Читать книгу Wielki dzień - Andrzej Strug - Страница 6

I

Оглавление

Fryzjer Ireneusz golił tego przedpołudnia już siódmego z kolei znakomitego Polaka i owego siódmego zaciął właśnie przed chwilą ku hańbie znanego wirtuozostwa w swoim zawodzie. Przepraszał go uniżenie, choć nie był winien. Ręka mu drgnęła, ale komuż by nie drgnęła, gdyby się dowiedział znienacka, że ten sam Olek Gołyszyszko, który żył dobrych kilka lat w próżniactwie i w nędzy na dalekiej Harcowni i stamtąd czynił wypady do Zakopanego, żeby nabierać kogo się dało na ile się tam dało, a nie pogardzał nawet szóstką... znikł z horyzontu, zostawiwszy wszędzie długi, drobne co prawda, ale za to w każdym sklepiku, u każdego szewca, u każdego kelnera, u każdego z niezliczonych znajomych, z którymi był na „ty”, u znajomych z widzenia, a nawet u nieznajomych, co mogło uchodzić za zwykłą żebraninę. I panu Ireneuszowi był winien coś koło pięciu koron, nie licząc przepadłej zapłaty za wielokrotne strzyżenie rozwichrzonej głowy, w której zdarzały się i wszy. Teraz był wystrojony w cudowne korty, na palcu lśnił mu ogromny brylant, w gorsie dwa mniejsze, u mankietów dwa większe...

Pan Ireneusz z początku go nie poznał, choć przy robocie przyglądał mu się podejrzliwie, raz po razu łypiąc w lustro. Ale Gołyszyszko sam się przyznał do znajomości. W toku rozmowy wspomniał od niechcenia o swojej cukrowni na Kujawach, o dyrektorstwie Banku Ogólnego Zasilenia (znana w kraju „Banoza”) i o tym, że kandydował na posła na Sejm Ustawodawczy. Tu właśnie pan Ireneusz już nie wytrzymał, albowiem Sejm był jego najwyższą dumą i chlubą, tak samo zresztą jak naszą. Pan poseł przybył, aby odwiedzić stare kąty, a zarazem zakupić tereny na Pałajdówce, gdzie ma stanąć hotel nowoczesny na tysiąc pokoi. Sam zamieszkał w pensjonacie „Murdelio” — żadnych wygód, okropna dziura... Czyż on zamarzył kiedy, żeby go puszczono bodaj za próg arystokratycznego „Murdelia”?

Poszedł, ale pan Ireneusz już nie mógł pracować. Gołyszyszko go dobił. Zostawiwszy paru klientów pomocnikowi, wyrwał się z zakładu i skoczył na drugą stronę ulicy. W odwiecznie prowizorycznej ruderze, skleconej z desek, przypominającej barak, w szeregu okien wystawowych produkowały się na pokaz oszczypki, ciupagi, kilimy, cukry, kapelusze damskie, serdaki, pocztówki. W tej rozległej budzie koncentrował się stary katolicki handel, obsiadły z pokolenia w pokolenie przez czcigodne rody patrycjuszowskie Kundlarskich, Hapaczy, Czkawków, Tandeciarów, Drzyjów i Obmańców, powiązanych ze sobą związkami krwi tudzież powikłaniem licznych małżeństw. Stary, ośmdziesięcioletni Zenobi Obmaniec, fabrykant wojłokowych pantofli, kiwał mądrą głową, słuchając Ireneusza, żonatego z jego rodzoną wnuczką, z domu Hapaczanką.

— Nie żałuj innym szczęścia, a Bóg nie pożałuje i tobie, Irku. A najlepiej temu, co poprzestał na swoim...

— Nikomu nie zazdroszczę, mam kawałek chleba i szacunek ludzki, ale serce mnie boli za tą Polskęl Jak to, taki Poszudralski, pokątny doradca z miasta Dobczyc, jest szefem departamentu? Jak to, taki Szulim Polirsztok, hiena wyborcza za cztery korony na dniówkę, przechrzcił się na Przemysława Hrajskiego i jest za pan brat z ministrami? Skąd on ma pieniądze? Na jakich świństwach się dorobił?! A lejtenant Naderspan? Niemiec zakuty, ani słowa po polsku, dekownik jakich mało, bo przez cztery lata wojny uchronił się od frontu — kradł po szpitalach i tu u nas przez całą wojnę, a teraz przyłazi mi to strzyc się jak nigdy nic — pułkownik wojsk polskich!

