Читать книгу Open. Autobiografia tenisisty - Andre Agassi - Страница 11
ОглавлениеAutobus z lotniska staje przy kompleksie szkoły tuż po zmierzchu. Akademia Tenisa Nicka Bollettieriego postawiona na starej pomidorowej farmie nie jest wymyślna w formie i składa się z kilku zabudowań, które wyglądają jak więzienie. Mają też więzienne nazwy. Budynek B, Budynek C. Rozglądam się, niemal spodziewając się zobaczyć wieżyczki strażnicze i zasieki z drutu kolczastego. Jeszcze bardziej złowróżbny widok rozciąga się dalej, gdzie dostrzegam kilka rzędów kortów tenisowych.
Kiedy słońce chowa się za atramentowoczarnymi mokradłami, spada też temperatura. Kulę się w swoim T-shircie. Wydawało mi się, że na Florydzie jest ciepło. Gdy wysiadam z mikrobusu, wita mnie jeden z pracowników i prowadzi prosto do baraku, który jest opustoszały i upiornie cichy.
Gdzie są wszyscy?
W sali do nauki własnej, informuje. Za kilka minut rozpocznie się wolna godzina. To czas między nauką i capstrzykiem. Może pójdziesz do sali rekreacyjnej i przedstawisz się kolegom?
W sali rekreacyjnej zastaję dwie setki urwisów oraz kilka groźnie wyglądających dziewcząt skupionych w grupkach. Jedna z największych grup stoi ściśnięta wokół stołu do ping-ponga z firmy Nerf i bluzga na całego na dwóch grających chłopaków. Opieram się o ścianę i rozglądam po sali. Rozpoznaję kilka twarzy, włącznie z jedną czy dwiema z podróży do Australii. Tamten chłopak – grałem z nim w Kalifornii. Tamten ziomek o złowrogim wyglądzie – grałem z nim zawzięte trzy sety w Arizonie. Wszyscy sprawiają wrażenie niezwykle uzdolnionych i nadmiernie pewnych siebie. Są tu dzieci wszystkich kolorów skóry, wzrostu, wieku i prawie z całego świata. Najmłodsze mają siedem lat, a najstarsze dziewiętnaście. Przez całe życie wiodłem prym w Las Vegas, a teraz czuję się jak mała rybka w wielkim stawie. Albo w bagnie. A największe z wielkich ryb należą do najlepszych zawodników w kraju – nastoletni supermeni tworzą grupę w odległym rogu.
Staram się obserwować mecz ping-ponga. Nawet tu byłbym zdeklasowany. W domu nikt nie był w stanie mnie pokonać przy stole. A tutaj? Połowa tych chłopaków zmiotłaby mnie z powierzchni ziemi.
Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ja się tu wpasuję, zaprzyjaźnię z kimkolwiek. Chcę wracać do domu, już teraz, albo przynajmniej zadzwonić, ale musiałbym prosić telefonistkę o rozmowę na koszt abonenta, a wiem, że mój ojciec nie przyjąłby takiego wywołania. Sama świadomość, że nie mogę usłyszeć głosu mamy czy Philla, bez względu na to, jak bardzo bym tego chciał, wywołuje we mnie uczucie paniki. Kiedy kończy się wolna godzina, biegnę do pokoju, kładę się na łóżku, chcąc za wszelką cenę zniknąć w czarnym bagnie snu.
Trzy miesiące, powtarzam sobie. Tylko trzy miesiące.
Ludzie nazywają Akademię Bollettieriego obozem treningowym, ale w rzeczywistości jest to zwykły obóz pracy. I wcale nie taki szykowny. Jemy jakąś papkę – brązowawe mięso, galaretowate steki oraz szarą breję wylewaną na ryż – i śpimy w naszych barakach w rozchwierutanych piętrowych łóżkach ustawionych na wzór wojskowy wzdłuż ścian z dykty. Wstajemy o świcie i kładziemy się tuż po kolacji. Rzadko opuszczamy teren szkoły i mamy śladowy kontakt ze światem zewnętrznym. Podobnie jak zwykli więźniowie, głównie śpimy i pracujemy, a naszym kamieniołomem jest seria żmudnych ćwiczeń. Trenujemy serwis, wejście na siatkę, bekhendy, forhendy i od czasu do czasu gramy sparingi, mające na celu wskazać tych lepszych i tych gorszych. Czasami człowiek czuje się jak gladiator, przygotowujący się do starcia w podziemiach Koloseum. Z całą pewnością trzydziestu pięciu instruktorów, którzy warczą na nas podczas treningów, uważa się za poganiaczy niewolników.
Kiedy nie ćwiczymy, uczymy się psychologii tenisa. Uczestniczymy w zajęciach o umysłowej wytrzymałości, pozytywnym myśleniu i wizualizacji. Uczymy się zamykać oczy i wyobrażać sobie, że wygrywamy Wimbledon, unosząc złote trofeum nad głową. Później idziemy na aerobik albo siłownię, albo na bieżnię wysypaną pokruszonymi muszlami, gdzie biegamy do utraty sił.
