Читать книгу Wielki dzień - Andrzej Strug - Страница 7

II

Оглавление

Pchełka jest wieczny. To serce Zakopanego od niezliczonych lat bije niestrudzonym tętnem, nadając rytm i miarę wszystkiemu, co żyje pod Tatrami. Nie było pod Tatrami, nie ma i nie będzie sprawy, która nie urodziłaby się i nie odchowała w jego murach, pod jego dachem. Nie było i nie będzie takiego okresu dziejowego ani prądu ideowego, ani zagadnienia, ani sporu, ani odkrycia, ani plotki, ani skandalu, które śmiałyby się obyć bez Pchełki.

A choć założyciel i prarodzic historycznej knajpy, imć Herakliusz Pchełka, dawno już stoi za bufetem niebieskim i sławetny zakład przeszedł w dziesiąte ręce, a nawet przeniósł się do nowozbudowanego gmachu przy zbiegu ulicy Marchołtowskiej i Człapówek, zawsze jest on dla nas i pozostanie — jako był — Pchełką, co w języku serca znaczy — miejsce jedyne.

Oto stolik pod oknem, przy którym w przededniu wielkiej wojny grywali w szachy wielki, a dziś już zmarły poeta Sajtafernes z samym Dziadoszem, który oby nam żył wieczniel... Tu w kącie na pluszowo zielonej kanapie, dziś już wypełzłej i oblazłej do białości, siadywali: ogromny pisarz Firlejusz, Sybirko pisarz wielki, Dogniłek pisarz duży, Butelecki pisarz spory, Języczkiewicz pisarz średni, a z nimi na szarym końcu, z ich pańskiej łaski, Tłuk pisarz mały. Obok na kanapie pod płótnem Mirmidaja Kobieta z dynią siadywała wielka artystka, rudowłosa Przesolińska, ze wspaniałą panią secundo voto Stokilową, wdową po przedwcześnie zgasłym mecenasie Giewoncie, w towarzystwie najwybitniejszych aktorów, malarzy, polityków, poetów oraz każdego, który się przysiadł. Pod oknem przy małym stoliczku, zawsze samotny i odgrodzony od świata gazetą, wysiadywał uparcie swoje czarne godziny Odo Trucicielczyk, człowiek wszechstronnie i bezdennie utalentowany, który zaciął się i od lat trzydziestu nic nie napisał, śmiertelnie obrażony na literaturę polską, począwszy od Reja i Kochanowskiego, a skończywszy na futurystach w wieku szczenięcym, Babichlebcu i Dadaju, oraz na przyjść mających synach ich przyszłych synów. Tu rozkraczony przed bufetem wypijał i wypija nadal niezliczone wódki trwając godzinami na posterunku znany malarz religijny (żeby trudniej było zgadnąć), Bluźniewierski, rozprawiając na stojączkę o sztuce z krytykiem muzycznym Głuchoniemcem, który pił wyłącznie piwo omaszczone arcyksiążęcym porterem żywieckim. Tu w samych drzwiach filolog Kluch i matematyk Łazanka pobili się o to, kto z nich jest świnią, jeżeli w szeroko znanym taternicko-sportowym zatargu Kierdelmana z Hakmayerem o pierwsze wejście na Wielbłądzie Ucho pierwszy z nich utrzymywał i podtrzymywał uparcie, że...

Ach, jakieście wy już stare, wy młode czasy...

Oto trzy zrujnowane kanapy na werandzie, rozdzielone donicami pełnymi kurzu, w których sterczały suche badyle po niewiadomych krzewach... Od samego początku wielkiej wojny światowej przez całe cztery ciężkie lata siedzieli tam bez przerwy, czuwając i żując Głos Narodu, przyjaciele Rosji i Ententy — naprzeciwko wejścia. Na prawo starzeli się, czekając na wypowiedzenie się państw centralnych, enkaenowcy i cierpliwie ssali komiśne c.k. mleko z wymienia wielkiego Srokulasa (Nowa Reforma). Na lewo podrastali przez cztery lata niepodległościowcy, którzy żyli wiarą i nigdy nic nie czytali. Stoliki te związane były wzajemną pogardą i nienawiścią, potężniejszymi niż sama niepodległość, którą nareszcie wysiedzieli, aż przyszła...

