Читать книгу Gra luster - Andrea Camilleri - Страница 3

1

Оглавление

Przynajmniej od dwóch godzin siedział, nagi jak go Pan Bóg stworzył, na czymś w rodzaju krzesła niebezpiecznie przypominającego krzesło elektryczne. Na przeguby i kostki u nóg nałożono mu żelazne bransoletki, z których wychodziło mnóstwo przewodów prowadzących do metalowej szafy, ozdobionej na zewnątrz tarczami, manometrami, amperomierzami, barometrami i światełkami, zielonymi, czerwonymi, żółtymi i niebieskimi, migającymi bez chwili przerwy. Na głowie miał hełm, dokładnie taki, jaki fryzjerzy zakładają paniom do trwałej. Ten jednak też był podłączony do szafy grubym czarnym kablem, w którym kłębiły się setki kolorowych przewodów.

Profesor, koło pięćdziesiątki, ostrzyżony na pazia, ale z przedziałkiem pośrodku, kozią bródką, nosił okulary w złotej oprawce i biały fartuch, tak olśniewająco biały, że już nie mógł być bardziej. Miał niesympatyczny, władczy wygląd i zasypywał go jak z karabinu maszynowego seriami pytań w rodzaju:

– Kim był Abraham Lincoln?

– Kto odkrył Amerykę?

– Kiedy widzi pan piękną damską pupę, to co pan myśli?

– Dziewięć razy dziewięć?

– Co pan woli: lody w waflu czy kawałek spleśniałego chleba?

– Ilu było siedmiu królów Rzymu?

– Co by pan wybrał: komedię czy pokaz pirotechniczny?

– Jeśli zaatakuje pana pies, to ucieknie pan czy zacznie na niego warczeć?

W pewnym momencie profesor umilkł na chwilę, odchrząknął, wyjął jakiś przedmiot z kieszeni fartucha, westchnął, pokręcił głową. Ponownie westchnął, odchrząknął i nacisnął jakiś guzik. Bransoletki otworzyły się automatycznie, a hełm się podniósł.

– Badanie tak jakby skończone – powiedział, siadając za stojącym w rogu gabinetu biurkiem i zabierając się do pisania na komputerze.

Montalbano podniósł się, wziął majtki i skarpetki, ale nagle wrósł w ziemię.

Co to ma znaczyć, że jakby skończone? Albo skończone, albo nie, do kurwy nędzy!

Tydzień temu otrzymał zawiadomienie podpisane przez kwestora, który informował go, że na podstawie nowych rozporządzeń dotyczących personelu, wydanych osobiście przez samego ministra, winien poddać się badaniu psychiatrycznemu w klinice Najświętszej Panienki z Montelusy w terminie nieprzekraczającym dziesięciu dni.

Jak to możliwe, że minister może nakazać skontrolowanie zdrowia psychicznego swojego pracownika, a tenże pracownik nie może nakazać skontrolowania zdrowia psychicznego ministra? – pomyślał, przeklinając, Montalbano. Poskarżył się kwestorowi.

– I co ja mam panu powiedzieć, Montalbano? To rozkazy z samej góry. Pańscy koledzy podporządkowali się.

Podporządkowanie było tu wymogiem. Jeśli się nie podporządkujesz, to rozpuszczą plotki, że jesteś pedofilem, alfonsem, notorycznym gwałcicielem zakonnic, i zmuszą cię do złożenia dymisji.

– Dlaczego się pan nie ubiera? – zapytał profesor.

– Ponieważ… – wymamrotał, szukając jakiegoś wytłumaczenia, i zaczął wkładać ubranie. I wtedy zdarzył się wypadek. Spodnie się nie dopinały. Na pewno były to te, w których przyszedł na badanie, ale się skurczyły. Mimo rozpaczliwego wciągania brzucha nie udawało mu się ich zapiąć. Jak nic zmniejszyły się o jakieś dwa, trzy rozmiary. Przy ostatniej, desperackiej próbie stracił równowagę, oparł się ręką o wózek z tajemniczym urządzeniem, który ruszył, uderzając w biurko profesora. Ten zaś podskoczył przestraszony.

– Oszalał pan?

– Nie dopinają mi się spo…spodnie – wyjąkał komisarz, usiłując się wytłumaczyć.

Wtedy profesor wstał wściekły, chwycił spodnie za pasek i podciągnął.

Zapięły się idealnie.

Montalbano poczuł się zawstydzony jak przedszkolak, który musi prosić panią o zapięcie mu spodni w toalecie.

– Miałem już wcześniej jakieś podejrzenia – powiedział profesor, siadając i powracając do pisania – ale ten ostatni epizod rozwiewa wszystkie moje wątpliwości.

Co miał na myśli?

– Może pan jaśniej to wytłumaczyć?

