Читать книгу Open. Autobiografia tenisisty - Andre Agassi - Страница 8

Оглавление

Mieszka z nami mama mojego taty. Jest paskudną staruchą z Teheranu, z brodawką wielkości orzecha laskowego na krawędzi nosa. Czasami nie można zrozumieć ani słowa z tego, co mówi, bo nie można oderwać wzroku od brodawki. To i tak nieważne, bo wygłasza te same okropieństwa co poprzedniego dnia i jeszcze wcześniej, prawdopodobnie do mego ojca. Wspomina, że dręczy go, od kiedy był chłopcem i wtedy też często go biła. Zdaje się, że jedynym powodem pojawienia się mojej babci na ziemi było prześladowanie mojego ojca. Kiedy był szczególnie niegrzeczny, kazała mu iść do szkoły w używanych dziewczyńskich ubraniach. Dlatego właśnie nauczył się bić.

Gdy starsza pani nie czepia się mego ojca, gęga na temat starego kraju i rodaków, których tam zostawiła. Moja mama mówi, że babcia tęskni za domem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem te słowa, pytałem się w myślach, jak można tęsknić, skoro się mieszka w domu? W domu mieszka smok. Dom to miejsce, w którym trzeba grać w tenisa.

Skoro babcia tak bardzo chce wrócić do domu, to jestem za. Mam dopiero osiem lat, ale sam zawiózłbym ją na lotnisko, ponieważ powoduje wzrost napięcia domowego, którego mamy aż w nadmiarze. Przez nią tata jest nieszczęśliwy, rozstawia mnie i rodzeństwo po kątach i angażuje się w dziwne współzawodnictwo z moją mamą. Mama opowiada, że kiedy byłem mały, weszła do kuchni i zastała babcię, która próbowała karmić mnie piersią. Od tamtej pory ich stosunki są niezmiernie skomplikowane.

Oczywiście pod jednym względem dobrze jest, że babcia z nami mieszka. Opowiada dużo o moim tacie, o jego dzieciństwie i to czasami skłania go do wspomnień, powoduje, że się otwiera. Gdyby nie babcia, nie wiedziałbym wiele na temat jego przeszłości, która charakteryzowała się smutkiem i samotnością, co czasem pomaga zrozumieć jego dziwne zachowania i nagłe napady złości. Tak jakby.

Och, babcia mówi z westchnieniem, ale byliśmy biedni. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak biedni. I głodni, dodaje, klepiąc się po brzuchu. Nie mieliśmy co do gęby włożyć, nie było też bieżącej wody ani prądu. I nawet śladu mebli.

No to na czym spaliście?

Spaliśmy na klepisku! Wszyscy razem w jednym maleńkim pokoiku! W starej kamienicy z brudnym dziedzińcem. W jednym rogu podwórka była dziura – toaleta dla wszystkich mieszkańców domu.

Mój ojciec zaczyna jej wtórować.

Po wojnie trochę się poprawiło, dodaje. W jedną noc na ulicach pojawili się brytyjscy i amerykańscy żołnierze. Lubiłem ich.

Dlaczego lubiłeś żołnierzy?

Dawali mi cukierki i buty.

Dali mu też angielski. Pierwszym słowem, jakiego mój tato nauczył się od szeregowców, było zwycięstwo. O tym gadali w kółko, mówi. O zwycięstwie.

Ale byli wielcy, wspomina. I silni. Łaziłem za nimi wszędzie, obserwowałem ich, przyglądałem się im i pewnego dnia zaszedłem za nimi do miejsca, gdzie spędzali wolny czas – był to park w zagajniku z dwoma kortami o glinianym podłożu.

Wokół kortów nie było ogrodzenia, więc co kilka chwil piłka szybowała w nieznane. Mój ojciec biegł i przynosił ją żołnierzom jak wytresowany szczeniak, aż w końcu awansował na ich nieoficjalnego chłopaka do podawania piłek. Później już oficjalnie mianowali go opiekunem kortów.

Ojciec opowiada: Codziennie zamiatałem, podlewałem i grabiłem korty za pomocą ciężkiego walca. Malowałem linie na biało. Cóż to była za praca! Musiałem rozpuszczać kredę w wodzie.

A ile ci płacili?

Płacili? Nic mi nie płacili! Dali mi rakietę tenisową. Straszny to był rzęch. Stara drewniana rama z naciągniętym stalowym drutem. Ale uwielbiałem ją. Całymi godzinami odbijałem tą rakietą piłki o ścianę, całkiem sam.

Dlaczego sam?

Nikt inny w Iranie nie grał w tenisa.

Jedynym sportem, który zapewniał memu tacie dostateczną liczbę przeciwników, był boks. Najpierw testował swoją wytrzymałość w wielu burdach ulicznych, a potem, jako nastolatek znalazł się na sali gimnastycznej i zaczął się uczyć techniki bokserskiej. Jak mówili jego trenerzy, miał wrodzony talent. Posiadał szybkość w pięści i lekkość w stopach – oraz do tego zadrę w sercu przeciw całemu światu. Jego gniew, z którym wszyscy musieliśmy się borykać, był niezwykłym atutem na ringu. Wywalczył sobie miejsce w kadrze olimpijskiej Iranu, boksując w wadze koguciej, pojechał też na igrzyska w 1948 roku do Londynu. Cztery lata później trafił na igrzyska do Helsinek. Tam też mu się nie poszczęściło.

