Читать книгу Wielki dzień - Andrzej Strug - Страница 8

III

Оглавление

Na tarasie „Cykorianum” w głębokich trzcinowych fotelach siedzieli obok siebie trzej panowie w średnim wieku, nieskazitelnie ubrani, nieskazitelnie wygoleni i milczeli z najwyższą dystynkcją, a zdawali się na coś oczekiwać. Jeden czytał gazetę, drugi uporczywie śledził za łyskaniem gołych nóżek hrabianeczki Wici biegającej po dolnym tarasie, trzeci patrzał na jej bonę, mademoiselle Génisse, a po trosze na malowniczo rozściełającą się dolinę Zakopanego. Chwilami trzej panowie rzucali na siebie szybkie spojrzenia. Dwaj już fajtali ze zdenerwowania prawą nogą założoną na lewą — obie w białych flanelowych spodniach zaprasowanych na ostry kant. Trzeci, pogrążony w gazecie, po chwili zaczął tak samo.

Znowu spojrzeli po sobie, gdyż od strony potrójnych drzwi prowadzących z sali jadalnej na taras usłyszeli szybkie kroki. Na taras weszła szybko, niemal wbiegła, młoda para i wsparłszy się opodal na parapecie, zaczęła ożywioną rozmowę świeżymi, dźwięcznymi głosami, ale w dziwnym języku. Oczywiście zachwycali się widokiem, który był przepiękny, ale młoda dama była zbyt czarna, miała za okrągłe oczy, a młody człowiek w prześlicznie skrojonym ubraniu sportowym okazywał na tle błękitu nieba zbyt manifestacyjny profil.

Trzej panowie porozumieli się oczami pełnymi zdumienia.

— Żargon na tarasie „Cykorianum”!

— Jesteśmy oszukani!...

— Cicho, Żydy! — krzyknął zza gazety trzeci pan.

Młoda para, zajęta ustawianiem aparatu fotograficznego, nie zwróciła na to żadnej uwagi.

— Mój drogi, poproś tu do nas pana dyrektora, tylko natychmiast, rozumiesz?

Lokaj skłonił się i wybiegł.

Na taras wtoczył się gruby stary pan i jeszcze grubsza jejmość. Pan był w długim starożytnym tużurku do kolan, pani w kusej bordo sukni bez rękawów, z obnażonymi czerwonymi ramionami, potężnymi jak szynki. Stąpała szeroko, kaczym chodem polskiej matrony, mocno stawiając grube, słupiaste łydy. Stanęli u balustrady i patrzyli. Nagle drgnęli trzej panowie. Jegomość przemówił, ale tak donośnie, jakby chciał, żeby go usłyszano na Osobistej — siedemnaście kilometrów w linii powietrznej. Jednak poczciwiec ten mówił właściwie niejako do samego siebie — po prostu był zachwycony.

— No, to rozumiem! To dopiero rozumiem! Niech mnie cholera zatłucze, jeżelim się czegoś podobnego spodziewał — góry! Cha-cha-cha! Prawdziwe góry! Co, stara? Cha-cha-cha-cha...

Potęga jego głosu przeraziła trzech panów. Prostactwo tej pary tworzyło brudną plamę na nieskazitelności wspaniałego hotelu i na majestacie krajobrazu.

— Ciesz się, ciesz, dobrze nas tu obedrą za tą zakazaną elegancję...

— Niech drą, bo to mnie nie stać?

Mama z trudem przegięła się w tył i patrząc ku górnym piętrom zapiszczała cienkim i hartownym rodzajem sopranu, jaki przenika przez najgrubsze mury:

— Antosiu!!!

Środkowy z trzech panów syknął i demonstracyjnie zasłonił sobie uszy.

— An-tosiu!!!

— A co?!

— Zaraz mi wytrzepiesz ubranie z drogi! Poduszki, kołdry przewietrzyć!! Całą pościel na balkon! Przeszukaj dobrze materace, na pewno są pluskwy!