Ciągła presja, zabójcza konkurencja, całkowity brak nadzoru dorosłych z wolna zmieniają nas w stado dzikich zwierząt. Panuje tu prawo dżungli. Jakby ktoś kręcił film Karate Kid z rakietami tenisowymi czy Władcę much, w którym chłopcy posługują się forhendami. Pewnego wieczoru dwóch chłopaków się pokłóciło. Biały i Azjata. Biały chłopak rzuca jakąś obelgę pod adresem żółtej rasy i odchodzi. Przez pełną godzinę Azjata stoi pośrodku baraku, rozciąga się, rozluźnia mięśnie ramion i nóg oraz szyi. Powtarza ruchy zawodnika judo, po czym metodycznie zaczyna owijać sobie kostki. Kiedy biały chłopak wraca, Azjata robi błyskawiczny obrót, wyrzucając nogę w górę, i wyprowadza kopnięcie, które łamie szczękę białemu.
Najbardziej wstrząsające było to, że nie wyleciał ani jeden, ani drugi, co świadczy tylko o ogólnej atmosferze anarchii panującej w Akademii.
Dwóch innych chłopaków toczy zadawniony prymitywny spór. Zwykle objawia się to kpinami, drażnieniem i innymi pomniejszymi szykanami – aż jeden z nich podbija stawkę. Przez kilka dni zbiera do wiadra siki i kupę. Następnie późno w nocy wpada do baraku przeciwnika i zakłada mu wiadro na głowę.
Poczucie przebywania w dżungli, ciągłe zagrożenie przemocą lub wpadnięciem w pułapkę nasila się, kiedy po capstrzyku z oddali rozlegają się dźwięki bębna.
Pytam jednego z chłopaków: Co to jest do diabła?
Och. To tylko Courier. Lubi sobie pograć na perkusji, którą przysłali mu rodzice.
Kto?
Jim Courier. Z Florydy.
Po kilku dniach po raz pierwszy mam okazję zobaczyć naszego naczelnika więzienia, założyciela i właściciela szkoły Nicka Bollettieriego. Ma pięćdziesiąt kilka lat, ale wygląda na dwieście pięćdziesiąt, ponieważ opalanie się jest jedną z jego manii oprócz tenisa i zawierania związków małżeńskich. (Ma chyba pięć albo sześć byłych żon, nikt dokładnie nie wie ile). Jest tak napromieniowany słońcem, tak spieczony licznymi lampami ultrafioletowymi, że ten proces na trwałe zmienił jego pigmentację. Jedyna część twarzy, która nie ma barwy spieczonego steku, to wąsy i czarna, starannie przycięta bródka z wygolonym paskiem na brodzie, co sprawia wrażenie, jakby wciąż miał zawziętą minę. Widzę, jak Nick kroczy przez teren akademii, wściekły czerwonoskóry w półokrągłych okularach przeciwsłonecznych, gromiący kogoś, kto truchta obok niego, starając się dotrzymać mu kroku, i modlę się, żebym nigdy nie musiał się z nim zetknąć bezpośrednio. Patrzę, jak wślizguje się do czerwonego ferrari i znika w tumanie kurzu.
Jeden z chłopaków mówi, że do nas należy mycie i polerowanie czterech sportowych wozów Nicka.
Do nas? To jakaś bzdura.
Poskarż się sędziemu.
Pytam któregoś ze starszych chłopaków weteranów o Nicka. Kim on jest? Co go rusza? Uważa, że to oszust, facet, który wygodnie żyje z tenisa, ale nie kocha tej gry, nawet się na niej specjalnie nie zna. Nie jest taki jak mój ojciec, pochłonięty kątami i liczbami oraz pięknem tenisa. A jednocześnie jest niemal całkowicie taki jak mój stary. Pochłania go zdobywanie gotówki. To gość, który oblał egzamin dla pilotów marynarki wojennej, wylali go z prawa, po czym pewnego dnia zaświtała mu myśl, żeby nauczać gry w tenisa. Wpadłem po uszy w gówno. Dzięki odrobinie ciężkiej pracy i całym pokładom szczęścia, wyrobił sobie pozycję tytana tenisa, mentora. Chłopaki mówią, że można się od niego czegoś nauczyć, ale nie jest cudotwórcą.
Nie wygląda na faceta, dzięki któremu przestałbym nienawidzić tenisa.
Gram sparing, dając niezłe lanie chłopakowi ze Wschodniego Wybrzeża, i nagle orientuję się, że Gabriel, jeden z pomagierów Nicka, stoi za mną i się temu przygląda.
Po kilku kolejnych punktach Gabriel przerywa mecz. Pyta mnie: Czy Nick widział już, jak grasz?
Nie, proszę pana.
Marszczy brwi i odchodzi.
Później w głośniku, z którego głos niesie się po wszystkich kortach szkoły Bollettieriego, słyszę:
Andre Agassi zgłosi się na główny kort w budynku! Andre Agassi, zgłosić się na główny kort – natychmiast!