Sędziowie, gdera. Podpłaceni byli. Cała ta impreza była ukartowana, ustawiona. Świat był nieprzychylnie nastawiony do Iranu.

I dodaje: Ale mój syn… Może znów tenis stanie się dyscypliną olimpijską i wtedy mój syn zdobędzie złoty medal i sprawiedliwości stanie się zadość.

Jeszcze jeden kamyczek na moje, już i tak przeciążone barki.

Kiedy zobaczył kawałek świata jako olimpijczyk, nie potrafił wrócić do tego samego pokoiku z klepiskiem zamiast podłogi, więc wymknął się z Iranu. Załatwił sobie fałszywy paszport i pod przybranym nazwiskiem przyleciał do Nowego Jorku, gdzie spędził szesnaście dni na wyspie Ellis, następnie pojechał autobusem do Chicago, gdzie zamerykanizował swoje imię. Emmanuel zmienił się w Mike’a Agassiego. Za dnia pracował jako windziarz w jednym z luksusowych hoteli w mieście. Wieczorami boksował.

Jego chicagowskim trenerem był Tony Zale, nieustraszony mistrz wagi średniej, często nazywany Człowiekiem ze Stali. Był znanym sportowcem, który wziął udział w trójmeczowej sadze bokserskiej z Rockym Graziano. Zale chwalił mojego ojca, mówił, że ma niezwykły, nieoszlifowany talent, ale błagał go, żeby uderzał mocniej. Uderzaj mocniej, krzyczał Zale na mojego ojca, kiedy ten naparzał w mały worek treningowy.

No, mocniej uderzaj. Każdy cios powinieneś wyprowadzać od dołu do góry.

Mając Zale’a w swoim narożniku, mój tato wygrał Chicago Golden Gloves, po czym wywalczył sobie prawo do pierwszoligowej walki w Madison Square Garden. Miał to być wielki przełom, ale w dzień, gdy miał się odbyć pojedynek, przeciwnik taty zachorował. Organizatorzy rozpierzchli się po mieście, starając się znaleźć zastępstwo. No dobrze, znaleźli w końcu – boksera o wiele lepszego i do tego wagi półśredniej. Mój ojciec zgodził się na walkę, lecz na kilka chwil przed pierwszym gongiem dostał rozstroju nerwowego. Schował się w łazience, wypełzł przez okienko nad kiblem i pociągiem wrócił do Chicago.

Wymykał się z Iranu, wymknął się i z MSG – mój ojciec jest mistrzem sztuki uników, jak sądzę. Nic jednak nie jest w stanie mu umknąć.

Wspomina, że kiedy boksował, zawsze chciał przyjąć najlepszy cios przeciwnika. Mówi mi pewnego razu na korcie: Kiedy wiesz, że przyjąłeś najlepszy cios przeciwnika, a wciąż stoisz, i ten facet o tym wie, jesteś w stanie wyrwać mu serce z piersi. W tenisie jest taka sama zasada. Rzuć wyzwanie sile przeciwnika. Jeśli dobrze serwuje, odbieraj jego podania. Jeśli gra siłowo, przemóż jego siły. Jeśli ma mocny forhend, szczyci się nim, odpłacaj mu pięknym za nadobne, graj mu na forhend do momentu, aż go znienawidzi.

Tato ma specjalne określenie na tego rodzaju kontrującą strategię. Twierdzi, że to jak zrobić przeciwnikowi odcisk na mózgu. Taką to strategią, taką brutalną filozofią piętnuje mnie na całe życie. Zmienia mnie w boksera z rakietą tenisową w dłoni. Co więcej, skoro większość tenisistów szczyci się swymi serwisami, mój ojciec zmienia mnie w zawodnika dobrze grającego w defensywie – odpłacającego za to, czego doznaje na korcie.

Co jakiś czas mój tato też odczuwa tęsknotę za starym krajem. Szczególnie brakuje mu najstarszego brata Isara. Pewnego dnia, zarzeka się, twój stryj Isar wymknie się z Iranu, tak jak mnie się to udało.

Tylko najpierw Isar musi jakimś cudem wyprowadzić pieniądze. Iran się rozpada, wyjaśnia ojciec. Rewolucja wzbiera. Rząd się rozpada. Dlatego też wszystkich bacznie obserwują, pilnują, żeby ludzie nie opróżniali swoich kont i nie uciekali z kraju. Stryjek Isar tym samym w tajemnicy zamienia gotówkę na kosztowności, które następnie ukrywa w przesyłkach i wysyła nam do Vegas. Za każdym razem, kiedy przychodzi zawinięta w brązowy papier paczka od stryjka, w domu robi się jak w Boże Narodzenie. Siadamy w salonie na podłodze, rozcinamy sznurek, rozrywamy papier i drzemy się wniebogłosy, kiedy pod puszką z łakociami albo w cieście owocowym znajdujemy diamenty, szmaragdy i rubiny. Przesyłka od stryjka Isara przychodzi co kilka tygodni, a po jakimś czasie, pewnego dnia w domu pojawia się największa paczka. To stryjek Isar. We własnej osobie. Stoi w progu i się uśmiecha.