Wszystko to miał w pamięci — i niezliczonych ludzi, i długie czasy — jedyny człowiek na świecie; był to wierny kapłan tej świątyni, dziś już dobrze podstarzały, kelner — pan Franc. Patrzy na tych nowych gości i obserwuje, i podsłuchuje, a co sobie myśli — któż wie? Lata po przepełnionej sali, robi swoje tak samo teraz jak za czasów, kiedy doktor Senes był młody, kiedy nie było jeszcze kolei ani sanatorium, ani poczty, ani Marchołtowskiej ulicy, a on terminował za piccola i stary Pchełka, gdy bywał w gorszym humorze, walił go kluczem po łbie...

— A, to kochany pan!

— Kochany?! Co to znaczy „kochany”? Do kogo pan to mówisz?!

— Panie Olek, nie rób pan głupiego — widzę, że się panu dobrze powodzi, więc i ja się cieszę...

— Słyszane rzeczy!

Pan dyrektor Gołyszyszko wypadł z roli. Nie mógł się przecie zapierać dłużej. Poczciwe w gruncie serce otwarło się w nim niebacznie i już się nie mogło domknąć. Przez nie domkniętą szparę jak gaz obezwładniający wsunęły się natychmiast stare wspomnienia, a z nimi kelner Franc.

— Miło mi pana widzieć.

— Ach, stare, dobre czasy...

— Jak dla kogo dobre, ja wolę to, co teraz.

— Cha-cha-cha... Winszuję, winszuję!

— A pan wciąż u Pchełki?

— Od pół roku jestem z powrotem. Byłem na włoskim froncie i raniony pod Piave, i z dużym srebrnym medalem.

— A, powinszować!

— Dziękuję. Trzymałem bufet na stacji w Rzerząciu i wpadłem po same uszy, potem próbowałem tu własny interesik i wpakowałem się z głową, zarwałem jednego lichwiarza, który na mnie postawił, i paru porządnych ludzi, których żałuję. Co ja mam długów! No, i z powrotem do mego psiego fachu na dożywotnią katorgę. Co tam ja nie ma o czym gadać... A pan szanowny?

— Jako tako, jako tako.

Franc umierał z ciekawości. Dyrektor bąkał od niechcenia to i owo ze swojej kolosalnej kariery, Franc wyłupiał coraz szerzej oczy. Rozdziawił gębę i zapamiętał się w ekstazie, jak gdyby stanął w obliczu cudu. Na próżno goście na werandzie dzwonili na niego łyżeczkami. Nie mógł się oderwać. Spytany mimochodem, ile też wynoszą te jego długi, Franc z rozpaczą graniczącą niemal z dumą wymówił straszliwą cyfrę, a dyrektor ze smutkiem pokiwał głową.

— No, pogadaliśmy, ale na mnie czas. Co też ja płacę, kochany panie Franc?

— Była herbatka i dwa ciasteczka — wszystkiego dziewięćdziesiąt sześć mareczek.

— Nie mam drobnych, więc niech będzie między nami po dawnemu, na rachuneczek... Jak się tam coś uzbiera, zapłacę od razu... Ale a conto tamtego sprzed wojny mogę panu coś zaliczyć...

Gołyszyszko dopił resztki herbaty i wyjął podłużny bloczek. Odkręcił złote pióro i nagryzmolił parę słów. Wyrwał kartkę, podał kelnerowi, wstał i dobrodusznie kiwnął mu głową.