Nigdy moja noga nie postała na głównym zadaszonym korcie i nie widzę powodów, dla których teraz mnie tam wzywają. Biegnę i zastaję na nim Gabriela i Nicka. Stoją ramię w ramię i czekają na mnie.
Gabriel mówi do Nicka: Musisz zobaczyć, jakie ten mały ma uderzenie.
Nick odchodzi, chowając się w cień. Gabriel przechodzi na drugą stronę siatki. Trenujemy przez pół godziny. Od czasu do czasu rzucam ukradkowe spojrzenia przez ramię – ledwo widzę sylwetkę Nicka, który w skupieniu gładzi swoje wąsy.
Pokaż swoje bekhendy, żąda Nick. Jego głos brzmi tak, jakby ktoś pocierał szkło papierem ściernym.
Robię, co mi każe. Pokazuję bekhendy.
A teraz serwis.
Serwuję.
Podejdź do siatki.
Podchodzę do siatki.
Wystarczy.
Podchodzi. Skąd jesteś?
Z Las Vegas.
Jak wypadasz w rankingu krajowym?
Jestem trzeci.
Jak mogę skontaktować się z twoim ojcem?
Jest w pracy. Ma nocną zmianę w MGM.
A może z matką?
O tej porze? Pewnie jest w domu.
Chodź ze mną.
Idziemy wolnym krokiem do biura, gdzie prosi o numer telefonu do mamy. Siedzi w wysokim fotelu z czarnej skóry, niemal odwrócony w druga stronę. Czuję, że moja twarz ma intensywniejszą barwę czerwieni niż jego. Wykręca numer i rozmawia z mamą. Podaje mu numer do taty do pracy. Znów kręci.
Teraz krzyczy: Panie Agassi! Tu Nick Bollettieri! Tak, tak. Proszę, niech pan mnie posłucha. Powiem panu coś bardzo ważnego. Pana chłopak ma więcej talentu niż wszyscy inni uczniowie, których przyjęła moja akademia. Tak właśnie. W całej swojej historii. I ja go zaprowadzę na szczyt.
O czym on, do diabła, gada? Ja tu jestem tylko na trzy miesiące. Wyjeżdżam za sześćdziesiąt cztery dni. Czy Nick chce mnie tu zatrzymać? Mam tu żyć już na zawsze? Przecież mój tato na to nie pójdzie.
Nick mówi: No właśnie. Nie, to żaden problem. Zrobimy tak, że nie zapłaci pan ani centa. Andre może zostać za darmo. Zaraz podrę pański czek.
Serce mi staje. Wiem, że ojciec nie będzie mógł się oprzeć czemuś, co dostaje za darmo. Mój los został przypieczętowany.
Nick odkłada słuchawkę i przekręca się na fotelu w moją stronę. Nic nie wyjaśnia. Nie pociesza. Nie pyta mnie, czy tego właśnie chcę. Nie mówi nic poza: Wracaj teraz na kort.
Naczelnik więzienia dopisał mi kilka lat do wyroku, więc nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć młot i ruszyć do ciężkiej harówki.
Każdy dzień w Akademii Bollettieriego zaczyna się od wąchania smrodu. Na otaczających ją wzgórzach znajdują się zakłady przetwórstwa pomarańczy, które wypuszczają toksyczny swąd palonej pomarańczowej skórki. To pierwsza rzecz, jaką czuję, otwierając oczy. Przypomnienie, że to wszystko dzieje się naprawdę, że nie wróciłem do Las Vegas i nie śni mi się to w łóżku na mojej połowie pokoju. Nigdy nie zastanawiałem się nad sokiem pomarańczowym, ale po pobycie w Akademii Bollettieriego nigdy nie będę mógł spojrzeć bez obrzydzenia na galon tego napoju.
Kiedy słońce zaczyna rozwiewać mgły na bagnach, wypalając je ze szczętem, gnam pod prysznic, by wyprzedzić innych, bo tylko pierwsi będą mieli ciepłą wodę. Mówiąc szczerze, nie jest to prysznic, to wąska dysza strzelająca w kąpiącego się strumieniem kłujących igiełek, pod którym nie tylko nie można się dobrze umyć, ale nawet dobrze zmoczyć. Po prysznicu wszyscy biegniemy na śniadanie podawane w kafeterii, gdzie panuje taki chaos, jakby w szpitalu psychiatrycznym pielęgniarki zapomniały podać pacjentom leki. Lepiej trafić tam wcześniej, bo później jest jeszcze gorzej. Masło będzie posypane okruchami, chleb zniknie, a plastikowe jajka będą zimne.
Prosto ze śniadania pakujemy się do autobusu jadącego do znajdującej się o dwadzieścia sześć minut drogi szkoły w Bradenton. Dzielę swój czas na dwie szkoły, obie przypominające więzienie, ale ta w Bradenton sprawia jeszcze bardziej klaustrofobiczne wrażenie, bo nauka w niej nie ma większego sensu. W akademii tenisa przynajmniej uczę się czegoś o grze. A w Bradenton dowiaduję się tylko, jaki jestem głupi.