Ty to chyba jesteś Andre.

Tak.

Jestem twoim stryjem.

Wyciąga rękę i gładzi mnie po policzku.

Jest lustrzanym odbiciem mego taty, ale ma całkowicie odmienną osobowość. Ojciec jest surowy i oschły, poza tym przepełnia go wściekłość. Stryjek Isar mówi łagodnym tonem, jest cierpliwy i dowcipny. Jest też geniuszem – w Iranie był inżynierem – dlatego pomaga mi co wieczór odrabiać lekcje. Jest to niezwykła ulga po sesjach naukowych z moim ojcem. Metoda taty polega na jednorazowym wytłumaczeniu, powtórzeniu, a za trzecim razem krzyku i wyzywaniu od głupków, którzy nie potrafią zrozumieć, kiedy ktoś im coś raz tłumaczy. Stryjek Isar wyjaśnia, po czym uśmiecha się i czeka. Jeśli nie zrozumiałeś, nie ma najmniejszego problemu. Powtarza jeszcze raz, łagodniej. Jakby miał mnóstwo wolnego czasu.

Patrzę na stryjka Isara, jak przechadza się po pokojach i korytarzach naszego domu. Chodzę za nim tak samo, jak mój tato za brytyjskimi i amerykańskimi żołnierzami. Kiedy już się oswoiłem ze stryjkiem Isarem i znam go lepiej, lubię huśtać mu się na ramionach i wspinać na plecy. On też to lubi. Lubi chuliganić, dawać się łapać i łaskotać swoim bratanicom i bratankom. Co wieczór chowam się za frontowymi drzwiami i wyskakuję, gdy stryjek wraca do domu, bo zawsze go to rozśmiesza. Jego dudniący śmiech jest diametralnie różny od odgłosów wydawanych przez smoka.

Pewnego dnia Isar idzie do sklepu po kilka drobiazgów. Liczę minuty do jego powrotu. W końcu furtka otwiera się ze zgrzytem i zatrzaskuje, co oznacza, że mam dokładnie dwanaście sekund, zanim stryjek wejdzie do domu. Wszystkim przejście od furtki do drzwi wejściowych zabiera dwanaście sekund. Kucam za drzwiami i liczę do dwunastu, a kiedy drzwi się otwierają, wyskakuję.

Uuuu!

To nie stryjek Isar, to mój ojciec. Wystraszony krzyczy, cofa się i robi zamach pięścią. Mimo że wkłada w ten cios jedynie ułamek swej siły, jego lewy hak ląduje na mojej szczęce tak, że lecę gdzieś w górę. W jednej sekundzie radosny, podekscytowany, w następnej rozłożony gładko na ziemi.

Mój ojciec staje nade mną skrzywiony. Co się, kurwa mać, z tobą dzieje? Idź do swego pokoju.

Wbiegam do pokoju i rzucam się na łóżko. Leżę tam i drżę cały, nie wiem, jak długo. Godzinę? Trzy? W końcu drzwi się otwierają i słyszę głos ojca.

Weź rakietę. Idź na kort.

Czas spojrzeć smokowi prosto w paszczę.

Odbijam piłki przez pół godziny z tętniącą głową i łzami w oczach. Wciąż słyszę:

Uderzaj mocniej. No mocniej uderzaj, do diabła! I nie w tę cholerną siatkę!

Odwracam się i staję na wprost ojca. Następną piłkę uderzam tak mocno, jak tylko mogę, ale wysoko nad ogrodzenie. Celuję w jastrzębie i już nie chcę udawać, że to przypadek. Mój ojciec patrzy na mnie. Robi groźny krok w moją stronę. Ma zamiar posłać mnie uderzeniem w ślad za piłką, ale zatrzymuje się, mówi do mnie brzydko i nakazuje, bym mu się nie pokazywał na oczy.

Wbiegam do domu i zastaję moją mamę leżącą na łóżku z psami w nogach, czytającą jakiś romans. Uwielbia zwierzęta i nasz dom przypomina poczekalnię gabinetu doktora Dolittle. Psy, ptaki, koty, jaszczurki i wyleniały szczur wabiący się Pani Dupa. Łapię jednego z psów, ciskam nim przez pokój, ignorując obrażony skowyt, i zagłębiam głowę w matczyne ramiona.

Dlaczego tatko jest taki zły?

Co się stało?

Opowiadam jej.

Gładzi mnie po włosach i mówi, że mój tato inaczej nie potrafi. Tatuś robi wszystko po swojemu. Dziwne to, ale tak jest. Musimy pamiętać, że chce dla nas jak najlepiej, prawda?

Po części jestem wdzięczny mamie za ten anielski spokój. Jednak czuję się też zdradzony, choć nie chcę się do tego przyznać. Spokój jest czasem oznaką słabości. Ona nigdy nie interweniuje. Nigdy nie reaguje. Nie wkracza w różne sytuacje pomiędzy dziećmi i ojcem. Powinna mu powiedzieć, żeby dał spokój, żeby odpuścił, że tenis to nie wszystko.