— A po jakiemu z tobą gadał?

— Jeszcze by tyż — trochę się poduczył, psi syn...

— A widzisz...

— Nic nie widzę. Widzę, że pierwsza lepsza szuja wychodzi u nas na ludzi, a porządny człowiek...

— Irku, nie będziesz pożądał żony bliźniego twego — to się samo przez się rozumie, ale przede wszystkim — żadnej rzeczy, która jego jest! Przykazanie boże!

— Nikomu nie zazdroszczę, ale gdybym się nie był zakopał w tej dziurze... Ot, jeszcze jeden. Wchodzi godny stary pan — moje uszanowanie panu dobrodziejowi... Przyglądam ja się — kto? Niech no dziadek zgadnie!

— No?

— Pamięta dziadzio urzędniczynę starostwa z Nowego Piargu, tytoń szwarcował przez całą wojnę i przez całą wojnę szpiclem był w A—Stelle? W osiemnastym roku, kiedy się to wydało i wyszczuli go z miasta, uciekł prosto do Warszawy...

— Żygiec?? I cóż on teraz porabia?

— Jest starostą w Dywersyszkach na kresach, na granicy bolszewickiej, ma pod sobą cały powiat. Skandal!

Patriarcha odchrząknął i pomyślał przez chwilę.

— Trzeba się cieszyć, że wszedł na dobrą drogę. Poczciwy to był człowiek.

— Co?!

— No co? Za starego rządu pilnował porządku. A bez porządku w monarchii nie wytrzymałaby Austria, nie pobiłaby Moskali i cóż by było z całą twoją Polską? I taki Żygiec ma swoją cząstkę zasługi, głupcy wygrzali go z Nowego Piargu, ale w stolicy od razu się na nim poznali i teraz dalej robi swoje, pilnuje porządku. Nie tobie, szczeniaku, sądzić o racji stanu, idź golić, ruszaj, pilnuj interesu!

— Dzień dobry panu Obmańcowi... Co też mi się przed chwilą wydarzyło — jeszcze się cała trzęsę... Jak się masz, Ireńciu! Dopiero co była u mnie Milka, wiecie, ta od Brajbisza... Wielka pani! Kupiła dwa najdroższe kapelusze, pół tuzina czysto jedwabnych pończoch i żeby się choć trochę potargowała, żeby się bodaj skrzywiła! Ma pełną torebkę tysiącmarkówek i dolary. Taka Milka-kelnerka, co z każdym pierwszym lepszym za dwadzieścia koron... Ale to nic! Wczoraj kupiła „Pęcakówkę”! Akt u rejenta w Nowym Piargu — siedem tysięcy dolarów! Słyszane rzeczy? Idzie wagon mebli, fortepiany, dywany, obrazy — „Pęcakówkę” już przerobiła w hipotece na jakąś „Miramarę”. Ale to jeszcze nic! Ma prawdziwego, najślubniejszego męża, milionera z Ameryki, nazwiskiem Drałas. Właśnie ten sam Drałas, co w zeszłym roku kupił w Krakowie całą ulicę Pętliczki i gazetę Nowe Nowiny, a potem trzy miesiące siedział na Montelupich i puścili go. Słyszycie? No i co? No i co?...

Pani Kundlarska dyszała ciężko, zrobiła się czerwona jak haltsygnał, była przerażona, zachwycona, oburzona. Przez chwilę milczeli wszyscy troje.

— Niech się Polska dźwiga — zaczął patriarcha. — Moja pani Kundlarska, co pani szkodzi, że taka Milka wyszła na ludzi za łaską Opatrzności? Kto sam bez grzechu, niech rzuci kamieniem, owszem, ale strzeżmy się zawiści...

— To się cioci opłaciło być porządną kobietą i wierną żoną, a harować w magazynie... cha-cha-chal... — wybuchnął demonicznie Ireneusz. Wypadł ze sklepu i trzasnął drzwiami, aż spadła tabliczka z napisem: „Sklep Chrześcijański. Ceny stałe”.

