Читать книгу Gra luster - Andrea Camilleri - Страница 4
2
ОглавлениеPrzejeżdżając po pracy obok domu Lombardich, komisarz od razu zauważył, że nie było już jej auta, a przez otwarte okno oświetlonej sypialni widać było panią Lombardo stojącą przed otwartą szafą.
Kiedy tylko wszedł do domu, nie zdążył nic zrobić, bo ogarnęła go nagła wątpliwość. Jak miał się zachować wobec sąsiadki? Francischino na pewno jej powiedział, że ktoś uszkodził silnik, a on, jako komisarz, miał czy nie miał obowiązku włączyć się w sprawę, ofiarując pomoc w odkryciu sprawcy i chroniąc sąsiadkę przed ewentualnymi zdarzeniami w przyszłości? Ona mogła takiego wsparcia od niego oczekiwać. A może, skoro nikt nie zgłosił zajścia, powinien siedzieć cicho?
A jeśli sąsiadka nie miała jeszcze czasu, żeby to zgłosić na policję?
Kiedy usiłował znaleźć odpowiedź, naszła go jeszcze jedna wątpliwość, tym razem natury ściśle osobistej. Jeśli pani Liliana, piękna kobieta, byłaby zezowatym straszydłem z krzywymi nogami, to czy on zachowałby się tak samo?
Głęboko na siebie obrażony za to, że w ogóle taka myśl mogła mu przyjść do głowy, komisarz natychmiast odpowiedział twierdząco. Tak, zachowałby się dokładnie tak samo.
To go przekonało, żeby niezwłocznie zadzwonić do furtki państwa Lombardich.
Poszedł, bo mieszkali tuż obok.
Panią Lilianę chyba bardzo ucieszył jego widok. Niby tyle się zawsze mówi, że Piemontczycy są fałszywi, ona jednak wcale na taką nie wyglądała.
– Proszę wejść! Pójdę przodem.
Miała na sobie cienką sukienkę, bardzo krótką i niezwykle obcisłą. Wyglądała jak namalowana na jej skórze. Montalbano szedł jak robot, całkowicie zahipnotyzowany kołyszącym się krokiem gospodyni. Zdawało się, że to kolejne ciało do kontemplacji, obok tych niebieskich, opiewanych przez poetów.
– Usiądziemy na werandzie?
– Chętnie.
Weranda była taka sama jak jego, z wyjątkiem stołu i krzeseł, u Lombardich bardziej nowoczesnych i eleganckich.
– Napije się pan czegoś?
– Nie, proszę sobie nie robić kłopotu.
– Mam świetną wódkę, komisarzu. Ale jeśli pan jeszcze nie jadł kolacji…
– Dziękuję, w tym upale coś zimnego dobrze mi zrobi.
– Już przynoszę.
Wróciła z wódką w kubełku z lodem, dwoma kieliszkami na wysokich nóżkach i popielniczką.
– Też się napiję odrobinę, żeby dotrzymać panu towarzystwa. Jeśli chce pan zapalić…
Z wnętrza domu rozległ się dzwonek komórki.
– Boże, zaraz zwariuję! Przepraszam na chwilę, proszę sobie nalać.
Weszła do środka i rozmawiała chyba z pokoju położonego najgłębiej domu, może sypialni, i to przy zamkniętych drzwiach, bo do uszu komisarza nie dobiegł nawet najlżejszy dźwięk.
Pani Lombardo wróciła czerwona na twarzy i zdyszana. Ten oddech zresztą wywoływał ruch jej innych ciał niebieskich, co było widoczne, jako że nie miała stanika. Musiała z kimś bardzo zażarcie dyskutować.
– Przepraszam, to dzwonił Adriano, mój mąż, jakieś tam problemy. Ale pan się jeszcze nie napił! Już nalewam.
Wlała wódki na dwa palce do kieliszka, który podała komisarzowi, do swojego zaś dość dużą porcję. Wypiła jednym haustem.
No nieźle, miała wypić odrobinę!
– Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę?
– Nie wiem, czy mechanik powiedział już pani…
– Że naprawa silnika długo potrwa? Tak, poprosiłam, żeby odholował auto do warsztatu. Będzie mi teraz ciężko jeździć codziennie rano do Montelusy. Niby są autobusy, ale kursują o takich porach…
– Ja jeżdżę do biura rano koło ósmej. Jeśli chce pani skorzystać, przynajmniej rano…
– Dziękuję, chętnie. Jutro będę gotowa na czas.
Montalbano wrócił do sprawy, która go interesowała.
– Mechanik wytłumaczył pani, dlaczego silnik nie odpalał?
Zaśmiała się. Boże święty, jaki ona miała piękny śmiech! Aż skręcało w żołądku. Zupełnie jak gołębica w rui.