Nie leży to jednak w jej naturze. Mój ojciec zakłóca spokój, moja matka go utrzymuje. Co rano wychodzi do biura w swoim praktycznym spodnium – pracuje dla stanu Nevada – i wraca zawsze o szóstej, zmęczona do granic wytrzymałości, nie wypowiadając ani słowa skargi. Ostatnią resztką energii przygotowuje kolację. Wtedy kładzie się ze swymi zwierzakami i książką albo zajmuje się innym ulubionym zajęciem – układaniem puzzli.

Raz na ruski rok traci cierpliwość i kiedy to następuje, ma rozmiary biblijnego kataklizmu. Pewnego razu ojciec rzucił jakąś uwagę na temat tego, że w domu jest nieporządek. Moja mama podeszła do szafki, wyjęła dwa opakowania płatków śniadaniowych i zaczęła nimi machać nad głową jak proporcami, rozsypując je wszędzie. Krzyczała: Chcesz mieć czysto w domu? To sobie go posprzątaj!

Chwilę później siedziała już całkowicie uspokojona nad swoją układanką.

Szczególnie uwielbia układanki Normana Rockwella. Na kuchennym stole niemal zawsze widać do połowy ułożoną idylliczną scenę z życia idealnej rodziny. Nie wiem, skąd ona czerpie taką radość z układania puzzli. Ten pokawałkowany nieład, ten chaos – jak to niby ma kogoś uspokoić? Ta myśl skłania mnie do podejrzeń, że jesteśmy z moją mamą całkowitymi przeciwieństwami. A jednak wszelkie pokłady łagodności, jakie we mnie drzemią, miłość i współczucie, jakim obdarzam ludzi, musi pochodzić od niej.

Leżąc koło niej i pozwalając się gładzić po włosach, myślę, że jest w niej tyle niezrozumiałych dla mnie cech, a wszystkie koncentrują się w wyborze męża. Pytam ją, jak w ogóle wylądowała z takim facetem jak mój ojciec. Parsknęła śmiechem, w którym słychać było ślady zmęczenia.

Było to bardzo dawno temu, wspomina. Jeszcze w Chicago. Znajomy znajomego powiedział twemu ojcu: Powinieneś umówić się z Betty Dudley, ona jest w twoim typie. I vice versa. Tak więc twój tato zadzwonił do mnie pewnego wieczoru do Girls Club, gdzie wynajmowałam umeblowany pokój. Długo rozmawialiśmy, bardzo długo i twój tato wydał mi się słodki.

Słodki?

Wiem, wiem. Ale tak było. Zgodziłam się więc z nim umówić. Pojawił się na drugi dzień w szykownym nowym volkswagenie. Obwiózł mnie po mieście, nie zatrzymując się w jakimś specjalnie wybranym miejscu, po prostu jeździliśmy w kółko, a on opowiadał mi historię swego życia. Potem zatrzymaliśmy się, by coś zjeść, i ja opowiedziałam mu o sobie.

Moja mama opowiadała o tym, jak dorastała w Danville, w stanie Illinois, trzysta kilometrów od Chicago, w tym samym małym miasteczku, w którym dorastali Gene Hackman, Donald O’Connor i Dick Van Dyke. Powiedziała mu, że ma siostrę bliźniaczkę. Opowiadała o ojcu, zrzędliwym nauczycielu angielskiego, pilnie strzegącym surowych zasad poprawności tego języka. Mój tato, ze swoim łamanym angielskim nie mógł się nie wzdrygnąć. Najpewniej jednak nie usłyszał tego. Wyobraziłem sobie, jak nie słyszy, co mama do niego mówi na pierwszej randce. Mógł być zbyt zauroczony jej płonącymi kasztanowymi włosami i jasnoniebieskimi oczami. Widziałem zdjęcia. Moja mama była prawdziwą pięknością. Ciekawe, czy spodobał mu się kolor jej włosów, bo był podobny do barwy ziemnego kortu. A może jej wzrost. Miała dobre kilka centymetrów więcej od niego. Wyobrażam sobie, że stanowiło to dla niego wyzwanie.

Mama mówi, że dopiero po ośmiu błogich tygodniach udało mu się ją przekonać, by połączyć opowieści ich życia. Uciekli przed zrzędliwym ojcem i jej bliźniaczką. Wciąż uciekali. Mój ojciec wywiózł mamę aż do Los Angeles, a kiedy nie mogli znaleźć tam pracy, zabrał ją przez pustynię do powstającego w zawrotnym tempie miasta hazardzistów. Mama zaczęła pracować w administracji stanowej, a ojciec załapał się w hotelu Tropicana, gdzie dawał lekcje tenisa. Nie przynosiło to kokosów, wziął więc sobie drugą pracę, kelnerując w hotelu Landmark. Wtedy dostał etat szefa sali w kasynie MGM Grand, co było na tyle zajmujące, że rzucił dwie pozostałe posady.