W utrzymanej w kolorystyce czternastu odcieni szarości szkole są wypaczone podłogi i brudne wykładziny. W budynku nie ma ani jednego okna, dlatego też światło pochodzi wyłącznie ze świetlówek, a powietrze jest tu zatęchłe, przepełnione gamą różnorakich paskudnych woni, głównie wymiocin, zapachów z toalety i odoru strachu. Jest to woń niemal przebijająca smród palonej skórki pomarańczy znanej z Akademii Bollettieriego.
Innym dzieciom, tym z miasteczka, które nie grają w tenisa, najwyraźniej to nie przeszkadza. Niektóre nawet chwalą sobie tę placówkę, może dlatego, że mają znośny rozkład obowiązków. Nie muszą łączyć szkoły z karierą półprofesjonalnych sportowców. Nie opanowują ich ataki tęsknoty za domem, które wznoszą się i opadają niczym mdłości. Siedzą po siedem godzin w klasie, potem idą do domu na obiad i oglądają telewizję w gronie rodzinnym. Jednak my, którzy dojeżdżamy z Akademii Bollettieriego, siedzimy w klasie przez cztery i pół godziny, wracamy autobusem do naszych podstawowych zajęć i odbijamy piłki aż do zmierzchu. W końcu padamy bez ducha na prycze, by złapać pół godziny odpoczynku przed powrotem do stanu naturalnego w sali rekreacyjnej. Następnie przez dwie bezsensowne godziny głowy nam się kiwają nad zeszytami, zanim nadejdzie godzina wolnego i capstrzyk. Jest to system dostosowany do produkcji złych uczniów w takim samym tempie i z taką samą skutecznością, jak wydaje z siebie dobrych tenisistów.
Nie lubię niczego, co jest z góry ustalone, więc zbytnio się nie przykładam. Nie uczę się. Nie odrabiam zadań domowych. Nie uważam na lekcjach. I nic mnie to nie obchodzi. Na każdej lekcji siedzę cicho w ławce, gapiąc się na swoje stopy, żałując, że nie jestem gdzie indziej, a tymczasem nauczyciel nadaje coś o Szekspirze, o Bunker Hill czy o twierdzeniu Pitagorasa.
Nauczycieli nie obchodzi, że ich olewam, bo jestem jednym z chłopaków Nicka, a oni nie chcą z nim zadrzeć. Szkoła w Bradenton istnieje dzięki temu, że Akademia Bollettieriego przysyła im co semestr autobus pełen płacących za naukę klientów. Nauczyciele wiedzą, że ich posady zależą od Nicka, więc nie mogą nas oblewać, a my cenimy sobie przywileje wynikające z naszego specjalnego statusu. Odczuwamy pewną wyższość, przeświadczenie, że takie traktowanie nam się należy, nie uświadamiając sobie, że nie dostajemy tego, co nam przysługuje najbardziej – wykształcenia.
Za metalowymi frontowymi drzwiami szkoły Bradenton znajduje się biuro, centralny układ nerwowy placówki oraz źródło wszelkiego bólu. Stąd wysyła się zawiadomienia i listy z pogróżkami do rodziców. Trafiają tu też niegrzeczni chłopcy. Biuro jest również matecznikiem pani G. i doktora G., małżeństwa kierującego placówką i jak podejrzewam, jednocześnie wypalonych artystów z wesołego miasteczka. Pani G. jest wysoką kobietą pozbawioną talii. Wygląda, jakby ramiona wyrastały jej bezpośrednio z bioder. Stara się zamaskować ten dziwny kształt ciała, nosząc spódnice, które niestety podkreślają ten typ budowy. Na jej twarzy wykwitają dwie plamy niezdrowych rumieńców i trzecia, rozsmarowanej szminki – symetryczna triada o kolorystyce, w jakiej zwykle ludzie utrzymują buty czy pasek. Barwa na policzkach za każdym razem pasuje do koloru plamy na ustach i niemal zawsze odciąga uwagę od garba na plecach pani G. Jednak nic, co włoży, nie jest w stanie przyćmić jej potężnych łap. Ma dłonie wielkości rakiet tenisowych i kiedy pierwszy raz podaje mi rękę, mam wrażenie, że zemdleję.
Stary doktor G. jest o połowę mniejszy, ale wyróżnia się równie wieloma niespotykanymi znakami szczególnymi. Nietrudno spostrzec, co w sobie widzieli. Kruchy, pokurczony doktor G. ma chrome prawe ramię od urodzenia. Powinien je skrywać, trzymać za plecami albo w kieszeni. On jednak rusza nim na wszystkie strony, wymachuje niczym maczugą. Lubi wziąć sobie ucznia na bok na rozmowę w cztery oczy i za każdym razem, kiedy to robi, kładzie delikwentowi swoje chrome ramię na barku i trzyma je tam dopóty, dopóki nie powie, o co mu chodzi. Nic tak nie napędza strachu jak ten gest. Uczeń ma wrażenie, że ktoś położył mu na ramieniu polędwicę wieprzową i czując to jeszcze wiele godzin później, wciąż ma dreszcze.