Żydowska para uśmiechała się dyskretnie. Stary, wysoki, chudy pan w długim, ogoniastym żakiecie, przechadzający się samotnie po tarasie sztywnymi, bocianimi krokami, przystanął i skarcił wrzeszczącą jejmość biczem wejrzenia spoza wielkich amerykańskich okularów. Wydarła go z przedobiednich rozpamiętywań. Były członek byłej Izby Panów, uczony ekonomista, który w ciągu lat dwudziestu pięciu w wykładach swoich zwalczał Marksa, aż go wreszcie dobił, autor głośnego dzieła Raczej nigdy! i epokowej broszury A co potem?, szambelan papieski i szambelan cesarskiego dworu, zażyły ze zmarłym monarchą, kawaler wielkiej wstęgi orderu divide et impera i kotwicy świętego Eneasza, hrabia Honoracy Pościług, codziennie systematycznie pracował nad swymi pamiętnikami. Przed obiadem rozmyślał, przetrawiał, po obiedzie spisywał swoją wielką przeszłość, nie szczędząc pouczeń i niezliczonych przytyków tej niepodległej Polsce i jej, pożal się Boże, domorosłym mężom sterowniczym, wypadłym sroce spod ogona, pasożytom mętnej epoki. Obrzydły babsztyl wrzaskami swoimi wytrącił mu z głowy głęboką myśl, już niemal sformułowaną w przedziwnym aforyzmie-paradoksie.

— To niechybnie były minister i była ministrowa pierwszego rządu ludowego, bo choć krótko rządzili, ale nakradli dość na to, żeby ich przyjęto do „Cykorianum”. Albo też poseł ludowy, nędzny cham, który nam wydziera ziemię. I ja mam z nimi dzisiaj siadać do stołu...

— Panie dyrektorze — odezwał się pan ze środkowego fotela.

— Sługa pana prezesa... Słucham...

— Pan nie dotrzymuje umowy...

— Jak to? Jak to?!

— Obiecano nam, że w „Cykorianum” będziemy wolni od Żydów!

— Ręczę honorem...

— Pan myśli, że my z Warszawy tak bardzo tęsknimy za cebulą?

— Nigdy bym sobie nie pozwolił...

— A jednak?

— Niemożliwość! Dopóki ja stoję na czele zakładu...

— Dobrze, że się pan ujął za nami wszystkim!. To za tyle drogie pieniądze jeszcze mamy Żydów cierpieć? My przyjechali na świeże powietrze, do gór, a pan nam tu wyrządzasz Gęsią ulicę!

— Przepraszam, nie mam przyjemności...

— Ornadelowa jestem, centralny hurt na jarzyny w głównych halach, a pan kto będzie, jeżeli wolno...

— To już zupełnie inna rzecz... Żydzi Żydami i pan, panie dyrektorze, nie śmiesz przeczyć oczywistości, ale pani dobrodzika swoim całym zachowaniem...

— Jakie to, jakie to zachowanie? Co znaczy — zachowanie? Pójdź no tu, stary, boisz się? Kogo się masz bać?

Dystyngowani panowie wszyscy trzej jak na komendę rozłożyli ręce.

Antosia na górze zaczęła trzepać. Dyrektor spojrzał, zobaczył na balkonie wywalone bety i złapał się za głowę. Hrabia w krótkich słowach, bez żadnych komentarzy zażądał rachunku. Żyd i Żydówka podeszli bliżej. Wreszcie Duchem Świętym nawiedzony dyrektor domyślił się, schylił się błyskawicznie do siwego pana ze środkowego fotela i naszeptał mu w ucho parę słów, po których siwy pan zbladł i struchlał. Dzikim wzrokiem spojrzał na prawo, na lewo, dwaj tamci przylgnęli do niego.

— Co?!

— Co?!