W ciągu pierwszych dziesięciu lat wspólnego życia moim rodzicom urodziła się trójka dzieci. Potem, w 1969 roku, moja mama trafiła do szpitala z podejrzanymi bólami brzucha. Trzeba zrobić histerektomię, twierdził lekarz. Jednak drugie badanie wykazało, że jest w ciąży. To byłem ja. Urodziłem się 29 kwietnia 1970 roku w szpitalu Sunrise, trzy kilometry od Stripu. Mój ojciec nadał mi imiona Andre Kirk Agassi, takie jakie nosili jego szefowie w kasynie. Pytam mamę, dlaczego tato nadał mi imiona swoich szefów. Czy byli jego przyjaciółmi? Czy aż tak ich podziwiał? Czy był im winien pieniądze? Nie wie. Oczywiście nie jest to pytanie, które można zadać ojcu wprost. Jego o nic nie można zapytać wprost. Dlatego umieszczam tę informację wśród wielu innych niewiadomych na temat moich rodziców – wśród całkowicie zaginionych elementów układanki swego istnienia.

Mój ojciec ciężko pracuje, spędzając długie nocne godziny w kasynie, ale tenis jest jego żywiołem, powodem, dla którego wstaje z łóżka. Bez względu na to, gdzie by się nie usiadło w naszym domu, wszędzie widać ślady tej jego obsesji. Pomijając podwórko z tyłu domu i smoka, jest jeszcze laboratorium, znane również pod nazwą kuchni. Maszyna do naciągania rakiet tenisowych i narzędzia zajmują połowę kuchennego stołu. (Najnowsza układanka Normana Rockwella zajmuje drugą stronę – dwie rywalizujące z sobą pasje w jednym pomieszczeniu). Na ladzie kuchennej leży kilka stosów rakiet, wiele przepiłowanych na pół, aby ojciec mógł przypatrzyć się ich wnętrznościom. Chce wiedzieć wszystko na temat tenisa, wszystko, co oznacza dokonywanie wiwisekcji kilku elementów ich organizmów. Wiecznie przeprowadza eksperymenty za pomocą tego czy innego sprzętu. Na przykład ostatnio wykorzystywał zużyte piłki tenisowe, by przedłużyć życie naszych butów. Kiedy guma zaczyna się wycierać, ojciec przecina piłkę tenisową na pół i przykleja każdą z nich do buta.

Mówię do Philly’ego: Nie dość, że mieszkamy w laboratorium tenisa, to jeszcze musimy nosić piłki tenisowe na nogach?

Zastanawiam się, dlaczego tato tak kocha tenis. Jest to kolejne pytanie, którego nie mogę mu zadać wprost. Mam jednak pewne poszlaki. Czasami opowiada o pięknie tenisa, o jego idealnej równowadze siły i strategii. Wbrew swemu niedoskonałemu życiu – a może właśnie dzięki niemu – mój ojciec łaknie doskonałości. Geometria i matematyka znajdują się najbliżej doskonałości ludzkiej, mówi, a tenis opiera się na kątach i liczbach. Leży w łóżku i widzi kort na suficie. Twierdzi, że naprawdę go tam widzi i rozgrywa na tym sufitowym korcie nieskończoną ilość meczów. Aż dziw, że ma siły, by iść do zwykłej pracy.

Jako szef sali w kasynie tato usadza gości podczas występów. Proszę tędy, panie Johnson. Miło panią znowu widzieć, panno Jones. MGM płaci mu minimalną pensję, a resztę dostaje w napiwkach. Utrzymujemy się z napiwków, przez co nasze życie jest dość nieprzewidywalne. Po niektórych wieczorach ojciec wraca do domu z kieszeniami wypchanymi gotówką. Innym razem kieszenie są idealnie płaskie. Cokolwiek wyciąga z tych kieszeni, bez względu na to, czy jest tego bardzo mało, starannie liczy i układa w kupki, po czym zamyka w rodzinnym sejfie. Jest to czynność, która szarpie nerwy nam wszystkim, bo nigdy nie wiadomo, ile tatko będzie w stanie włożyć do sejfu.

Ojciec uwielbia pieniądze i nie ma z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, mówi też, że na tenisie można dobrze zarobić. Najwyraźniej pieniądze grają niepoślednią rolę w jego uczuciu do tej dyscypliny. Jest to w jego mniemaniu najkrótsza droga do spełnienia amerykańskiego marzenia. Zabiera mnie na turniej Alana Kinga Tennis Classic, a tam widzimy piękną kobietę w stroju Kleopatry niesioną na główny kort przez czterech półnagich mięśniaków w togach, za którymi kroczy mężczyzna przebrany za Cezara, pchając przed sobą taczki wypełnione po brzegi srebrnymi dolarami. Jest to pierwsza nagroda dla zwycięzcy tego turnieju. Mój ojciec gapi się na srebrzystą poświatę połyskującą w słońcu Vegas i wygląda, jakby sobie golnął. Chce tego. Chce, żebym ja to dostał.