Pani G. i doktor G. wydali niezliczoną ilość przepisów, a jedną z najsurowiej przestrzeganych zasad jest zakaz noszenia biżuterii. Dlatego też podpadłem, przebijając sobie uszy. Jest to prosty akt buntu, który moim zdaniem jest też ostatnią deską ratunku. Właśnie bunt określał moją codzienną postawę, a taki jego przejaw przynosił jeszcze premię w postaci prztyczka wymierzonego mojemu ojcu, który nienawidził mężczyzn noszących kolczyki. Wielokrotnie słyszałem, jak ojciec mówi, że kolczyki noszą tylko homoseksualiści. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczy moje. (Kupiłem zarówno punktowe, jak i kółka). W końcu pożałuje, że wysłał mnie tysiące kilometrów od domu i zostawił tu, bym zdziczał.
Wykonuję nieudolne i nieszczere próby ukrycia mojego akcesorium, naklejając plaster na ucho. Pani G. oczywiście to zauważa, tak jak na to liczyłem. Wyciąga mnie z klasy i staje naprzeciwko.
Panie Agassi, co ma znaczyć ten opatrunek?
Skaleczyłem się w ucho.
Skaleczył się pan…? Niech pan nie będzie śmieszny. Proszę zdjąć ten plaster.
Ściągam plaster. Widzi ćwieki w uszach i aż się zapowietrza.
W Bradenton nie pozwalamy na noszenie kolczyków, panie Agassi. Na drugi raz spodziewam się, że nie będzie pan miał ani plastra, ani kolczyka.
Pod koniec pierwszego semestru jestem bliski oblania ze wszystkich przedmiotów. Poza angielskim. Wykazuję dziwną biegłość w literaturze, szczególnie w poezji. Uczę się na pamięć znanych wierszy, piszę własne i przychodzi mi to z łatwością. Mamy stworzyć krótki wiersz na temat naszego zwykłego życia i swoją pracę kładę z dumą na biurku nauczycielki. Podoba się jej. Czyta go na głos przy całej klasie. Później koledzy proszą mnie, bym pisał ich prace domowe. W autobusie odrabiam za nich zadania, nie ma sprawy. Nauczycielka angielskiego zatrzymuje mnie po lekcjach i mówi, że mam prawdziwy talent. Uśmiecham się. To zupełnie coś innego niż wtedy, kiedy Nick mówi, że mam talent. Tak mi z tym dobrze, że chciałbym pójść w tę stronę. Przez chwilę wyobrażam sobie, jakby to było, gdybym robił coś oprócz grania w tenisa – coś, co ja bym wybrał. Później idę na kolejną lekcję – matematykę, i marzenie rozpływa się w tumanach wzorów algebraicznych. Nie nadaję się na mola książkowego. Głos nauczycielki matematyki dochodzi do mnie z oddali. Na następnej lekcji, na francuskim, dzieje się jeszcze gorzej. Jestem tres stupide. Przechodzę na hiszpański, gdzie jestem muy estupido. Hiszpański, myślę sobie, byłby w stanie skrócić moje życie. Nuda, zagubienie mogłyby mnie wykończyć na amen. Pewnego dnia zastaliby mnie w moim fotelu muerto.
Stopniowo uczęszczanie do szkoły z trudnego staje się fizycznie wykańczające. Lęk towarzyszący wsiadaniu do autobusu, dwudziestosześciominutowej jeździe, niemożliwej do uniknięcia konfrontacji z panią G. bądź doktorem G., wywołuje u mnie chorobę. Najbardziej boję się tej chwili, tej codziennej chwili, kiedy zostaję przyłapany na całkowitej ignorancji. Na szkolnym nieudacznictwie. Ten strach jest tak wielki, że z czasem szkoła Bradenton modyfikuje mój pogląd na temat Akademii Bollettieriego. Nie mogę się doczekać wszystkich tych żmudnych treningów i nawet wiążących się z wielkim stresem turniejów, ponieważ przynajmniej nie jestem wtedy w szkole.
Dzięki jednemu szczególnie ważnemu turniejowi omija mnie test z historii w Bradenton, sprawdzian, z którego niechybnie dostałbym lufę. Świętuję ucieczkę spod edukacyjnego topora, patrosząc swoich przeciwników na korcie. Kiedy jednak wracam do szkoły, mój nauczyciel zapowiada, że będę musiał to nadrobić.
Niesprawiedliwość. Przemykam się do biura na test poprawkowy. Po drodze chowam się w ciemnym kącie i przygotowuję ściągę, którą wsadzam do kieszeni.