– A co tu jest do tłumaczenia? Wszystko jasne! Pytam pana, o czym pan myśli, widząc kobiecą pupę, a pan na to, że o Abrahamie Lincolnie!

Komisarz zamarł.

– Ja tak odpowiedziałem?

– Chce pan podważyć zapis badania?

Wtedy dopiero Montalbana olśniło. Wpadł w pułapkę!

– To spisek! – zaczął krzyczeć. – Chcecie uznać mnie za wariata! – Nie dokończył zdania, kiedy drzwi się otworzyły, wpuszczając dwóch rosłych pielęgniarzy, którzy go pochwycili. Montalbano usiłował się wyrwać, klnąc i kopiąc na wszystkie strony, i wtedy…

*

…i wtedy się obudził. Cały spocony, z prześcieradłem tak okręconym wokół ciała, że nawet nie mógł się poruszyć. Wyglądał jak mumia.

Kiedy wreszcie udało mu się wyswobodzić, spojrzał na zegarek. Szósta.

Przez otwarte okno wpadały gorące podmuchy sirocca. Kawałek nieba, który widział z łóżka, przykrywały mleczne chmury. Postanowił, że jeszcze sobie poleży z dziesięć minut.

Sen, który mu się przyśnił, był całkowicie pokręcony. On nigdy nie zwariuje, był tego pewny. Co najwyżej zacznie dziecinnieć, zapominając być może imiona i twarze najbliższych, zanim, nieświadomy niczego, osunie się w samotność.

Co za myśli nachodziły go z samego rana! Zerwał się z łóżka i pobiegł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę.

Kiedy miał już wychodzić, zorientował się, że jest jeszcze za wcześnie, żeby jechać do komisariatu. Otworzył drzwi na werandę, usiadł na zewnątrz i wypalił papierosa. Było naprawdę gorąco. Wszedł do środka i plątał się po domu do wybicia ósmej.

Uruchomił auto i ruszył wąską uliczką łączącą Marinellę z drogą regionalną. Dwieście metrów od jego domu stał inny, prawie identyczny, przez lata niezamieszkany. Teraz wprowadziło się tam bezdzietne małżeństwo Lombardich. On, Adriano, czterdziestopięciolatek, wysoki, elegancki, pracował – według tego, co powiedział mu Fazio – jako przedstawiciel dużej firmy komputerowej na całą wyspę. Ze względu na pracę dużo podróżował swoim sportowym autem. Jego żona Liliana, dziesięć lat młodsza od męża, była piękną brunetką z Turynu. Wysoka, o długich i kształtnych nogach, z pewnością uprawiała jakiś sport. Kiedy patrzyło się na nią z tyłu, to nawet największy wariat nie myślałby wtedy o Abrahamie Lincolnie. Ona z kolei miała japoński miejski samochodzik.

Ich kontakty z Montalbanem ograniczały się do powitań, kiedy, czasem, jechali uliczką tak cholernie wąską, że dwa samochody nie mogły się nawet minąć.

Tego ranka komisarz zobaczył kątem oka samochód sąsiadki, która pochylała się nad otwartą maską. Z pewnością coś było nie tak. Ponieważ komisarzowi nie spieszyło się, bez zastanowienia skręcił w prawo, przejechał dziesięć metrów i zaparkował przed otwartą furtką posesji Lombardich. Nie wychodząc z samochodu, zapytał:

– Może pomóc?

Pani Liliana uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Nie odpala.

Montalbano wysiadł, ale nie wszedł na podjazd.

– Jeśli jedzie pani do miasta, to mogę podwieźć.

– Dziękuję, trochę się spieszę. Nie mógłby pan rzucić okiem na silnik?

– Kompletnie się na tym nie znam, proszę mi uwierzyć.

– To zabiorę się z panem.

Opuściła maskę, zamknęła auto i wyszła, nie zamykając furtki. Komisarz otworzył jej drzwi.

Ruszyli. Pomimo otwartych okien samochód wypełnił zapach jej perfum, delikatny, a jednocześnie intensywny.

– Sęk w tym, że nie znam tu żadnego mechanika, a mąż wróci dopiero za cztery dni.

– Może pani do niego zadzwonić.

Sąsiadka zdawała się nie słyszeć tej rady.

– Może pan mi kogoś poleci?

– Oczywiście. Ale nie mam przy sobie jego numeru telefonu, może podwiozę panią do niego?

– To bardzo uprzejmie z pana strony.

Przez pozostałą część drogi już nie rozmawiali. Montalbano nie chciał się wydać ciekawski, ona z kolei była grzeczna i miła, ale najwyraźniej nie chciała się spoufalać. Przedstawił sąsiadkę mechanikowi, kobieta bardzo mu za to podziękowała i tak skończyło się to krótkie spotkanie.


– Są Augello i Fazio?

– Są na miejscu, komisarzu.

