Читать книгу Zabawa. O uczeniu się, zaufaniu i życiu pełnym entuzjazmu - Andre Stern - Страница 10
2. NA POCZĄTKU BYŁA ZABAWA
ZAUFANIE DO SIŁ DZIECKA
ОглавлениеAntonin, ledwo tylko otworzył oczy, już naśladował odgłos pracy silnika. Jeździł po kołdrze zabranym do łóżka traktorkiem, jakby zamierzał ją kosić. Potem w kuchni grzebał łyżką w opakowaniu czekolady w proszku, imitując pracę koparki. Następnie łyżeczką mieszał mleko z czekoladą, udając mikser. Przez cały ranek jeździł swoim jeździkiem à la samochód i znów głosem naśladował dźwięki silnika. Potem zajęty był przez dwie godziny w piaskownicy, gdzie bawił się koparką i buldożerem. Następnie przyjechał do nas prawdziwy, wielki ciągnik. Antonin mógł sobie pojeździć w nim koło naszego domu przez półtorej godziny jako pasażer. Zaangażował się w to całym swoim jestestwem. Znalazłszy się w domu, natychmiast z powrotem wyciągnął swój zielony traktorek i bawił się nim przez godzinę. Potem intensywnie słuchał muzyki, pomagał nakrywać do stołu, a podczas jedzenia aktywnie uczestniczył w rozmowie.
Obserwując tę niesamowitą wytrzymałość (jakiej nie miałby żaden dorosły), tę totalną koncentrację i zaangażowanie, bezwarunkową powagę, tę czystą, niedostrzeganą, niepozorną pierwotną siłę dziecka, człowiek ulega fascynacji. Zaczyna ufać sile dziecka.
Młody mężczyzna z piłką pod pachą stoi obok ojca, który trzyma na ręku córkę. Roczna dziewczynka jest zafascynowana.
– Ona uwielbia piłki – tłumaczy ojciec młodemu mężczyźnie.
Ten wyciąga piłkę w kierunku dziewczynki. Ponieważ obaj panowie chcieliby porozmawiać, odkładają piłkę i dziecko na ziemię. Dziewczynka na czworakach chodzi za piłką, która jest dla niej za duża i turla się coraz dalej i dalej. Ale mała się nie poddaje, nawet jeśli czasem musi przebrnąć przez kamienie albo kępę mokrej trawy. Fascynuje mnie jej odwaga.
Mężczyźni wciągnęli się tymczasem w rozmowę i obserwują zabawę raczej pobieżnie, byle tylko dziecko i piłka nie zniknęły z oczu. Dziewczynka z nieustającą wytrwałością pokonuje duże przeszkody. Czasem sapie, musi się wysilać, ale pragnienie piłki jest większe niż wszelkie trudności.
Szczególnie poruszający jest moment, gdy jeden z mężczyzn podnosi piłkę, żegna się i odchodzi. Dziewczynka spogląda przez moment nieruchomo w ślad za nim, a potem ściga go na czworakach. Nie waha się, nie zniechęca, choć nie ma szans, żeby za nim nadążyć.
Pogrążone w zabawie dzieci, nawet tego nie dostrzegając, przekraczają własne granice, których nigdy by nie przekroczyły, gdyby im coś takiego nakazać.
*
* *
Antonin bawił się w dostawcę. Przez godzinę, sztuka po sztuce, przenosił pluszaki ze swojego pokoju do naszego, a następnie także inne zabawki.
Potem był koniec zabawy.
– Zanieś je wszystkie z powrotem do swojego pokoju – powiedziała moja żona Pauline.
Antonin spojrzał na nią z lękiem w oczach.
– Ależ mamo, to za dużo pracy!
Nie, on nie jest wygodnicki, nie wykręca się i nie zostawia tego całego kramu, żeby go inni posprzątali. W ferworze zabawy nie spostrzegł ogromu pracy, jaką wykonał. Uświadomił go sobie dopiero teraz, kiedy zabawa się skończyła.
