego, że w końcu skorzystałem z wolnego wyboru.

Perry marszczy brwi jak ojciec. Nie jak mój ojciec czy jego, ale jak taki tato z telewizji. Wygląda tak, jakby miał na sobie rozpinany sweter i palił fajkę. Uświadamiam sobie, że moje przymierze z Perrym u swych podstaw było obietnicą stania się nawzajem ojcem drugiego. Wiązało się z wychowywaniem przyjaciela. Przepraszam jeszcze raz i uzmysławiam sobie, jak mi brakowało Perry’ego podczas tego wyjazdu. Zawieram kolejne przymierze, tym razem z samym sobą, że nie ruszę się już nigdzie z domu.

Mój tato przechwytuje mnie w kuchni. Mówi, że musimy porozmawiać. Ciekawe, czy słyszał o tym piwie.

Każe mi usiąść za stołem. Sam siada naprzeciw mnie. Rozdziela nas niedokończona układanka Normana Rockwella. Rozmowa dotyczy tenisowej szkoły z internatem na zachodnim wybrzeżu Florydy niedaleko Tampa Bay. To pierwsza szkoła tego rodzaju, twierdzi tato. Obóz szkoleniowy dla młodych tenisistów prowadzony przez byłego spadochroniarza Nicka Bollettieriego.

No i?

No i jedziesz tam.

Co takiego?

W Las Vegas już się nie rozwiniesz. Pokonałeś tu wszystkich. Pokonałeś wszystkich chłopaków na zachodzie kraju. Andre, pokonałeś wszystkich zawodników z miejscowego college’u! Tutaj już niczego nie mogę cię nauczyć.

Ojciec nie wypowiada tego na głos, ale to oczywiste – pragnie, żeby ze mną było inaczej. Nie zamierza powtórzyć błędów, które popełnił z moim rodzeństwem. Zaprzepaścił ich umiejętności, przeciągając wszystko i naciskając na nich, co jednocześnie całkowicie zburzyło ich wzajemne relacje. Jest tak źle, że Rita niedawno uciekła z legendą tenisa Pancho Gonzalezem, który jest od niej starszy o przynajmniej trzydzieści lat. Ojciec nie chce mnie ograniczać, łamać ani zniszczyć. Dlatego mnie wypędza. Odsyła daleko, po części po to, by ochronić mnie przed nim samym.

Andre, mówi, musisz jeść, spać i pić tenisem. To jedyny sposób, żebyś został najlepszym z najlepszych.

Ja już jem, śpię i piję tenisem.

Ale on chce, żebym jadł, spał i pił gdzie indziej.

Ile kosztuje ta szkoła tenisa?

Jakieś dwanaście tysięcy rocznie.

Nie stać nas na to.

Jedziesz tylko na trzy miesiące. To trzy tysiące dolarów.

Na to też nas nie stać.

To inwestycja. Inwestycja w ciebie. Znajdziemy sposób.

Nie chcę jechać.

Po twarzy mojego ojca widzę wyraźnie, że wszystko już jest postanowione. Koniec pieśni.

Staram się patrzeć na pozytywy tego wyjazdu. To tylko trzy miesiące. Przez trzy miesiące wytrzymam wszystko. Poza tym, co mnie tam może złego spotkać? Może będzie jak w Australii. Może będzie fajnie. Może pojawią się nieprzewidywane korzyści. Może będzie tak, jakbym grał w drużynie.

A co ze szkołą?, pytam. Uczęszczam do siódmej klasy.

Szkoła znajduje się w miasteczku obok, oznajmia tato. Będziesz tam jeździł na pół dnia, a potem popołudniami i wieczorami grał w tenisa.

Niezła harówka. Jakiś czas później mama mówi mi, że widziała w programie „60 Minutes” raport na temat tego całego Bollettieriego, który ujmując rzecz w skrócie, prowadzi zakład wyzyskujący tanią, dziecięcą siłę roboczą.

Wydają dla mnie pożegnalne przyjęcie w Cambrige. Pan Fong jest wyraźnie przygnębiony, Perry wygląda, jakby miał się rzucić z mostu, a mój ojciec robi dobrą minę do złej gry. Stajemy w kółku i jemy ciasto. Gramy w tenisa balonami, a potem nakłuwamy je szpilkami. Wszyscy klepią mnie po plecach i mówią, jaki to będzie czad.

Wiem, odpowiadam. Nie mogę się doczekać spotkania z chłopakami z Florydy.

To kłamstwo brzmi jak celowa skucha, jakbym uderzył piłkę drewnianą ramą rakiety.

Kiedy zbliża się dzień mojego wyjazdu, nie mogę się wyspać. Budzę się, rzucając na łóżku, spocony, na zmierzwionej pościeli. Nie mam apetytu. W jednej chwili pojęcie tęsknoty za domem zyskuje realny kształt. Nie chcę opuszczać domu, mojego rodzeństwa, mamy i przyjaciela. Pomimo domowego napięcia, przeplatanego okazjonalną grozą, dałbym wszystko, byle tylko nie jechać. Mimo bólu, jaki sprawił mi tato, jedyną stałą była jego obecność. Zawsze był przy mnie, za moimi plecami, a teraz go zabraknie. Czuję się opuszczony przez wszystkich. Wydawało mi się, że najbardziej chcę się od ojca uwolnić, a teraz, kiedy mnie odsyła, mam złamane serce.

Ostatnie dni upływają mi na trzymaniu się nadziei, że mama mnie z tego wybawi. Spoglądam na nią ponaglająco, ale odpowiada mi spojrzeniem w stylu: Widziałam, jak złamał trójkę dzieci. Masz szczęście, że wydostajesz się stąd w jednym kawałku.

Tato odwozi mnie na lotnisko. Mama też chce jechać, ale nie może zwolnić się z pracy. Perry zajmuje jej miejsce. Buzia mu się nie zamyka przez całą drogę. Nie wiem, czy chce pocieszyć mnie, czy siebie. To tylko trzy miesiące, mówi. Będziemy pisać listy, pocztówki. Zobaczysz, będzie dobrze. Nauczysz się wiele. Może nawet przyjadę w odwiedziny.

Myślę sobie o Godzinach odwiedzin, horrorze klasy C, który oglądaliśmy tego wieczoru, kiedy narodziła się nasza przyjaźń. Perry zachowuje się teraz tak jak wtedy, tak jak zawsze reaguje na strach – wierci się, podskakuje na fotelu. A ja reaguję w sposób typowy dla siebie. Jak kot wrzucony do pokoju z psami.

Open. Autobiografia tenisisty

Подняться наверх