Natychmiast przed werandą zadygotała wspaniała maszyna, która niepostrzeżenie zajechała była i teraz ozwawszy się, zwróciła powszechną uwagę. Dyrektor wsiadł. Klapnęły lśniące drzwiczki, motor zawarczał, wypuścił gęstą chmurę dymu i ruszył pędem. Franc stał osłupiały, smrodliwy dym wydał mu się niebiańskim kadzidłem. Podłoga wyginała mu się pod nogami, więc dreptał na miejscu i zataczał się. Przy samych oczach trzymał mały papierek, ale jeszcze nie mógł się doliczyć wszystkich zer — nie, to był sen...

Jak widziadło przemknął się dawny, obdarty, zdychający z głodu Olek z Harcowni, którego dożywiał z litości porcyjkami wykradanymi z kuchni i zasilał papierosami, a w zamian otrzymywał czasami do przeczytania ustęp z rękopisu powieści pod tytułem Podwójne życie ojca Dudosza, pisanej ołówkiem na papierze do owijania ciastek z firmą: „Pchełka — Zakład Pierwszorzędny — Cukry i słodycze”. Przewinęła się postać doktora czarnej magii, profesora Trupiłły, i jego medium, hrabianki Zyty Chędoża-Jaszczomirskiei, i sprawa skarbów pod Szafranczykowym Upłazem. i straszliwe urywki z kroniki mnicha Dudosza... Dawno zapomniane dzieło rozwarło się przed nim jak morze, zatapiał się w fantastycznej opowieści i wymknął się sam sobie.

Wywołał go dopiero na świat boży sam pryncypał zionąc mu w ucho bezecnymi klątwami. Franc ocknął się — goście dzwonili łyżeczkami, walili ciupagami o kamienną podłogę.

— Pies pana... panie Pchełka! Niedoczekanie pańskie, żebym ja tu na pana harował... Do diabła z pańską zapowietrzoną budą! Możesz mnie pan na pożegnanie... Zaczynam nowe życie!

I nie zabrawszy z zakładu nawet kapelusza, z gołą głową, wprost jak stał, wierzgając nogami w takt one-stepa Koh-I-Noor, wygrywanego właśnie przez kwartet czterech braci czeskich, Dmuchalów, ruszył prosto do „Batruza” (Bank Trudu i Zachodu).

W głównym salonie, pod wieczną palmą, w zacisznym kącie, gdzie od kilkunastu lat wisi wystawiony na sprzedaż obraz malarza miejscowego Gnębisza Nimfy i fauny w Drabiniastej Dolinie1 redaktor Urwilewski po dwugodzinnej gadaninie przeplatanej demonicznym szeptaniem przekonał nareszcie pułkownika Naderspana, że rozpaczliwy stan obecny w Polsce nie da się utrzymać i nie da się przeczekać, że groźne niebezpieczeństwo bolszewickiego pożaru, ośmiogodzinny dzień roboczy, reforma rolna, szalony spadek marki, korupcja, rozmyślny bezrząd masońskiego gabinetu i knowania lewicowe nurtują niewidocznie a skutecznie i z dnia na dzień, a jak obecnie już z minuty na minutę, podmywają zrąb Rzeczypospolitej. Wszystko wisi na włosku i jedyna rada, jedyne zbawienie — wydać walną, nieubłaganą bitwę wszechnikczemności. Dość jałowych polemik, dość bezsilnego ujadania, czas dobyć broni, a krew przelana niech spadnie na człowieka, który jest przekleństwem narodu. Więc nie zwlekając...

— Panie pułkowniku, zwycięstwo jest zapewnione — przemówił spokojnym basem poseł Piach, który przez cały czas rozmowy siedział w milczeniu pełnym autorytetu.

— Wojsko jest po naszej stronie.

Biedny pułkownik poglądał w popłochu to na jednego, to na drugiego. Jeszcze się bał. Jeszcze mu w tym wszystkim czegoś brakowało — ach, właśnie najważniejszego... Żaden się o tym ani nie zająknął, a jakże tu było zapytać?... Więc milczał i myślał: „Co robić? Co tu robić? Heilige Mutter Gottes hilf!... Nic nie rozumiem... Der Teufel hole euer Polen...”

Poseł Piach zdawał się czytać w jego myślach.