– Nie miałam czasu go zapytać. Źle prowadzę, pewnie wymęczyłam ten silnik i…
– Nie o to chodzi.
– A o co?
– Silnik pani samochodu ktoś celowo uszkodził.
Nagle zbladła. Montalbano kontynuował:
– Tak uważa mechanik, który się na tym zna.
Liliana nalała sobie kolejną porcję wódki i wypiła. Zapatrzyła się na morze, nic nie mówiąc.
– Wczoraj jeździła pani autem?
– Tak, do wieczora. Kiedy tu wróciłam, wszystko działało bez zarzutu.
– Czyli coś musiało wydarzyć się nocą. Ktoś przeskoczył bramę, podniósł maskę i unieruchomił silnik. Słyszała pani jakieś hałasy?
– Żadnych.
– Ale auto stało bardzo blisko okna sypialni.
– Przecież powiedziałam, że nic nie słyszałam!
Montalbano udał, że nie wyczuł irytacji w jej głosie. Skoro powiedział a, to powie i b.
– Kogoś pani o to podejrzewa?
– Nie.
Ale zaraz po tym zaprzeczeniu Liliana chyba zmieniła zdanie.
Odwróciła się i utkwiła wzrok w komisarzu.
– Proszę zrozumieć, jestem tu często sama przez dłuższy czas. I wystarczająco atrakcyjna, aby… No tak, zaczepiano mnie. Kiedyś nocą jakiś kretyn zaczął nawet walić w okiennice sypialni! Możliwe więc, że ktoś chciał się zemścić za moją obojętność…
– Otrzymywała pani dwuznaczne propozycje?
– I to mnóstwo.
– Mogłaby mi pani zdradzić nazwisko któregoś z tych, nazwijmy ich, podrywaczy?
– Uwierzy mi pan, jeśli powiem, że nawet nie wiem, jak wyglądają? Dzwonią, przedstawiają się, może jakimś zmyślonym imieniem, a potem wygadują świństwa.
Montalbano wyjął z kieszeni kawałek papieru i napisał coś na nim.
– Zostawiam mój numer telefonu. Jeśli w nocy ktoś będzie się pani narzucał, proszę bez wahania do mnie dzwonić.
Potem wstał i pożegnał się. Liliana odprowadziła go do furtki.
– Bardzo panu dziękuję za zainteresowanie. Do jutra.
Kiedy już pochłonął talerz zapiekanki z makaronu i wielką porcję bakłażanów po parmeńsku, dzieło gosposi Adeliny, usiadł na werandzie.
Niebo było tak przejrzyste, że gwiazdy zdawały się wisieć w zasięgu ręki, a jeszcze zerwał się wiaterek pieszczący skórę. Jednak po pięciu minutach Montalbano zdał sobie sprawę, że nie o to mu chodziło. Potrzebował absolutnie długiego spaceru brzegiem morza w celach trawiennych.
Zszedł na plażę, ale zamiast skierować się w prawo, w stronę Scala dei Turchi, jak zawsze, poszedł w lewo, w stronę miasteczka. W ten sposób będzie musiał przejść obok willi Lombardich.
Przecież nie zrobił tego celowo? A może jednak tak?
Wszystkie światła były pogaszone. Nie udało mu się zobaczyć, czy drzwi na werandzie są otwarte, czy zamknięte. Może Liliana zjadła, wypiła jeszcze parę kieliszków wódki i poszła spać.
W tym momencie jakiś samochód zakręcił na drodze regionalnej, zmieniając kierunek jazdy, a jego reflektory oświetliły front domu Lombardich.
To wystarczyło, żeby Montalbano mógł zobaczyć jakieś auto zaparkowane przy bramie.
Zaniepokoił się. Może wrócił ten nieznany niszczyciel silników, żeby wyrządzić jeszcze jakąś szkodę? A może Liliana dzwoniła do niego po pomoc, a on nie słyszał, bo spacerował po plaży?
Zmienił szybko trasę, kierując się w stronę willi. Kiedy doszedł do werandy, zobaczył, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Zaczął po cichu obchodzić cały budynek.
Samochód z tablicą rejestracyjną XZ 452 BG był zielonym volvo, zaparkowanym przodem do zamkniętej bramy. Spomiędzy okiennic pokoju, który według Montalbana był sypialnią właścicieli, przedostawała się smuga światła. Okno było wystarczająco nisko położone, aby dosięgnąć głową parapetu.
Podszedł bliżej i od razu usłyszał jęki Liliany. Z pewnością nie jęczała z bólu.
Komisarz szybko się oddalił. Aby odreagować i rozluźnić się, ponownie zaczął spacerować brzegiem morza.
O tym, że piękna i miła sąsiadka naopowiadała mu stek bzdur, Montalbano przekonał się już podczas złożonej jej wizyty. A to, co działo się teraz w pokoju jej willi, w niezaprzeczalny sposób tylko to potwierdzało.