Arno Stern
Zabawa malarska
Tak jak niektórzy ludzie wybierający się w dłuższą podróż pakują do torby albo walizki książkę, tak mój ojciec włożył do skromnego bagażu, z którym opuszczaliśmy Kassel, mój ukochany album z ptakami Aus Deutschlands Vogelwelt.
Nie powiedział tego, ale z pewnością pomyślał, że chciałbym go mieć w obcym miejscu. Nie miała to być wcale długa podróż. Rodzice myśleli, że wkrótce wrócimy do domu. Gdy wyruszaliśmy w drogę, zostawiłem na podwórku swoje czerwone autko i dosiadłem się do rodziców, do wynajętego samochodu.
Nigdy nie wróciliśmy. Nasza ucieczka, życie bezpaństwowców, wieloletnie zagrożenie – moje dzieciństwo i młodość – to następstwa tej chwili, w której wyruszyliśmy w drogę. Album przetrwał to wszystko jak za sprawą cudu, a wraz z nim zaledwie kilka drobiazgów z mojego dzieciństwa. Miałem dwie małe wyścigówki, niebieską i czerwoną; jedna przepadła wraz z którąś z naszych walizek; drugą bawiłem się jeszcze długo. W Niemczech miałem kilka zabawek: pudełko z klockami, nakręcaną kolejkę, ciężarówkę z bańkami na mleko, większy samochód, w którym jeździłem za domem po gładkiej nawierzchni, i jeszcze kilka drobiazgów.
Dużo się bawiłem, wiele rzeczy sam robiłem z wszelkich możliwych materiałów.
Z pudełka na gry towarzyskie moich rodziców wyjąłem figurki do gry w halmę i przemieniłem je w muzyków. Ważnym tworzywem we wszystkich moich dziełach była plastelina. Orkiestrę rozstawiałem, jakby się znajdowała w sali koncertowej, albo formowałem w szeregi gotowe do marszu – niczym prawdziwą orkiestrę wojskową; musiałem wtedy jeszcze tylko dodać ludziki niosące chorągwie i pochodnie. Instrumenty wykonywałem z cynfolii. Zbierałem też opakowania po czekoladkach i w zależności od wzoru używałem ich jako zastawy stołowej.
Do wytwarzania kieliszków opracowałem specjalny system produkcji: metaliczny pasek owijałem na końcówce ołówka, wystającą poza ołówek część skręcałem, żeby powstała nóżka, której koniec rozchylałem niczym kielich kwiatu, tak że kieliszek mógł ustać. Talerze były proste do zrobienia, a co się tyczy sztućców – szczególnie widelców z kilkoma ząbkami – do ich wytwarzania również opracowałem szczególną technikę. Cały zestaw przechowywałem, posegregowany według wzoru, w dużym pudełku po zapałkach. Tak oto powstał mój sklep z porcelaną oferujący bogaty asortyment.
Wracając do muzyków, chciałbym jeszcze powiedzieć, że gdy się nimi zajmowałem, miałem w zwyczaju śpiewać, zwłaszcza gdy próbowałem rozwiązać jakiś problem. Gdy się od nich oddalałem, śpiewałem odpowiednio ciszej. Ale ponieważ to ja wydawałem dźwięki, to przy większej odległości powinienem był śpiewać raczej głośniej, żeby muzycy – którzy rzekomo wykonywali tę muzykę – nie brzmieli za cicho.
Pudełek po zapałkach, wykonywanych wtedy z cieniutkich płytek drewna, używałem w charakterze domków. Otwierałem wieczko i łączyłem wąskie, podłużne boki pudełka, przez co powstawał ukośny dach, a na pionowych ściankach malowałem okna.
Z pudełka po zapałkach sporządziłem kiedyś też lokomotywę manewrową. Kabina maszynisty była zrobiona z szufladeczki pudełka przyklejonej prostopadle do innego pudełka.
Ze wszystkich rzeczy uważanych przez dorosłych za śmieci dziecko potrafi stworzyć nowy przedmiot z duszą, który posiada tajemne właściwości, zgodne z dziecięcą percepcją i aktualnym zajęciem.