— Panie pułkowniku, główna przeszkoda będzie usunięta w odpowiedniej chwili. Od tego przecież zaczynamy. No?

Pułkownik Naderspan odetchnął głęboko. Ogromna, ciężka zmora zsunęła mu się z karku. Nie odezwał się jeszcze ani jednym słowem, ale dawny strach znacznie zelżał, a poczynał się już zupełnie nowy. Ach, w tej trudnej, powikłanej Polsce o każdej porze trzeba wiedzieć, kogo się bać! Man darf sich nicht irren. Poseł Piach spojrzał mu prosto w oczy. Zimny błysk tych okularów przecinał ostatnie wahania. Tu nie wolno się było spóźnić ani o jedną sekundę. Ani o jedną — sage und schreibel Wstał, wyprostował się i dość nikło brzdąknął ostrogami.

— Panowie, jako żołnierz bis auf die Knochen nie umiem mówić. Co tu dużo gadać, jeżeli Polska mnie potrzebuje, znam tylko jedno słowo — rozkaz!

— Siadaj, generale — odezwał się z naciskiem poseł Piach.

— Wedle naszego programu pan poseł obejmuje Ministerium Spraw Wojskowych — zauważył półgłosem redaktor Urwilewski.

Pułkownik wstał ponownie i ponownie trzasnął piętami, za tym razem ostrogi brzękły pełnym tonem, radośnie i dźwięcznie.

Na olbrzymiej werandzie hotelu Knurowicza, dość pustej o tej porze, gdyż zapowiedziany wielkimi afiszami jazzband murzyński znad jeziora Sadza nie przybył jeszcze, zatrzymany na granicy z powodu protestu związku zawodowego Murzynów warszawskich, obywateli polskich — grono osób dobrej woli otaczało zwartym kołem okrągły stolik. Nie było dla wszystkich miejsca, panowie stali, pochyleni do środka, zakrywając plecami wszystko, co się działo. Wszyscy mówili od razu, radzili, spierali się, choć w całym zgromadzeniu jeden tylko Gęgulicz, taternik, mówił po angielsku. Gęgulicz miał prawdziwe urwanie głowy, każdy mu kazał tłumaczyć swoje argumenty, na wyścigi sypało się mnóstwo pytań, rad, spostrzeżeń.

Miss Kulfon uśmiechała się wielkimi zębami i potrząsała kapeluszem z zielonymi dyndadłami w uprzejmej, ale stanowczej odmowie. Bełkotała w głębi chudej grdyki dźwięki głucho-gołębie, niezrozumiałe dla samego tłumacza, i zawzięcie pisała w długim, wąskim notatniku.

Szło tu o zatrzymanie miss Kulfon jeszcze na jeden dzień, gdyż uporczywa niepogoda nie dała jej ujrzeć gór w całym ich przepychu. Wczorajsza popołudniowa wycieczka samochodem do Morskiego Oka była jednym nieprzerwanym, z szatańską logiką przeprowadzonym skandalem.

Na stawie murem leżała mgła, miss udławiła się ością pstrąga, który zresztą, jak się później okazało, był do gruntu zepsuty. W drodze powrotnej nad wodogrzmotami pijany szofer wjechał w las i hrabia Czop, jedyny człowiek w Polsce o kulturze angielskiej, złamał dwa żebra. Rozpalono ognisko (very interesting!), które niebawem zgasił deszcz. Po omacku, w nieprzebitym mroku, który rozdzierał po trosze swymi jękami ranny hrabia, spuszczano się w dół ku schronisku, jak się okazało, zapchanemu do absolutnej ostateczności. Zanim specjalnie attaszowany nieurzędowo przy znakomitej podróżnicy młodszy referent wydziału prasowego Ministerium Spraw Zagranicznych, pan doktor Gawronek, skamłaniem, klękaniem, zaklęciami w imię Polski tudzież postrachem władzy zdołał wyżebrać dla rozbitków kawałek podłogi i kilka gałązek cetyny; zgnębiony Gęgulicz bawił miss, jak umiał. Wskazywał jej robaczki świętojańskie, na które miss odpowiedziała, że nad Saraputrą dochodzą one do wielkości chrabąszczy, a w lasach Buna nad Nigrem tak świecą, że mieszkańcy nocami w największym gąszczu czytają gazety. Źle!