Komisarz dałby sobie uciąć rękę, że to wcale nie mąż do niej zadzwonił, ale jakiś inny mężczyzna.
Być może na genialny pomysł zepsucia samochodu wpadł jakiś jej kochanek, którym w pewnym momencie znudziła się i odprawiła z kwitkiem, zastępując go właścicielem volvo. A może pokłóciła się z właścicielem volvo, który stracił głowę i wyżył się na jej aucie? Potem nastąpiło pogodzenie, którego ścieżkę dźwiękową właśnie usłyszał. Dlatego Liliana znała doskonale nie tylko imię, nazwisko i adres dzwoniącego, ale także o wiele więcej szczegółów.
Doszedłszy do tej konkluzji, Montalbano stwierdził, że cała sprawa dotyczyła wyłącznie Liliany i jej kochanka, a on nie miał żadnego powodu, żeby się wtrącać.
Dlatego właśnie, po zwyczajowej wieczornej rozmowie telefonicznej z Livią ze zwyczajowym wybuchem kłótni, poszedł spać.
Nazajutrz punkt ósma Liliana czekała przy drodze. Oczywiście nie było tam już żadnego volvo, ani przed bramą, ani w okolicy. Być może z powodu wyjątkowego upału, od którego zaczynał się ten dzień, miała na sobie sukienkę podobną do tej z poprzedniego wieczoru, tyle że błękitną. I wyglądała w niej równie powalająco.
Była świeża i wypoczęta. I wyperfumowana.
– Wszystko w porządku? – zapytał komisarz.
Udało mu się uniknąć złośliwości.
– Spałam jak anioł – powiedziała Liliana z uśmiechem kotki, która właśnie zjadła swoją ulubioną puszkę i oblizuje sobie wąsy czubkiem języka.
Trudno raczej, żeby anioły spały tak jak ty, pomyślał Montalbano.
W tym momencie jakieś auto postanowiło wyprzedzić na pełnym gazie ciężarówkę jadącą z przeciwnej strony.
Zderzenie byłoby nieuniknione, gdyby Montalbano, wykazując się przytomnością umysłu i refleksem, który przede wszystkim zadziwił jego samego, nie skręcił gwałtowanie w prawo, wykorzystując dwumetrową zatoczkę, po czym wrócił na drogę. Zaraz potem poczuł na sobie ciężar ciała Liliany i opadającą mu na kolana głowę sąsiadki.
Zemdlała.
Montalbana zmroziło. Nigdy dotąd nie znalazł się w tak niekomfortowej sytuacji.
Co miał teraz zrobić?
Zaklął, ale wtedy zauważył parę metrów przed sobą jakąś stację benzynową i bar w budynku z tyłu.
Zaparkował, wygodniej ułożył Lilianę na siedzeniu, popędził do baru po butelkę wody i wrócił biegiem. Wsiadł do auta i trzymając sąsiadkę w ramionach, przemył jej twarz chusteczką zwilżoną zimną wodą. Po jakimś czasie otworzyła oczy i przypominając sobie nagle niedawne niebezpieczeństwo, krzyknęła i przylgnęła do niego całym ciałem, opierając policzek o policzek komisarza.
– Już dobrze, wszystko minęło.
Czuł, jak drży. Zaczął gładzić ją po plecach, a ona przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
Na szczęście w pobliżu nie było żadnych aut, w przeciwnym razie Montalbano poczułby się zażenowany, wyobrażając sobie, co mogliby pomyśleć kierowcy.
– Proszę napić się wody.
Kiedy skończyła, Montalbano też się napił.
– Jest pan bardzo spocony, to też ze strachu?
– Tak.
Gówno prawda. Nie miał czasu, żeby się przestraszyć. Pocił się i chciało mu się pić z powodu, którego akurat jej, będącej tego przyczyną, nie mógł ujawnić.
Komisarz wściekał się też, że wzięcie w ramiona pięknej kobiety podnieciło go jak jakiegoś nastolatka. Jak gdyby działo się to po raz pierwszy. A może starość była właśnie powrotem do czasów młodzieńczych? No nie, co najwyżej oznaczała zbliżanie się głupoty.
Dziesięć minut później byli już w stanie odjechać.
– Gdzie panią zostawić?
– Na przystanku autobusu do Montelusy. Strasznie jestem spóźniona.
W chwili pożegnania Liliana ścisnęła go za rękę.
– Mam prośbę – powiedziała. – Był pan dla mnie tak miły… mogę zaprosić pana dzisiaj do siebie na kolację?
Może dzisiaj dała wychodne temu od volvo? W każdym razie ważne i dramatyczne pytanie, które sobie zadał, brzmiało: a jeśli sąsiadka nie umie gotować i zmusi go do połykania jakichś strasznych świństw? Liliana czytała mu chyba w myślach.