Niedawno obserwowałem dziecko, które znalazło kawałek nici i się nią bawiło. Dorosły nie wiedziałby, co z czymś takim zrobić. Dziecko wzięło nitkę, chwyciło ją za oba końce i przytrzymywało tak, żeby zwisała zgięta. Potem podnosiło jedną rękę, ciągnąc w górę nitkę, a następnie ją opuszczało. I mówiło na zmianę:
– Parter! – albo: – Pierwsze piętro!
Nitka była grubym przewodem podwieszonym pod kabiną, której ruch dziecko podpatrzyło i naśladowało. Niczego więcej do zabawy nie było trzeba, ale nitka dostarczała przeżyć analogicznych do prawdziwej windy; podobnie jak wystarczy wieszak na ubrania, żeby wcielić się w motocyklistę.
W późniejszym czasie pudełka po cukierkach były dla mnie niedostępne. Jako uciekinierzy nie mogliśmy sobie pozwolić na słodycze. Ale pamiętam, że jako dziesięciolatek znalazłem na brzegu drogi metalową kulkę. Schowałem ją do kieszeni i od czasu do czasu ściskałem mój skarb w dłoni. Kulka pochodziła z łożyska kulkowego. Turlałem ją wzdłuż szczelin nierównej podłogi, a ponieważ w pobliżu domu, w którym mieszkaliśmy jako podnajemcy, był plac budowy, zdołałem wybłagać od włoskiego murarza drewniany kątownik, w którego dopasowanym torze moja kulka mogła się gładko toczyć.
Właściciel domu miał strugnicę z imadłem. Chciałem sobie zbudować też takie imadło. Znalazłem kawałek gładkiej gałęzi leszczyny, która miała odpowiednią długość, i zacząłem nożem kuchennym wycinać gwint. Zajęło mi to kilka dni. Rodzice zawsze patrzyli na moje przedsięwzięcia z miłością. Miałem więc drewnianą śrubę o długości ponad dziesięciu centymetrów, ale do wykonania imadła nie doszło, bo w międzyczasie odkryłem, w jaki sposób można regulować położenie leżaka i zapragnąłem skonstruować sobie coś takiego jak najszybciej.
Dom, w którym mieszkaliśmy, znajdował się na poboczu dość stromej drogi. Podczas obfitych deszczy na jej brzegach powstawały wartkie potoki. To zainspirowało mnie do poważnej zabawy. Uznałem, że mała drewniana pałeczka będzie statkiem, i włożyłem ją do „rzeki”. Płynęła sobie szybciej lub wolniej w zależności od nachylenia, a w niektórych miejscach musiałem usuwać nagromadzone przeszkody. Matka nie martwiła się o mnie. Wracałem do domu mokry jak kura. Wszystkie moje ubrania musiała wieszać przy piecyku żeliwnym, między oparciami dwóch krzeseł, żeby wyschły.
Moje dzieci również robiły różne rzeczy z wszelkich możliwych materiałów: wystarczyło, żeby do połówki orzecha przykleiły kawałek wełenki, a już powstawała mysz. Papier do pakowania książek o ładnym wzorku nadawał się jako materiał na ubrania, a z celofanu można było zrobić szkła okularowe, które mocowało się klejem do oprawki wyciętej z papieru. Każdego dnia moje dzieci produkowały rzeczy, ale nie po to, żeby się nimi bawić. Ich zabawa polegała właśnie na tworzeniu. Gdy André był starszy, robił karoserie samochodowe z kartonu i łączył je z mechanizmami firmy Lego. Eléonore i André szyli z materiału lalki i zwierzęta, napełniali je watą, ale nimi także się nie bawili. Jednak zawdzięczają im wiele emocji. Wykonując jakiś przedmiot, rzadko potrzebowali pomocy ze strony innych, ale nie mogli się obyć bez narzędzi i materiałów. A ponieważ nie brakowało im czasu, mogli bez przeszkód oddawać się swoim zajęciom.