Wkrótce po tym brzemiennym w skutki dniu, tuż przed moimi dziewiątymi urodzinami, wykombinował tak, że zostałem chłopcem od podawania piłek na turnieju Alana Kinga. Mnie jednak guzik obchodzą te srebrne dolary – chcę dostać małą Kleopatrę. Ma na imię Wendi. Jest jedną z dziewczynek podających piłki, mniej więcej w moim wieku, zjawiskiem w błękitnym wdzianku. Z miejsca zakochuję się na zabój całym sercem i aż do trzewi. Leżę, nie mogąc zasnąć w nocy, i wyobrażam ją sobie na suficie.

Podczas meczów, kiedy ja i Wendi śmigamy obok siebie po dwóch stronach siatki, posyłam jej uśmiech, starając się, by ona go odwzajemniła. W przerwach kupuję jej colę, siadam przy niej i próbuję zaimponować jej moją wiedzą na temat tenisa.

Turniej Alana Kinga przyciąga wielkich graczy i mój ojciec nakłania niemal każdego z nich, by odbili ze mną kilka piłek. Niektórzy są bardziej chętni niż inni. Borg zachowuje się tak, jakby o niczym innym w życiu nie marzył. Connors najwyraźniej chce odmówić, ale nie może, bo ojciec naciąga mu rakiety. Ilie Năstase chce powiedzieć nie, ale tato udaje, że ogłuchł. Năstase, mistrz Wimbledonu i French Open, będący na pierwszym miejscu w rankingu zawodników, wolałby być gdzie indziej, ale szybko odkrywa, że odmówienie mojemu ojcu graniczy z niemożliwością. Ten człowiek jest bezlitosny.

Kiedy gram z Năstasem, Wendi obserwuje nas z fotela przy siatce. Jestem zdenerwowany, a on wyraźnie znudzony – do chwili gdy dostrzega Wendi.

Ej, to twoja dziewczyna, Snoopy? Czy ta ślicznotka to twoja ukochana?

Zatrzymuję się. Posyłam mu groźne spojrzenie. Mam ochotę walnąć tego wielkiego, głupiego Rumuna w nos, mimo że jest ode mnie o dwie głowy wyższy i ma przewagę jakichś czterdziestu pięciu kilogramów. Źle się stało, że powiedział do mnie „Snoopy”, ale potem jeszcze ośmielił się mówić o Wendi bez szacunku. Zebrał się niezły tłum – przynajmniej ze dwieście osób. Năstase zaczyna grać pod publiczkę, raz za razem mówiąc do mnie Snoopy i drażniąc się ze mną na temat Wendi. A ja myślałem, że to mój ojciec jest bezlitosny.

Chciałbym przynajmniej mieć na tyle odwagi, by powiedzieć: Panie Năstase, zawstydza mnie pan, proszę przestać. Ale jestem w stanie tylko uderzać coraz mocniej. Uderzać mocniej. Wtedy Năstase znów rzuca coś o Wendi i już mam tego dość, nie zniosę tego dłużej. Rzucam rakietą o ziemię i schodzę z kortu. Năstase, pocałuj mnie w dupę.

Mój ojciec przygląda się temu z otwartymi ustami. Nie jest zły, nie wstydzi się – nie jest zdolny do odczuwania wstydu, bo rozpoznaje własne geny w działaniu. Nie wiem, czy widziałem kiedykolwiek, by był ze mnie bardziej dumny.

Poza okazjonalnymi treningami z grupą tenisistów z najwyższej półki moje publiczne pojedynki polegają głównie na szwindlu. Mam opracowany schemat, jak naciągnąć frajerów. Najpierw wybieram kort na widoku, gdzie gram sam z sobą, odbijając piłkę po całej powierzchni. Następnie, kiedy pojawia się jakiś bezczelny nastolatek albo podchmielony gość, zapraszam ich do gry. Po trzecie, pozwalam, by złoili mi skórę, jak należy. W końcu najbardziej żałosnym z moich głosików pytam, czy nie zechcieliby zagrać o dolara. Może o pięć? Zanim orientują się, co się dzieje, serwuję piłkę meczową o dwadzieścia dolców, co wystarczy, by stawiać Wendi colę przez miesiąc.

Philly nauczył mnie, jak to się robi. Daje lekcje tenisa i często naciąga swoich uczniów. Gra z nimi o stawkę za lekcję, następnie dubluje i gra o wszystko albo nic. Andre, mówi, przy twoim wzroście i wieku powinieneś pławić się w forsie. Pomaga mi opracować i przećwiczyć strategię. Raz na jakiś czas przychodzi mi do głowy, że tylko mi się wydaje, że oszukuję, bo ludzie z ochotą płacą za taki pokaz. Potem będą mogli się chwalić, że widzieli takiego dziewięcioletniego popaprańca, który nie psuje.

Nie wspominam ojcu o moim dorabianiu na boku. Nie widziałby w tym nic zdrożnego. Uwielbia dobry szwindel. Po prostu nie mam ochoty rozmawiać z nim o tenisie więcej niż to absolutnie konieczne. Wtedy mój ojciec opracowuje własny numer. Ma to miejsce w klubie Cambridge. Kiedy trafiamy tam pewnego dnia, tato wskazuje na mężczyznę rozmawiającego z panem Fongiem.