– Proszę się nie niepokoić, jestem niezłą kucharką.
– Przyjdę z przyjemnością, dziękuję.
– Catarella! – powiedział komisarz, wchodząc do kanciapy z centralka telefoniczną. – Zadzwoń do Francischina, tego mechanika, i połącz mnie z nim.
– Migusiem, komisarzu. O Matko, jaki piękny perfum ma pan dzisiaj na sobie!
Montalbano zbaraniał.
– Ja?
Catarella zbliżył nos do marynarki i powąchał.
– No, pan.
To pewnie były perfumy Liliany.
Poszedł, klnąc, do gabinetu i podniósł słuchawkę dzwoniącego właśnie telefonu.
– Francischini, zaspokój moją ciekawość. Powiedziałeś pani Lilianie, że ktoś celowo uszkodził silnik jej auta?
– Oczywiście.
– I narobił przy tym sporo hałasu?
– Tak powiedziałem, panie komisarzu! Jak cholera musiał hałasować! W przeciwnym razie nie dałby rady, pewnie musiał użyć młotka.
A zatem Liliana albo zamknęła się w domu zmęczona, podczas gdy rozwalano jej silnik, albo spędziła część nocy gdzieś z tym od volvo, a kiedy wróciła nad ranem, czekał na nią piękny prezent od byłego kochanka.
– Można? – zapytał Fazio.
– Wchodź i siadaj. Coś nowego?
Fazio wciągnął powietrze nosem.
– Co to za perfumy?
No i ten też!
– Jeśli ci się nie podoba, to zatkaj nos – odburknął niegrzecznie Montalbano.
Fazio zrozumiał, że nie należy ciągnąć tematu.
– Komisarzu, w tym budynku na ulicy Pisacane mieszka dwóch skazanych i Carlo Nicotra.
Montalbano spojrzał na niego zaskoczony.
– Wymówiłeś to nazwisko, jakby chodziło o papieża. A kim jest ten Nicotra?
– Carlo Nicotra ożenił się z bratanicą starego Sinagry sześć lat temu i podobno rodzina zleciła mu kontrolę nad handlem narkotykami na całej wyspie.
– Taki niby generalny inspektor?
– Dokładnie.
Nagle komisarz sobie przypomniał. Jak mógł nie wpaść na to wcześniej? Najwidoczniej starość zaczyna robić mu brzydkie żarty.
– To nie do niego strzelali trzy lata temu?
– Do niego. Trafili w klatkę piersiową. Pięć centymetrów bardziej w lewo, a rozwaliliby mu serce.
– Czekaj chwilę… A to nie ten, co mu w zeszłym roku podłożyli bombę pod samochód?
– Ten sam.
– Dlatego ta bomba z ulicy Pisacane była przeznaczona dla konkretnej osoby.
– Tak trzeba przypuszczać.
– Ciebie to przekonuje?
– Nie.
– Mnie też nie. Powiedz dlaczego.
– Najpierw strzelali do Nicotry, potem miał wylecieć w powietrze jego samochód zaraz po przekręceniu kluczyka, tyle że jechał jego adiutant i to on zginął… Chcę powiedzieć, że Carlo Nicotra nie jest człowiekiem, któremu wysyła się ostrzeżenie. Jego próbuje się zabić i tyle.
– Całkowicie się z tobą zgadzam. Ja w każdym razie nie traciłbym go z oczu. A ci dwaj karani?
Fazio włożył rękę do kieszeni i wyciągnął kartkę. Montalbano zirytował się.
– Jeśli zaczniesz od imion ich rodziców, roku i miejsca urodzenia, to przysięgam, że zmuszę cię, żebyś zjadł tę kartkę – powiedział.
Fazio powoli włożył zapiski z powrotem do kieszeni. Wyglądał jak skazaniec, któremu odmówiono szklanki wody. Młody skaut z drużyny świstaków Montalbano Salvo postanowił zrobić kolejny dobry uczynek dzisiejszego dnia.
– No dobrze, przeczytaj.
Twarz Fazia pojaśniała jak zapalona żarówka. Rozłożył kartkę i trzymał ją przed sobą.
– Pierwszy to Giannino Vincenzo, syn Giuseppe i Micheli z domu Tabita, urodzony w Barrafranca siódmego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. W sumie dziesięć lat więzienia za napad, kradzież z włamaniem, napaści na funkcjonariuszy państwowych. Drugi z kolei to Tallarita Stefano, syn Salvatore i Giovanny z domu Tosto, urodzony w Vigacie dwudziestego drugiego sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku, obecnie przebywa w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Montelusie, skazany za handel narkotykami. W przeszłości cztery wyroki za to samo.
Złożył kartkę i wsadził ją do kieszeni.