Opowiedział o lawinie, która w to właśnie miejsce zsunęła się kiedyś z Wołoszyna i zmiotła pasmo lasu tudzież pogięła niezmiernie mocną żelazną barierę na szosie. Miss Kulfon wspomniała o lawinie na Hikairo-Top, która w jej oczach starła z powierzchni ziemi hotel górski pełen milionerów i pożarła w dolinie trzy miasta i siedemdziesiąt wsi. Źle!

Zainteresował ją dopiero żętycą jako napojem narodowym górskim, mającym cudowne własności regulujące żołądek. Ponieważ Angielka czuła się już trochę niedobrze, wychyliła chciwie błogosławioną ciecz ze stylowego rzezanego czerpaka (very interesting!), który Gęgulicz natychmiast ofiarował jej na pamiątkę. Żętyca smakowała bardzo — very refreshing...

Na to słowo tylko czekał polski pstrąg, przyczajony w angielskim żołądku, gdyż znakomita globtrotterka zagulgotała, chwyciła się oburącz za lornetkę wiszącą na rzemyku w okolicach dołka i skoczyła ze schodków ganka wprost w ziejące ciemności, na srogi deszcz.

I tak dalej, przez całą noc (ileż razy), a do tego pchły... Wycieczka ta zaćmiła efekt przedwczorajszych tańców góralskich i pięciogodzinnego wykładu profesora Łysołaja o górach, pokazywanych na mapie plastycznej w tłumaczeniu Gęgulicza, co podróżnica zniosła z charakterem właściwym jej rasie. Przez cały czas otaczało ją wybrane towarzystwo z „Murdelia” i z nowootwartego palace-hotelu „Cykorianum”, gdzie zamieszkiwała na koszt powołanego ad hoc Komitetu Przyjęcia. Wieczory spędzano w dancingu Pchełki lub w dancingu kawiarni „Parmeńskiej”, gdzie na pastwę znakomitego gościa oddawano najpiękniejszych tancerzy. Lolo Uściski, Kazio Oklaski oraz zawodowy tancerz (za darmo!), sam pan Stanisław Tyłonożec, na zmianę do późnej nocy obracali i przytulali, i wykręcali obrzydłego grzmota, pocąc się dla Polski. Była na wyświetleniu kinoobrazu patriotycznego wytwórni warszawskiej „Chryjopol”, pod tytułem Przodownik Tapir. Dalej lekarz klimatyczny doktor Wrzepicki bawił ją statystyką gruźlicy, czerwonki i mało znanej choroby górskiej, objawiającej się ostrą manią fabularną, która na nizinach występuje w nader złagodzonej formie oszczerstwa i zwyczajnych plotek. Centralny muzeolog miejscowy, dyrektor Bryka-Bracki, oprowadzał ją po wszystkich zbiorach górskich; była w „Sabałovianum”, gdzie we wzorowym porządku złożone są prastare legendy tatrzańskie, baśnie i przysłowia, a poeta Tatr, Gwizdal, recytował niektóre z własnych utworów. Była w oddziale oszczypków i mamałyg w Muzeum Szkolarstwa Tatrzańskiego, które jej żywo przypomniało twórczość Trabuków, plemienia Dolnej Megerii, które w czasach jej młodości chodziło jeszcze na czworakach, a obecnie, pod działaniem misjonarzy brytyjskich, chodzi już na trojakach. Poznała olbrzymie plany regulacyjne Zakopanego, które rozłożył przed nią na podłodze sam dyrektor regulacyjny, pan Baczewski. Olśniona kolosalnymi zamiarami, przyznała się, że dopiero teraz uwierzyła w Polskę. Wówczas wystąpił profesor Łysołaj, historiograf gór, członek Akademii Pińskiej i zasłużony badacz rozjemstw granicznych średniowiecza, przekonał upartą Angielkę na mapach i dokumentach, że Czesi nigdy nie mieli prawa...