Dyrektor zakładu wykoślawił twarz w nakazie bezwzględnego milczenia. Panowie przywarowali, ale już nie zdążył zatknąć gęby pani Ornadelowej, a choćby nadążył — któż by podołał babie, która przez trzydzieści lat była przekupką?

Tak się też stało.

W wyniku gorszącego zajścia młody książę Kangórski wraz z księżniczką siostrą udali się natychmiast do księżnej matki (z domu Wąchockierówna) i pomimo niedyspozycji tej ostatniej niezwłocznie wyprowadzili się z zakładu. Małżeństwo Ornadel zostali sromotnie wyproszeni, ale zanim się wynieśli, urządzili kolosalną chryję w głównym hallu wobec najwytworniejszego towarzystwa. W finalnym podsumowaniu wynieśli się prócz hrabiego Pościługa: państwo generałostwo Antoniuszostwo Merdzielewiczostwo z dziećmi, pan redaktor Chocki-Klocki (Cwał Polski), głośna artystka dramatyczna, bożyszcze Skawiny i Trąboszewic, panna Daja Nagolaska, za nią jej przyjaciel, gwiazdor filmowy Lech Manikurewski, a za nimi ich wspólny przyjaciel, Kakałanpasza, młody, obiecujący Egipcjanin.

Na próżno dyrektor zarządzający, pan Lawirecki, pierwszorzędny fachowiec i europejski dżentelmen, błagał, uspokajał secesjonistów. Płakał, klękał przed nimi i zrywał się lecieć dalej, gdyż co chwila przychodziły wieści hiobowe. Exodus znakomitych gości w samym początku sezonu mógł nadszarpnąć byt wielkiej instytucji, urządzonej z nie znanym w Polsce nakładem i przepychem i dzięki temu pozostającej na razie w nad wyraz naprężonej sytuacji finansowej.

Trzej panowie nie zwracali żadnej uwagi na zatargi rozpierające wnętrze hotelu. Siedzieli na tarasie, z troską na czole i z zegarkami w ręku.

— Skończone. Już nie przyjdzie — stwierdził grobowym głosem dyrektor Krach (Bank Odbudowy i Dobudowy).

— Może Amerykanie zawiedli go w ostatniej chwili? — spytał strapiony prezes rady nadzorczej, pan Wojciech Marłamski, jedyny z trójcy, który włożył w ten interes własne dwa tysiące dolarów.

— Amerykanie nigdy nie zawiodą, o ile w ogóle istnieją — bąknął z goryczą radca prawny banku, mecenas Szantarek, najbardziej ze wszystkich narażony i trzymający na wszelki przypadek w pogotowiu w kieszeni paszport zagraniczny na imię Mikołaja Szalbierskiego, zaopatrzony we własną fotografię.

— Mecenas chce powiedzieć...

— W tych dniach nikomu nie można wierzyć.

— Mrajski sam jest zaangażowany. Mrajski...

— A jego Francuzi spod ciemnej gwiazdy? A konszachty z Pińdziukiem? A akcje „Włóczkopolu”? Zwyczajny złodziej...

— Panie mecenasie! Nie pozwalam wyrażać się w podobny sposób o człowieku tak zasłużonym... Tak poważnym... Jednym słowem, o jedynym człowieku, który może nas jeszcze uratować! — dyrektor Krach aż powstał z fotela.

— Tak jest! Absolutnie solidaryzuję się z dyrektorem! Jak pan śmiesz w takiej chwili.

— Powtarzam: zwyczajny złodziej! Wiecie o tym równie dobrze jak ja.

Dyrektor Krach opadł bezsilnie na fotel. Prezes Marłamski po raz pierwszy pomyślał poważnie o niezwłocznym wyjeździe za granicę. Któż może zaręczyć za władze polskie? Dziś biorą łapówki, a jutro pakują do kozy jakby nigdy nic...