— Takem zgłupiała, powiem panu, żem jej policzyła zwyczajnie, jak każdemu. Tego nigdy nie odżałuję... Takich trza drzeć, trza drzeć...

— Teraz pani powiedziała mądrze. To nasze słuszne prawo. Ile to się ludzi zbogaciło!

— Jeszcze nigdy gość tak nie sypał pieniędzmi jak w ten sezon.

— Polska się dźwiga. Już po pensjonatach w tym tygodniu ceny skoczyły o połowę — oto co znaczy organizacja! A pani jak sobie myśli?

— Trochę tam podniosłam i myślę jeszcze, ale taka już moja branża — boję się Żydów.

— Zakała rodu ludzkiego. Napuścili tego do gmin jak robactwa. Wójt boi się Żydów, komisarz się boi, starostwo się boi...

— Wszyscy przekupieni. W poniedziałek wójt znowu kupił parę koni, a komisarz wczoraj publicznie pił piwo u Brajbisza z Kopciukierem i kto wie, może już ubili sprawę. Taki żydowski „Bazar Centralny” do roku zje nas wszystkich... Pójdziemy z torbami, panie Obmaniec...

— Pani Kundlarska, ja tam już tego nie dożyję.

— Ale ja?

Rozstali się w smutku. Starzec stęknął i zaczął poprawiać ceny. Na haftowanych pantofelkach o pięćdziesiąt procent wyżej, na prostych o trzydzieści. Na wyrzynanych pudełkach, na koziczkach, na szarotkach, na ramka h, na Sabałach o siedemdziesiąt pięć. Westchnął. Z trudem przykucnął, podniósł tabliczkę i zawiesił ją z powrotem w oszklonych drzwiach — „Sklep Chrześcijański. Ceny stałe”. Stanął we drzwiach i przez szybę zagapił się na ulicę.

Na Człapówkach roiło się od ludzi. Były to pierwsze dnie lipca i goście napływali nawałą, każdym pociągiem. Ileż to sezonów zapamiętał stary Obmaniec, świadek narodzin, dźwigania się, rozwoju i wreszcie, po wojnie, gwałtownego, amerykańskiego rozkwitu rodzinnego miasta. Wspominał stare czasy, kiedy był młody i po niedzielach latał na Piwont i do Czarnego Stawu. Kiedy nie było kolei, nie było nawet cesarki, a na Człapówkach precz jeszcze stały chałupy, górale byli tu jak u siebie w domu, a po chleb, po świece, po tytoń i po resztę trza było posyłać do Nowego Piargu. Wspominał pana doktora Chałubińskiego w serdaku i w słomianym kapeluszu i pierwszych gości, co przyjeżdżali furkami aż z Krakowa. Potem dojeżdżali koleją aż do Charówki, a wreszcie — wielki dzień: dotarł tu pierwszy pociąg z lokomotywą przystrojoną zielenią i czarno-żółtymi chorągiewkami, wioząc znakomitych gości i samego pana sektionschefa kolei z Wiednia, pana hofrata Putzfrala, który po uroczystym obiedzie w zakładzie doktora Mamca raczył pofatygować się osobiście i pieszo na Człapówki i zakupił w jego skromnym sklepiku parę pantofli i fujarkę. Ach, i to było już tak dawno... A potem wojna światowa... Nocne odgłosy ciężkich dział od Dukli... Zastój w handlu, głód, nędza; jedynie pokątne spekulacje tytoniem i kaszą dawały możność przetrwania... Żałobny dzień listopada, gdy przyszła wieść o śmierci starego monarchy, ojca ludów, jedynego opiekuna Polaków... Portret z nieśmiertelnymi bokobrodami wisi dotąd w jego sypialni i zostanie tam do dnia jego niedalekiego pogrzebu, ale co się stanie potem z czcigodnym obrazem przeszłości? Wyrzucą go synkowie, wnuki i prawnuki, niebaczni na to, że Polska Polską, a wdzięczność wdzięcznością... Młode pokolenie...