To Jim Brown, szepcze mi do ucha. Największy futbolista wszech czasów.

Patrzę na olbrzymią masę mięśni ubraną w biały strój tenisisty i elastyczne podkolanówki. Widziałem go już w klubie Cambridge. Kiedy nie gra w tenisa na pieniądze, poświęca się trik trakowi bądź kościom – również za dolary. Podobnie jak mój ojciec, pan Brown bardzo dużo gada o pieniądzach. W tej właśnie chwili żali się panu Fongowi, ile mu przeleciało koło nosa. Miał grać z jednym takim, ale ten facet się nie pojawił. Brown wini za wszystko właściciela klubu.

Przychodzę zagrać, mówi pan Brown, i chcę grać.

Mój ojciec podchodzi do nich.

Szuka pan partnera do gry?

Jasne.

Mój syn Andre z panem zagra.

Pan Brown patrzy na mnie, po czym znów spogląda na mego ojca.

Nie będę grał z ośmiolatkiem!

Dziewięcio-, dziewięciolatkiem.

Ma dziewięć lat? Oooo, przepraszam, nie wiedziałem.

Pan Brown wybucha śmiechem. Kilka osób w pobliżu mu wtóruje.

Widzę, że pan Brown nie bierze mego ojca na serio. Wielki błąd. Wystarczy zapytać kierowcę leżącego na asfalcie. Zamykam oczy i widzę, jak deszcz kapie mu na twarz.

Posłuchaj pan, odzywa się Brown, nie gram rekreacyjnie, rozumiemy się? Gram na pieniądze.

Mój syn zagra z panem na pieniądze.

Czuję, jak kropelka potu wypływa mi spod pachy.

Taa? A za ile?

Mój ojciec śmieje się i mówi: Zastawię swój dom, taka jego mać.

Nie potrzebuję pańskiego domu, stwierdza pan Brown. Mam dom. Powiedzmy, że o dziesięć patyków.

Załatwione, odpowiada tata.

Idę w stronę kortu.

Wolnego!, powstrzymuje mnie pan Brown. Muszę najpierw zobaczyć sałatę.

Pojadę do domu i przywiozę. Zaraz wrócę.

Mój ojciec wypada na zewnątrz. Siadam na krześle i wyobrażam sobie, jak otwiera sejf i wyciąga harmonię pieniędzy. Wszystkie te napiwki, które liczył latami, wszystkie te noce ciężkiej pracy. Teraz to wszystko postawi na mnie. Czuję ogromny ucisk pośrodku klatki piersiowej. Jestem dumny, rzecz oczywista, kiedy tak sobie myślę, jakim wielkim zaufaniem obdarza mnie tato. Ale przede wszystkim jestem przerażony. Co się stanie ze mną, z moim tatą, z moją mamą i rodzeństwem, nie wspominając o babci i stryjku Isarze, kiedy przegram?

Już wcześniej grałem pod taką presją, kiedy ojciec bez ostrzeżenia wybierał mi przeciwnika i kazał go pokonać. Tyle że wtedy były to dzieci i nigdy nie było mowy o pieniądzach. Zwykle działo się to popołudniami. Ojciec wybudzał mnie z drzemki i krzyczał: Bierz rakietę! Jest ktoś, kogo musisz pokonać! Nigdy nie przyszło mu do głowy, że śpię, bo jestem wykończony porannym starciem ze smokiem, i że dziewięciolatki nieczęsto ucinają sobie drzemki. Ścierając sen z powiek, wychodzę na zewnątrz i widzę jakiegoś nieznajomego chłopaka, syna Florydy czy Kalifornii, który akurat przyjechał do miasta. Zawsze są starsi i więksi – jak ten punk, który właśnie przeprowadził się do Vegas, słyszał o mnie i po prostu zadzwonił do drzwi. Miał białą rakietę Rossignola i głowę niczym dynia. Był ode mnie przynajmniej trzy lata starszy i uśmiechnął się złośliwie, kiedy wyszedłem do niego, bo byłem taki drobny. Nawet kiedy go pokonałem i udało mi się zetrzeć mu z twarzy ten uśmieszek, uspokoiłem się dopiero po kilku godzinach, gdy zagłuszyłem uczucie, że oto właśnie przebiegłem po linie zawieszonej wysoko nad Tamą Hoovera.

Jednak sprawa z panem Brownem jest inna i to nie tylko dlatego, że los oszczędności mojej rodziny zależy od wyniku meczu. Pan Brown zlekceważył mojego ojca, a on sam nie może go znokautować. Chce, żebym ja to zrobił. Dlatego stawka w tym meczu będzie większa niż tylko pieniądze. Pojedynek będzie toczył się o szacunek, męstwo i honor – przeciw największemu futboliście wszech czasów. Wolałbym już zagrać finał Wimbledonu. Przeciwko Năstasemu. Żeby jeszcze Wendi podawała piłki.

Zaczynam sobie z wolna uświadamiać, że pan Brown mnie obserwuje. Gapi się na mnie. Podchodzi do mnie i przedstawia się, ściska moją dłoń. Jego dłoń to jeden wielki odcisk. Pyta, od jak dawna gram w tenisa i ile meczów wygrałem, a ile przegrałem.