Zapadło ponure milczenie. Hrabianeczka Wicia na niższym tarasie uroczo skakała przez sznurek. Mademoiselle Génisse opalała się rozpostarta w omdlałości na ławce, jakby się oddawała słońcu. W dole czerwone dachy, zieleń drzew, błogość zacisza i pogody. Na horyzoncie góry, miły bracie — wieczne i nieśmiertelne. Krzyż ze szczytu Piwontu błogosławił pokojowi świata i ludziom dobrej woli. Nic nie widzieli. Siedzieli jak ociemniali. Na wieży hotelowej majestatycznie uderzyła druga godzina, a z nią odchodziła ostatnia nadzieja, jeszcze dźwięczało echo jej nielitościwych kroków. Już zamknęła za sobą drzwi. Cisza, śmierć, grób. O, ironio! W głębi hotelu elektryczny gong indyjski zagęgał tajemniczo, lubieżnie, kusząco, zapraszając gości na obiad.

Nagle z daleka, skądś z dołu, rozległ się głos nieprzyjemny, jakby lepki.

— Halo! Halo — Krach!!

Trzej panowie spojrzeli po sobie w popłochu i szukali, rozglądali się, gdzie, skąd i kto pozwala sobie tak obcesowo...

— To ktoś do pana...

— Co? Nie dosłyszę... Do mnie?

— Woła wyraźnie: Krach!

— Halo, Szantarek, mecenasie! Halo, mecenasie!!

— Co to jest?!

Wreszcie prezes Marłamski na samym dole, za stylową kratą odgradzającą teren hotelowy, pod nędzną drewnianą ruderą skleconą z samych przybudówek, a wznoszącą ku niebu na dwóch drągach deskę z wielkim napisem: „Pensjonat «Meluzyna»” — odkrył sprawcę tych krzyków. Mały łysy człowieczek machał ku nim słomianym kapeluszem i wciąż coś wrzeszczał, ale dosłyszeć było nie podobna, bo jednocześnie oszczekiwał go pies i wymyślała mu kucharka z „Meluzyny”, wywieszona z okna.

— To Mrajski!

— On!!

— On sam! Zwariował czy co?!

— Boże, musiało się stać coś strasznego — jęknął prezes chwytając się za chore serce — kiedy on się już boi do nas przyjść. Przyjaciele, ratujcie mnie!...

Mecenas pomacał się po kieszeni, gdzie miał paszport, pomacał się po gorsie, pod którym wypuszała się wiązka studolarówek, cała gotówka banku, depozyty wdów, sierot i wielu innych idiotów, obejrzał się jak tygrys, porwał kapelusz Kracha i runął w dół, zeskoczył z dolnego tarasu, ześliznął się ze stromej pochyłości i ciężko uderzył o kratę.

— Co się stało?!

— Już się nic nie stało... Do widzenia!

— Gadaj! Co? Jak? Co Amerykanie!?

— Co znaczy cała Ameryka, kiedy mnie od godziny nie chcą do was dopuścić...

— Jak to nie chcą? Kto? Już policja?

— Co za hałasy pod oknem?! Tu są chorzy...

— Jaka policja? Bzika pan masz?

— Gadaj pan raz, co jest, bo Marłamski dostanie ataku...

— Won mi stąd, bo pomyjami zleję...

— Dwa razy mnie wyrzucali za drzwi...

— Ale zgodzili się?

— Co się mieli zgodzić?! Musiałem obchodzić dokoła, przełaziłem przez płoty, pies mi oberwał palto... A pani milcz, do ciężkiej cholery!

— Co? Co? Ty parchu...

— Lepszy ja katolik od ciebie, parzygnacie, bom świeży. Zachciało wam się hotelu z wyższą elegancją. A Żydów nie puszczają nie tylko na próg, ale nawet w bramie parku już sterczy drab i zastępuje drogę. Mówi, że od pół godziny zaszły wielkie obostrzenia.

— Ale my tu właśnie tylko dla Amerykanów... Sam pan kazałeś...