Zalewało ono Człapówki. Dla Obmańca nawet siwi panowie i roztyłe matrony była to niedowarzona młodzież. Cóż dopiero reszta... Przyglądał się tegorocznym gościom. Sezon zapowiadał się dobrze. Od razu znać było, że tym razem przeważała publika dobrze odziana i zadzierająca łba do góry. Gadało to głośno, było zdrowe i wesołe. Pannice z wygolonymi szyjami i ramionami, w sukienkach po kolana, lekkich, prześwitujących w słońcu na wskroś, aż do dalszych tajemnic, opalone, rozwydrzone, ciągnęły za sobą gromady chłopaków. Zawsze tak było i Obmaniec bynajmniej tego nie potępiał, ale w tym roku wyglądało to jakoś trochę zanadto... Brak było uroku dawnej elegancji, półuśmieszków, mizdrzenia się, ukradkowych spojrzeń — wszystko wydawało mu się zbyt jawnogrzeszne i obnażone. Chłopaki były bezczelne, to by jeszcze zupełnie uszło, ale panniochy były o wiele gorsze. Jeżeli kobieta zaczyna sobie tak poczynać, cóż się dziwić, że mężczyzna się rwie, żeby od razu rzecz kończyć? A te „dancygi”... I tu one przyszły, w zeszłym roku był jeden, a w tym od razu cztery...

Publika wydała mu się tym razem jeszcze ordynarniejsza, gadało to za głośno, ruszało się niezdarnie, gęby były proste, nieszlacheckie, damy w modnych kusych ubraniach wyglądały na przebrane kucharki, ileż było zadartonosych, grubonogich, przysadzistych, pokracznych...

— Nowe państwo, paskarze, czarna giełda, złodzieje grosza publicznego i prywatnego... Dostawcy butów dla armii na papierzanych podeszwach, fabrykanci ersatzów, ukrywacze cukru, truciciele, łapownicy, szelmy...

Stary mamrotał, wyrzekał, klął w duszy i pomstował, a jednak coś mu się w tych ludziach podobało. W każdym razie byli mu bliżsi, serdeczniejsi niż taki pan z panów, pan hrabia Menderzycki, który ze spokojną godnością porusza się w tym tłumie, jakby nie widział tej całej hołoty, idzie, jakby ich tu zgoła nie było. Minął czas hrabiów...

Nastał czas zbogaconych chamów... No — i Żydów. Wczoraj Kazik Tandeciara liczył z ojcowskiego sklepu Żydów na Człapówkach od godziny trzeciej do siódmej po południu — na stu przechodniów wypadało ich sześćdziesięciu pięciu. Ale na pięćdziesięciu przejeżdżających fiakrów przypadało czterdziestu, którzy wozili Żydów. Czyli Żyd tegoroczny jest grubo bogatszy od polskiego gościa. Co więcej, jest hojniejszy, nie liczy się z groszem, mniej sobie żałuje, rozbija się. Wszyscy w Zakopanem wyrzekają na nigdy niesłychane bezczelne rozbijanie się żydostwa w tym sezonie. Dawniej Żyd się nie pchał pod Tatry, a jeżeli się pokazał, siedział jak mysz pod miotłą i chodził na palcach. Ale jakoś od zeszłego roku...

Ale teraz była to prawdziwa plaga, polski gość był oburzony, każdy klął, po paru dniach pakował się i ruszał z zapaskudzonego miejsca. Zarzekał się, że noga jego nie postanie tu więcej. Klął i zostawał. Wybierał się do Krynicy, gdzie było znacznie gorzej, i wracał. Wyjeżdżał do Jaremcza, do Tatarowa, do Worochty i nie ruszał się z miejsca, bo tam już byli sami Żydzi. Wzbierała nienawiść, jawnie rozlegały się straszne pogróżki, co chwila wybuchały awantury. Czyż niepodległa Polska koniecznie ma być żydowska?

Stary Obmaniec kiwał głową patrząc na ulicę, mruczał pod nosem, wzdychał, szydził, klął, wreszcie niechcący, myśląc o czymś zupełnie innym, westchnął: — Matko Boska, Królowo Anielska! — i odczepił tabliczkę z napisem: „Sklep Chrześcijański”, i wsadził ją głęboko za szafę.

Wielki dzień

Подняться наверх