Obdarzono ją mnóstwem stylowych ramek, pudełek i igielników. Komendant „Pogruchotu” (Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe), baron Kneipenheim, który w chwilach wolnych od śledzenia i chwytania zaginionych chętnie oddaje się fotografii, ofiarował jej zbiór własnoręcznych zdjęć z najgroźniejszych wypraw lodowcowych i z ciekawszych wnętrz zakładów kulinarnych, Brajbisza, Pchełki i Rozmaryna, w gustownej teczce ze skórek pomarańczowych, wykonanej w znanych warsztatach zdobniczych pani Youly.

Pocił się koło niej, kto i jak mógł, ale Angielka była niezmordowana. Pilnie badała każdą rzecz, wydając co chwila gardłowe okrzyki podziwu i zastenografując wszystko w swoim wielkim notatniku. Ogólne jej wrażenie było wyborne, jej książka o Polsce miała przysporzyć nam sławy, urobić oporną opinię anglosaską, ułatwić sojusze, torować drogę tak pożądanym kredytom — gdy wczorajszy fatalny dzień zatarł najmilsze wrażenia i podał w wątpliwość tak olbrzymie ewentualne, czyli najpewniejsze a nie dające się obliczyć rezultaty ogólnopolityczne, kulturalne, moralne i wiele innych, pochodnych i konsekwentnie wynikowych. Kobieta jest kobietą, tym bardziej stara panna, a do tego tak wyjątkowo szpetna. Jej uprzejmość całodzisiejsza była wyraźnie robiona, w kątach ust wypełzała złośliwość, oczy taiły w sobie jakieś groźby, w gdakaniu jej wystąpiła drewniana oschłość. Trzymała się jako tako po sześciu proszkach „zapartolinu” magistra Trutkonia, a doktor Szczot ręczył za nią, że tak zaopatrzona dojedzie do samego Londynu bez żadnej potrzeby. Ale humor i pogoda przepadły.

Jak na złość od samego rana pogoda była bajeczna. Jedno spojrzenie na Morskie Oko uratowałoby sytuację. Namawiano ją, błagano, sam wielki poeta Balthazar, starzec po śniadaniu nieco zakropiony, ukląkł przed czupiradłem i prosił rzewnie, ale ona poglądała tylko co chwila na zegarek zawieszony na kościstym knykciu i coraz mocniej trząchała głową. Czekała tylko na pociąg. Samochód mecenasa Hatłamajskiego warczał przed kawiarnią, a w nim walizki miss Kulfon i prezenty polskie.

Dość było wsiąść i ruszyć, a za dwie godziny byłaby z powrotem — pociąg tak zwany pospieszny z łatwością dałoby się dogonić w Chabówce, a jak nie, to w Suchej, a jak nie, to w Mokrej, a nie, to — do diabła — w Krakowie; mecenas gotów był na wszystko...

Odciągnął od stolika dwóch panów i zaczął natarczywie szeptać a odgrażać się.

— Żeby gromy biły i pioruny strzelały, ona musi zobaczyć Morskie Oko. Co jej u nas zaimponuje? To jedno... Co zatrze wczorajszy skandal? Tylko to!

Jego odważna, męska myśl, jego szybka decyzja zapaliła obu safandułów.

Miss wstała i rozdawała shakehandy na prawo, na lewo i dokoła. Do samochodu wsiadł profesor Łysołaj, Gęgulicz i pani Zadarlecka w imieniu kobiet zakopiańskich, a prowadził sam Hatłamajski. Reszta towarzystwa, niewtajemniczona, podrałowała na dworzec piechotą. Samochód zaś z Marchołtowskiej skręcił przed samym dworcem na prawo i parł z szybkością ośmdziesięciu kilometrów...

Wielki dzień

Подняться наверх