— Ja kazałem... A licho was wiedziało, że tu takie obyczaje. Amerykany strasznie obrażone; ani gadania.

— Co?! Co?! Byli tu?! Byli?!

— Pół godzinyśmy się dobijali. Zwymyślano nas ostatnimi słowy, najgorzej, że jeden jeszcze rozumie trochę po polsku, bobym tę rzecz jakoś jeszcze wykręcił.

— Fatum mnie ścigal Więc i to Żydzi?!

— Wszyscy trzej. Jakich się panu zachciało Amerykanów? Tych prawdziwych, z kinematografu, na srokatych koniach, z piórami na głowie? Jacy są, tacy są — dolary mają. Strasznie oburzeni na Polskę, ja się tam nie obrażam, bom sam Polak i katolik, ale im nikt nie nakaże znosić czegoś podobnego.

— Więc cóż z nami będzie? Mamy już drałować za granicę? A honor? A nasze żony? Dzieci? Mrajski, ratuj!

— Nic nie obiecuję, ale zaraz trza do nich gnać z przeprosinami. Już trzeba iść! Wymyślać na Polskę ile wlezie! Natychmiast wyprowadzajcie się z tej budy, z awanturą. Wszyscy trzej machnijcie listy otwarte, piętnujcie itd. Ameryka musi mieć zadośćuczynienie!

— Wszystko, wszystko będzie zrobione! Co trzeba jeszcze? Zaraz sypiemy. Gdzie oni stanęli?

— W pensjonacie Koszermana na Pościeliskiej, bo to, z przeproszeniem, ortodoksy.

— Czy nie byłoby to dobrze widziane, gdybyśmy się tam przenieśli wszyscy trzej?

— Owszem! Owszem! To wcale nieźle pomyślane. A za dopłatą Koszerman się zgodzi.

— Ach, co za ulga... I będziemy wszyscy razem!

— Ja nie, mnie żadną miarą nie wypada. Zresztą do mnie niedaleko, stoję w refektorium o.o. stołowników, bardzo mi tam dobrze. Jeszcze jedno. Ja ich buntuję, żeby kupili ten głupi hotel z całą pańską paradą. Jeden się już zapalił. Tanio kupią. „Cykorianum” ledwie zipie. Trzeba hałasu w prasie, listów od gości, skarg, zażaleń — pójdzie za pół darmo, zarobimy i my.

Już było brak mieszkań. Pomimo gorączkowego ruchu budowlanego od trzech lat miejscowość nie mogła podołać wzmożonej frekwencji. I tu objawiła się błogosławiona prężność i zdumiewający rozrost nowego polskiego życia. Cud dziejowy rozpłodził się w niezliczonym mnóstwie cudowności i cudactw codziennego życia. Powstało kilkadziesiąt nowych pensjonatów, z tych „Łakoć Wielkopolska”, „Mizdrzele”, „Bulionówka”, „Przyrodzenie” i „Matrona” murowane i urządzone z nowoczesnym komfortem, ale była to kropla w morzu, które dwukrotnie w ciągu dnia, dwoma pospiesznymi pociągami zalewało góry potężnym przypływem, odpływu zaś nie było. Masa gości rosła, wypiętrzała się, zwierała się, ściskała się, jak mogła, dusiła się, nocowała po werandach, po strychach, po łazienkach, na bilardach, w piwnicach. Wskutek ciśnienia masy krzywa cen szła ku górze, wznosząc się z godziny na godzinę. Prawo natłoku miażdżyło żywioły mniej zasobno-odporne, odrzucając je z powrotem na niziny i padoły, lub też wypierało je z dziedziny komfortu daleko w pierwotne pustacie podgórskie, gdzie po dzikich wąwozach, na urwiskach, na młakach, na kamieniskach, na malowniczych Cierpisówkach, na Pijawkach, na Dokuczyskach, Chamówkach i Wałówkach, na Głodowniach i Mordowniach czyhały na nich zgraje prymitywnych zdzierców w postaci zdrowych, potężnie rozmnożonych familii Hapczaków, Łapczaków, Łupieżników, Drzyjów, Ryjów i wielu innych potomków rodu Sabałajdów. Ci nosiciele prakultury górskiej, w wiecznych, niezdartych cyfrowanych portkach, przechowali nam wiernie prastary język, muzykę, malarstwo, rzeźbę, architekturę, legendy i podania, przysłowia i wierzenia, bez których dawno nie zostałoby się z nas już nic. Lud do tego stopnia uduchowiony i genialny... Ach, czyż i teraz jeszcze trzeba?... Nie trzeba! Wiemy, znamy to dobrze i wierzymy niezłomnie, a kto jeszcze nie wie, niechże spędzi między nimi lato.