W biurze jest jeszcze tylko jeden uczeń, rudowłosa dziewczyna z okrągłą, zlaną potem twarzą. Nawet nie mrugnie, nie zauważa mojej obecności. Wygląda, jakby była w śpiączce. Szybko wypełniam test, kopiując odpowiedzi ze ściągi. Nagle czuję na sobie czyjeś spojrzenie. Podnoszę wzrok i widzę, że ruda wyszła ze śpiączki i gapi się na mnie. Zamyka zeszyt i wychodzi. Pospiesznie chowam ściągę w majtki. Wydzieram skrawek papieru z zeszytu i naśladując dziewczyński charakter pisma, kreślę: Słodki jesteś! Zadzwoń do mnie! Wpycham kartkę do kieszeni w chwili, gdy do sali wpada pani G.
Odłóż długopis.
Coś nie tak, pani G. ?
Ściągałeś?
Na tym sprawdzianie? W życiu! Jeśli miałbym ściągać, to na pewno nie na tym teście. Ja tu mam wszystko obcykane. Velley Forge. Paul Revere. Bułka z masłem.
Opróżnij kieszenie.
Wykładam na blat kilka monet, paczkę gumy do żucia i liścik od mojej wymyślonej wielbicielki. Pani G. podnosi karteczkę i czyta ją pod nosem.
Mówię: Zastanawiam się, co mam jej odpisać? Ma pani jakiś pomysł?
Krzywi się i wychodzi. Zdaję test i traktuję to wydarzenie jako moralne zwycięstwo.
Nauczycielka angielskiego jest moją jedyną rzeczniczką. Jest również córką pani G. i doktora G., przekonuje więc z całych sił swoich rodziców, że jestem zdolniejszy, niż wskazywałyby na to moje oceny oraz zachowanie. Organizuje nawet sprawdzian na poziom IQ, którego wyniki potwierdzają jej opinię.
Andre, prosi, musisz się wziąć w garść. Musisz udowodnić pani G., że nie jesteś taki, jak myśli.
Odpowiadam jej, że biorę się w garść, że robię, co mogę, zważywszy na okoliczności. Tylko że przez cały czas jestem zmęczony grą w tenisa, rozkojarzony presją turniejów i tak zwanych wyzwań. Szczególnie jestem zmęczony wyzwaniami: raz w miesiącu gramy z kimś, kto jest od nas lepszy. Chciałbym, żeby któryś z nauczycieli mógł mi wyjaśnić, w jaki sposób mam się skoncentrować na odmianie czasowników czy rozwiązywaniu zadań z niewiadomymi, kiedy po południu czeka mnie pięciosetowa bijatyka z jakimś osiłkiem z Orlando.
Nie zdradzam jej wszystkiego, bo nie potrafię. Czułbym się jak mięczak, setny raz rozmawiając o swoich szkolnych lękach, kiedy nie wiem, który już raz siedzę w klasie i pocę się jak mysz. Nie mogę jej powiedzieć o swoich problemach z koncentracją, grozie, jaka towarzyszy możliwości wywołania mnie do odpowiedzi, jak ta groza czasami zmienia się w bańkę powietrza gdzieś w brzuchu, która rośnie i rośnie, aż muszę biec do łazienki. Na przerwach przeważnie zamykam się w toalecie.
Jest jeszcze lęk przed towarzyskim odrzuceniem, skazany na niepowodzenie wysiłek, by się wpasować w grupę. W szkole Bradenton potrzeba na to pieniędzy. Większość uczniów wygląda tak, jakby brali udział w pokazie mody, gdy tymczasem ja mam trzy pary dżinsów, pięć koszulek, dwie pary tenisówek – i jedną bawełnianą bluzę w szare i czarne kwadraty, wyciętą pod szyją. W klasie, zamiast myśleć o Szkarłatnej literze, zastanawiam się, ile razy w tygodniu upiecze mi się zakładanie tego swetra, i martwię się, co zrobię, gdy będzie cieplej.
Im gorzej idzie mi w szkole, tym większy wzbiera we mnie bunt. Piję, palę trawę i zachowuję się jak skończony idiota. Zupełnie nie dostrzegam tego, że moje oceny są odwrotnie proporcjonalne do wzrostu mojego buntu, ale specjalnie się nad tym nie zastanawiam. Wolę hołdować teorii Nicka. Mówi, że nie idzie mi w szkole, bo mam parcie na świat. Być może jest to jego jedyna w miarę precyzyjna opinia na mój temat. (Zwykle określa mnie jako bezczelnego szpanera, który tylko szuka, gdzie są światła sceny. Nawet mój ojciec wie, że wcale tak nie jest). Moje ogólne samopoczucie ma pewne cechy owego parcia – jest gwałtowne, odruchowe i nie do powstrzymania – dlatego przyjmuję to zdanie, podobnie jak akceptuję zmiany zachodzące w moim organizmie.