– To niech przyjdą do mnie.

– Ale jak mogą przyjść? – zapytał zdumiony Catarella.

– Co to ma znaczyć? Na nogach niech przyjdą!

– Ale ich tu nie ma, są na miejscu, tam, gdzie teraz to miejsce się znajduje.

– Czyli gdzie?

– Zaraz, niech sprawdzę.

Wziął karteczkę i przeczytał.

– Tu pisze, że na ulicy Pissaviacane dwadzieścia osiem.

– Jesteś pewien, że ta ulica nazywa się Pissaviacane?

– Jak tego, że umrę, komisarzu.

Nigdy o niej nie słyszał.

– Zadzwoń do Fazia i przełącz go do mnie.

Zabrzęczał dzwonek telefonu.

– Co się dzieje, Fazio?

– Dzisiaj rano podłożyli bombę przed magazynem na ulicy Pisacane. Nikt nie został ranny, tylko strach i parę rozbitych szyb. Oprócz rozwalonej żaluzji, rzecz jasna.

– Co było w tym magazynie?

– Nic. Od prawie roku stoi pusty.

– A właściciel?

– Przesłuchałem go. Potem ci wszystko opowiem, maks za godzinę będziemy z powrotem.


Zabrał się niechętnie do podpisywania papierzysk, żeby olbrzymi stos piętrzący się na jego biurku wreszcie trochę zmalał. Jakiś czas temu Montalbano zrozumiał pewien tajemniczy fenomen, ale wolał nikomu o tym nie mówić. Tym razem na pewno uznaliby go za wariata. Zjawisko owo polegało na tym, że dokumenty mnożyły się nocą. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wychodząc wieczorem z biura, zostawiał metrowy stosik, a następnego ranka był on już o dziesięć centymetrów wyższy, mimo że nic nowego mu nie przynoszono? Wytłumaczenie było tylko jedno. Kiedy w biurze robiło się pusto i ciemno, dokumenty, niewidziane przez nikogo, zaczynały panoszyć się we wszystkich pokojach, rozbierając się z teczek, koszulek i segregatorów, żeby oddać się szalonym orgiom, niezliczonym kopulacjom i trudnym do wyobrażenia obłapiankom. Dlatego właśnie następnego dnia owoce grzesznej nocy powiększały stosik na jego biurku.

Zadzwonił telefon.

– Komisarzu, tu jest taki jeden na telefonie, co się nazywa Francischino i chce z panem osobiście rozmawiać we własnej osobie.

Kto to może być? Poprosił o połączenie, z Catarellą lepiej nie tracić czasu.

– Z kim rozmawiam?

– To ja, panie komisarzu, Francischino, mechanik.

– Aha, słucham.

– Dzwonię do pana z domu państwa Lombardich. Ktoś umyślnie uszkodził silnik, co mam robić? Odholować auto do mojego warsztatu czy je tu zostawić?

– Ale dlaczego dzwonisz z tym do mnie?

– Bo komórka tej pani nie odpowiada, a ponieważ jesteście zaprzyjaźnieni…

– To nie jest żadna moja przyjaciółka, tylko znajoma. Nie wiem, co mam ci powiedzieć.

– Okej, to przepraszam.

Montalbano przypomniał sobie to, co właśnie usłyszał od mechanika.

– Dlaczego twierdzisz, że ktoś uszkodził jej silnik?

– No bo tak jest. Otworzyli maskę i narobili szkód.

– Myślisz, że to zrobiono celowo?

– Ja się znam na swoim fachu, komisarzu.

Kto mógł źle życzyć pięknej Lilianie Lombardo?


– No i o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał komisarz Fazia i Augella, kiedy tylko pojawili się w jego gabinecie.

Odpowiedzi udzielił wicekomisarz Domenico Augello, nazywany Mimì. Który powiedział, co następuje:

– Według mnie chodzi o niezapłacony haracz. Według Fazia o co innego.

– To posłuchajmy najpierw, co ty masz do powiedzenia – poprosił Montalbano.

– Magazyn należy do niejakiego Angelina Arnonego, który jest także właścicielem spożywczaka, piekarni i sklepu z butami. Albo zapomniał kogoś opłacić, albo zażądali wyższego haraczu, a on im się postawił. No i tamci, żeby przywołać go do porządku, postanowili dać mu ostrzeżenie.

– A co mówi ten Arnone?

– Te same bzdety, co słyszeliśmy już tyle razy. Że nigdy nikomu nie zapłacił, bo nikt po haracz się nie zgłaszał, że nie ma wrogów i że wszyscy kochają go ponad życie.

– A ty co o tym myślisz? – zapytał komisarz Fazia.

– Mnie coś tu nie gra.

– To znaczy?