Ja nigdy nie przegrywam, odpowiadam cicho.

Mruży oczy.

Pan Fong odciąga pana Browna na bok i mówi: Nie rób tego, Jim.

Facet sam się prosił, szepcze pan Brown. Głupek z kasą.

Nie rozumiesz, przekonuje pan Fong. Zaraz przegrasz, Jim.

Co ty, do diabła ? Toż to dzieciak.

To nie jest zwykły dzieciak.

Chyba oszalałeś.

Posłuchaj, Jim, lubię, kiedy do mnie przychodzisz. Jesteś przyjacielem, a twoja obecność w klubie dobrze wpływa na interesy. Ale kiedy przegrasz z tym małym mecz o dziesięć patyków, będziesz miał mi za złe i możesz przestać tu się pojawiać.

Pan Brown odwraca się, by zmierzyć mnie od stóp do głów, jakby coś mu umknęło za pierwszym razem, kiedy mnie sobie oglądał. Wraca do mnie i zaczyna zasypywać mnie pytaniami.

Jak dużo grasz?

Codziennie.

Nie – ile grasz na raz? Godzinę? Dwie godziny?

Widzę, co robi. Chce się dowiedzieć, jak szybko się męczę. Stara się mnie wysondować, ustalić plan gry.

Wraca tato. Trzyma w ręku garść setek. Macha nimi w powietrzu. Nagle pan Brown już nie jest taki skory do gry.

Zrobimy tak, mówi do ojca, zagramy dwa sety, a potem zdecydujemy, ile postawić na trzeci.

Jak pan sobie życzy.

Gramy na siódmym korcie, tuż za drzwiami. Zbiera się tłumek, który głośno wiwatuje, kiedy wygrywam pierwszy set 6–3. Brown kręci głową. Mamrocze coś do siebie. Wali rakietą o ziemię. Nie jest szczęśliwy, czyli jest nas dwóch. Nie tylko myślę, co jest jawnym pogwałceniem wprowadzonej przez ojca zasady, ale też wiruje mi w głowie. Czuję się tak, jakbym lada chwila musiał wstrzymać grę, bo robi mi się niedobrze.

Mimo to wygrywam drugi set 6–3.

Teraz pan Brown się wściekł. Przykucnął, by zawiązać but.

Mój ojciec podchodzi do niego.

No to co? Dziesięć patyków?

Eee tam, mówi pan Brown. Może zrobimy zakład o pięćset?

Jak pan sobie życzy.

Moje ciało odżywa. Mój umysł się uspokaja. Mam ochotę zatańczyć wzdłuż linii, wiedząc, że nie muszę grać o dziesięć tysięcy dolarów. Teraz mogę machać do woli, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. W ogóle nie myśląc.

Tymczasem pan Brown myśli coraz więcej i gra coraz sztywniej. Nagle posyła mi podstępne szmaty, gra skróty, rotacyjne loby, gania mnie po narożnikach kortu, próbuje zagrywać piłkę z rotacją wsteczną i odstawia całą gamę sztuczek. Stara się mnie też zagonić, tam i z powrotem, by mnie zmęczyć. Czuję jednak taką ulgę, że nie muszę grać o całą zawartość tatowego sejfu, że nie daję się zmęczyć i nie chybiam. Pokonuję pana Browna 6–2.

Pot cieknie mu po twarzy, kiedy wyciąga z portfela zwitek nowiutkich banknotów studolarowych. Podaje je tacie, po czym odwraca się do mnie.

Wspaniała gra, synu.

Ściska mi dłoń. Jego odciski są jakby bardziej szorstkie – przeze mnie.

Pyta mnie, jakie mam cele w życiu, jakie marzenia. Zaczynam odpowiadać, ale na to wtrąca się ojciec.

On będzie numerem jeden na świecie.

Nie stawiałbym, że będzie inaczej, odpowiada pan Brown.

Niedługo po pokonaniu pana Browna, gram sparing z moim ojcem w klubie Caesars. Prowadzę 5–2 i serwuję piłkę meczową. Nigdy nie pokonałem taty, a on wygląda tak, jakby za chwilę miał stracić coś zdecydowanie cenniejszego niż dziesięć tysięcy dolarów.

Nagle schodzi z kortu. Weź swoje rzeczy, mówi. Idziemy.

Nie chce dokończyć. Woli się wywinąć, niż przegrać z synem. W głębi duszy wiem, że jest to nasza ostatnia wspólna gra.

Pakując torbę i zapinając pokrowiec na rakietę, czuję większy dreszcz emocji niż wtedy, kiedy pokonałem pana Browna. Jest to moje najsłodsze zwycięstwo w życiu i ciężko będzie je przebić. Wolę to zwycięstwo niż taczki pełne srebrnych dolarówek oraz wszystkie szlachetne kamienie stryjka Isara – bo jest to zwycięstwo, które doprowadziło do tego, że mój ojciec w końcu mi odpuścił.

Open. Autobiografia tenisisty

Подняться наверх