W końcu, kiedy moje oceny osiągnęły dno, mój bunt dociera do punktu przełomowego. Wchodzę do salonu fryzjerskiego w Bradenton Mall i każę fryzjerowi zrobić sobie na głowie irokeza. Ma wystrzyc i wygolić boki, zostawiając pas nastroszonych włosów pośrodku.
Jesteś pewien, chłopcze?
Chcę, żeby był wysoki, nastroszony. I do tego zafarbowany na różowo.
Uwija się z tymi nożycami przez dobre osiem minut. Po czym mówi: gotowe, i obraca mnie na fotelu. Spoglądam w lustro. Kolczyk był dobry, to jest jeszcze lepsze. Nie mogę się doczekać, by spojrzeć pani G. w twarz.
Przed centrum handlowym, kiedy czekam na autobus do Akademii Bollettieriego, nikt mnie nie rozpoznaje. Ci, z którymi się wygłupiałem, z którymi spałem prycza w pryczę, patrzą gdzieś poza mną. W oczach zwykłego obserwatora zrobiłem coś, co wygląda na desperacką próbę wyróżnienia się w tłumie, ale w rzeczywistości pomogłem jedynie samemu sobie, mojemu wewnętrznemu ja, mojej prawdziwej naturze, niewidocznej dla innych. Przynajmniej taki był plan.
Lecę do domu na Boże Narodzenie i kiedy samolot przelatuje przez Strip z kasynami na dole, przechylone prawe skrzydło mruga jak rząd choinek, stewardesa informuje, że musimy jeszcze trochę poczekać w powietrzu.
Wszyscy wydają jęk.
Ponieważ wiadomo, że wszystkich korci już, by pójść do kasyna, mówi dalej, pomyśleliśmy, że miło by było zagrać tu na pokładzie samolotu, zanim wylądujemy.
Owacje.
Niech każdy włoży dolara do papierowej torby przed sobą. Następnie proszę napisać na odcinku biletu numer swego miejsca i wrzucić go do torby. Wyciągniemy jeden z kuponów i osoba siedząca na tym miejscu zgarnie całą pulę!
Zbiera po dolarze od wszystkich, a druga stewardesa zbiera kupony. Staje z przodu samolotu i sięga do torby.
Wielka nagroda przypada pasażerowi na miejscu, proszę o tusz, F9!
To ja siedzę na F9. Wygrałem! Wygrałem! Wstaję i wymachuję rękami. Pasażerowie odwracają się, by na mnie spojrzeć. Słychać jeszcze głośniejsze jęki. Wspaniale, chłopak z różowym irokezem wygrał.
Stewardesa niechętnie podaje mi torbę z dziewięćdziesięcioma sześcioma banknotami dolarowymi. Dalszą część lotu poświęcam na liczenie po kilka razy wygranej, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe oraz podkowie w tyłku.
Mój ojciec, jak można się było spodziewać, jest przerażony i fryzurą, i kolczykiem. Daleki jest jednak od obwiniania za to siebie czy Akademii Bollettieriego. Nie chce przyznać, że wysłanie mnie tam było błędem, i nawet nie wspomina o moim powrocie do domu. Pyta tylko otwartym tekstem, czy jestem pedałem.
Nie, mówię i idę do swego pokoju.
Philly idzie za mną. Składa mi gratulacje z powodu nowego wyglądu. Nawet irokez jest lepszy niż łysina. Opowiadam mu o mojej wygranej na pokładzie samolotu.
O rany! Co zrobisz z taką gotówką?
Zastanawiam się, czy nie wydać jej na bransoletkę na kostkę dla Jamie. To dziewczyna, która chodzi do szkoły z Perrym. Ostatnim razem, kiedy byłem w domu, dała mi się pocałować. Ale nie wiem – bardzo potrzebuję nowych ubrań do szkoły. Nie mogę już dłużej paradować w tym szaro-czarnym swetrze. Chcę się dopasować.
Philly kiwa głową. Trudny wybór, brachu.
Nie pyta dlaczego, skoro się chcę dopasować, mam tego irokeza i kolczyk.
Traktuje moje dylematy tak serio, moje wahania tak poważnie, że pomaga mi w podjęciu decyzji. Postanawiamy, że powinienem wydać forsę na dziewczynę i dać sobie spokój z nowymi ciuchami.
Jednak w chwili, gdy trzymam już tę bransoletkę w dłoni, czuję żal. Wyobrażam sobie siebie z powrotem na Florydzie, jak przebieram się w coraz to nowe ciuchy. Mówię o tym Philly’emu i dostaję nieznaczne skinienie w odpowiedzi.
Rankiem otwieram jedno oko i widzę pochylającego się nade mną Philla, który szczerzy zęby w uśmiechu. Gapi się na moją pierś. Spoglądam w tym samym kierunku i widzę stosik banknotów.
Co to jest?
Poszedłem zagrać w karciochy, brachu. Udało mi się. Wygrałem sześćset.
A więc – co to ma być?
To trzysta dolców. Idź, obkup się.