– Po raz pierwszy chcieliby kogoś nakłonić do płacenia haraczu, podkładając bombę pod pusty magazyn. Jaką szkodę mu wyrządzili? Poszła tylko jedna pogięta żaluzja! Zgodnie ze swoimi zasadami powinni byli podłożyć ją pod sklepem spożywczym albo innymi, które do niego należą. Wtedy miałoby to sens!

Komisarz nie wiedział, co odpowiedzieć. Wątpliwości Fazia nie były całkiem bezpodstawne.

– No to według ciebie dlaczego tym razem tak nie postąpili?

– Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Ale jeśli pan komisarz pozwoli, to chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tym Angelinie Arnonem.

– Okej, dowiedz się i daj mi znać. Co to była za bomba?

– Typowa. Z zapalnikiem czasowym. Wsadzona do kartonowego pudła, jakby ktoś wystawił je dla śmieciarzy.


Idąc na obiad do trattorii Enza, przypadkiem przeczytał nazwę krótkiej, wąskiej ulicy, którą przechodził przynajmniej dwa razy dziennie. Ulica Pisacane.

Do tej pory nie zorientował się, że tak właśnie się nazywa. Zwolnił przed numerem dwadzieścia osiem. Magazyn Arnonego, usytuowany na parterze trzypiętrowego budynku, sąsiadował ze sklepem z artykułami żelaznymi i wejściem do położonych nad nimi mieszkań. Bombę podłożono nie pośrodku żaluzji, ale z prawej strony.

U Enza strasznie się najadł. Różne przystawki, spaghetti z sosem z kałamarnicy, odrobina makaronu z małżami na spróbowanie i smażone barweny (dwie duże porcje).

Z tego powodu, mimo panującego upału, zdecydował się na spacer aż do samego końca mola.

Spędził tam z godzinkę, paląc i drażniąc kraba, po czym wrócił do biura.

Zaparkował, wysiadł, ale żeby wejść do komisariatu, musiał odsunąć nogą wielką paczkę tarasującą drzwi.

Nagle przeleciała mu przez głowę jedna myśl.

– Catarella, co to za paczka?

– Proszę o przebaczenie, komisarzu, już migusiem zaraz po nią się pojawią ci z administracji. Przysłali nam siedem paczek z formularzami i papierem firmowym.

Skąd ministerstwo bierze pieniądze na powiększanie tej pieprzonej biurokracji, a nie ma kasy na paliwo do radiowozów?

– Jest Fazio?

– Tak.

– Przyślij go do mnie.

Fazio zaraz po wejściu zaczął się tłumaczyć.

– Komisarzu, nie miałem dotąd nawet chwili, żeby zająć się tym Arnonem.

– Coś ci chciałem powiedzieć, siadaj. Przez przypadek odkryłem, że jedna z ulic, którą jeżdżę do Enza na obiad, nazywa się Pisacane. Rzuciłem na nią okiem.

Fazio spojrzał na niego pytająco.

– Po sile wybuchu i dziurze w żaluzji wywnioskowałem, że bombę umieszczono z prawej strony magazynu. Tak było?

– Dokładnie.

– Innymi słowy, blisko numeru dwadzieścia sześć, czyli wejścia do budynku, zgadzasz się ze mną?

– Tak.

– To posłuchaj, o czym pomyślałem. Jeśli jakiś lokator, wychodząc wcześnie rano, wpada na taki karton, to co robi?

– Przesuwa nogą – powiedział Fazio.

I zaraz potem krzyknął:

– No, kurwa, rzeczywiście!

– Właśnie, być może bomba nie miała być ostrzeżeniem dla Arnonego, ale dla kogoś z tego budynku.

– Masz rację. A to oznacza, że sprawy się mocno komplikują.

– Chcesz, żebym porozmawiał o tym z Augellem?

Fazio skrzywił się.

– Wolałbym zająć się tym z Gallem…

– Zgoda – powiedział Montalbano.


Pół godziny później pojawił się Augello.

– Masz chwilę?

– Ile tylko chcesz, Mimì.

– Zastanawiałem się nad tym, co Fazio mówił rano na temat tej bomby. To rzeczywiście jakieś dziwne. No i tak myślałem, dlaczego podłożono ją z prawej strony magazynu, a nie na samym środku. Obok stoi trzypiętrowy budynek. No to sobie myślę: a może ta bomba leżała przed wejściem, a jakiś lokator przesunął ją, nie wiedząc nawet, co jest w środku?

Komisarz rozpłynął się w zachwycie.

– Ty wiesz, to rewelacyjny pomysł, Mimì. Moje gratulacje, zaraz powiem Faziowi, żeby wypytał lokatorów.

Augello wstał i wrócił zadowolony do swojego pokoju.

Po co było go rozczarowywać? Młody skaut z drużyny świstaków Montalbano Salvo zrobił już dzisiaj jeden dobry uczynek.

Gra luster

Подняться наверх