Zresztą... Nie jest znowu tak źle, jak się to mówi, jest znacznie gorzej, jeżeli nie można dostać wolnego kąta nawet na Śmierdziałówce ani na Dręczarni, ani na Marach, ani na Kirach, ani wreszcie na Złodziejskim Groniu. W tym roku zapowiadało się właśnie coś podobnego.

Za tym razem rząd kategorycznie zaniedbał swego prymitywnego obowiązku uregulowania rozkładu i przydziału letnisk. Odnośny urząd repartycyjny, zależny od Ministerium Zdrowia (zdrojowiska), od Ministerium Spraw Wewnętrznych (kresy), od Ministerium Opieki Społecznej (letniska podmiejskie), od Departamentu Marynarki (morze i letniska nadrzeczne) i od Ministerium Rolnictwa (równiny i pustkowia, jak Otwock, Radość i Kaczy Dół), i Dóbr Państwa (góry i lasy), nie zdołał się uzgodnić z nikim ani z samym sobą. W rezultacie odnośne tabele wyrównawcze nie zostały na czas dostarczone z centrali województwom, a cóż mówić o starostwach! Rady miejskie, sejmiki, towarzystwa krajoznawcze i sportowe określiły i zaraz po Wielkiej Nocy przysłały do Głównego Urzędu Repartycyjnego zapotrzebowania odnośnych kontyngentów. Organizacje społeczne spełniły swój obowiązek. Wielka próba wprowadzenia ładu w chaos letni, doniosła reforma, której nam zazdrościła zagranica, utknęła nie z winy społeczeństwa. Martwy biurokratyzm wypaczył wielką ideę, co gorzej, nawałą okólników, pozwoleń, wzbronień, uzupełnień, odwołań, urgensów i nonsensów oraz rzuconą w ostatniej chwili szarańczą nadzwyczajnych inspektorów letnich puszczonych na kraj, z których każdy od połowy czerwca latał po kraju jak kot z pęcherzem, i wplątaniem wreszcie w to wszystko Ministerium Kolei, podciął i skompromitował powagę ogłoszonego prawa, i rozpętał anarchię masowej jazdy na niepewne i na przepadłe, znakomicie wzmożoną przez tych szczęśliwców, którzy przez osobiste stosunki, za specjalne zasługi i za łapówki zdołali uzyskać legalne karty upoważniające do obranego, ogłoszonego i potwierdzonego przydziału. Ci biedni zatruwali sezon bieżący wszczynaniem dochodzeń, rekursami i napastowaniem policji, a z policją całej reszty w istocie niewinnych letników, władz miejscowych i właścicieli pensjonatów, jeżeli ci ostatni w ogóle mogą bodaj w najdrobniejszej mierze i w najsłuszniejszej sprawie zasłużyć na miano niewinnych.

W rezultacie zostało, jak było, a za całe zadośćuczynienie podrażnionej opinii musiało starczyć, że prezes Głównego Urzędu zawiesił czterdziestu dziewięciu komisarzy letniskowych z całego etatu pięćdziesięciu, gdyż tylko jeden jedyny powiesił się sam.

Wielki dzień

Подняться наверх