Ojciec chce, żebym podczas ferii wiosennych zagrał kilka turniejów dla półprofesjonalistów. Noszą one nazwę satelitów, a obowiązuje w nich zasada otwartych eliminacji, czyli każdy może przyjść i zagrać przynajmniej jeden mecz. Odbywają się w miastach na uboczu, bardzo na uboczu, takich jak Monroe w stanie Luizjana czy St. Joe w Missouri. Nie mogę sam tam pojechać – mam dopiero czternaście lat. Dlatego ojciec posyła ze mną jako opiekuna Philla. Ponadto jako partnera do treningów. Philly i mój tato wciąż trwają w przekonaniu, że on też może coś jeszcze osiągnąć w tenisie.
Philly wynajmuje beżowego omni, który wkrótce zmienia się w mobilną wersję naszego pokoju. Jedna strona należy do niego, druga do mnie. Pokonujemy tysiące kilometrów, zatrzymując się jedynie w jadłodajniach, miejscach, gdzie odbywają się turnieje i tam, gdzie można się przespać. Mamy kwatery za darmo, gdyż w każdym mieście zatrzymujemy się u poznanych tam osób, rodzin, które zgodziły się przenocować uczestników spoza miasta. Większość gospodarzy to mili ludzie wyjątkowo entuzjastycznie nastawieni do gry. Nie dość że nieswojo czujemy się u obcych, to jeszcze trzeba odbębnić poranną rozmowę o tenisie przy naleśnikach i kawie. Dla mnie jest to trudne zadanie, ale Philly rozmawia z każdym i często muszę mu dać kuksańca, kiedy się zagada.
Czujemy się, jak wyjęci spod prawa żyjący w drodze, którzy robią to, na co mają ochotę. Rzucamy opakowania po jedzeniu za siebie, wprost na tylne siedzenie. Słuchamy głośnej muzyki, klniemy, ile nam się podoba, mówimy to, co chcemy powiedzieć, nie bojąc się, że ktoś nas poprawi czy wyśmieje. Mimo to nie poruszamy tematu naszych odmiennych celów w tej wyprawie. Philly chce zyskać jeden punkt w ATP, tylko jeden, żeby mógł się przekonać, jak to jest być w rankingu. Ja pragnę uniknąć spotkania z nim na korcie, bo wtedy znów musiałbym pokonać mego ukochanego brata.
Podczas pierwszego challengera wygrywam z przeciwnikiem, a Philly zostaje pokonany. Po wszystkim mój brat siedzi w wynajętym samochodzie na parkingu obok stadionu i gapi się na kierownicę, jakby go zamurowało. Z jakiegoś powodu ta porażka boli go bardziej niż inne. Zwija dłoń w pięść i uderza w kierownicę. Mocno. I znów. Zaczyna mamrotać coś do siebie, tak cicho, że nie słyszę. Później coraz głośniej. Po chwili zaczyna krzyczeć, wymyślając sobie od nieudaczników pierwszej wody i raz za razem wali w kierownicę. Jego ciosy są tak mocne, że jestem pewien, iż za chwilę złamie sobie kość. Myślę o naszym tacie, który markował ciosy przy kierownicy, gdy znokautował kierowcę ciężarówki.
Philly jest wściekły: Powinienem złamać sobie tę cholerną łapę! Wtedy przynajmniej byłoby po wszystkim! Tato miał rację. Jestem nieudacznikiem pierwszej wody.
W jednej chwili milknie i nieruchomieje. Patrzy na mnie i widzę jego zrezygnowaną minę. Jest spokojny. Jak moja mama. Uśmiecha się – burza minęła i trucizna uszła z organizmu.
Czuję się lepiej, mówi, śmiejąc się i posyłając mi kuksańca.
Wyjeżdżając z parkingu, opowiada mi o moim kolejnym przeciwniku.
W kilka dni po moim powrocie do szkoły Bollettieriego trafiam do centrum handlowego Bradenton. Ryzykuję i wykręcam numer domowy na koszt abonenta. Łeee… odbiera Philly. Ma taki głos, jak wtedy na parkingu.
Dostaliśmy list z ATP.
Taa?
Chcesz wiedzieć, które masz miejsce w rankingu?
Nie wiem – no które?
Masz numer 610.
Naprawdę?
Jesteś sześćset dziesiąty na świecie, brachu.
Co znaczy, że jest tylko sześćset dziewięć osób lepszych ode mnie na całym świecie. Na planecie Ziemia w Układzie Słonecznym jestem sześćset dziesiąty. Walę ręką w ściankę budki telefonicznej i krzyczę z radości.
Linia po drugiej stronie zamiera. Potem słyszę szept Philla, który pyta: Jak to jest?
Nie mogę uwierzyć, jaki ze mnie nieczuły drań, krzyczę Philly’emu do ucha, kiedy on przeżywa zawód. Chciałbym przerzucić na niego połowę moich punktów w ATP. Nieskończenie znudzonym głosem, hamując udawane ziewnięcie, mówię: Wiesz co? To nic takiego. Przereklamowany ten cały ranking.