Читать книгу Trylogia Czasu Żelaza - Angus Watson - Страница 7

Оглавление

1
Rozdział

Królowa Lowa Flynn, władczyni Maidun, wiedziała, że nie obejdzie się bez walki, gdy tylko ujrzała króla Samalura Twardego, władcę Dumnonii. Właściwie już sam jego przydomek źle wróżył. Podobnie jak to, że wparował na jej ziemie z armią pięciokrotnie liczniejszą od jej własnej. Trudno to nazwać początkiem pięknej przyjaźni.

Król, jeszcze chłopiec, spojrzał na nią ze szczytu palisady opuszczonego fortu, który kazał zaadaptować czasowo na swoją kwaterę główną. Siedział na krawędzi bogato rzeźbionego drewnianego tronu. Nie wyglądał na „twardego” i szczerze mówiąc, nie wyglądał nawet jak król: wyglądał na rozpuszczonego szczeniaka, który marnuje czas i siły swoich poddanych na stwarzanie pozorów królewskiego majestatu. Za jego plecami wznosiło się absurdalnie wielkie i rozłożyste oparcie w kształcie muszli, ozdobione misternie rzeźbionymi scenami łowieckimi. Lowie przyszło na myśl, że któryś poddany króla musiał kląć w żywy kamień, targając tu to ustrojstwo całą drogę z Dumnonii. Król majtał patykowatymi kulasami, odzianymi w najlepszej jakości tartanowe spodnie, a jego zdobione bawolim rogiem buty wisiały dobrą stopę nad ziemią. Z pysznej kamizeli z wydrzej skóry wystawały kościste ramiona o łokciach jak węzły na linach. Nie był wiele starszy od Wiosny, ale poniżej głęboko osadzonych oczu i garbatego nosa już rysował się pełen samozadowolenia uśmieszek, który zwykle pojawiał się na twarzach o wiele starszych mężczyzn. U kobiet zdarzał się rzadko. Niektóre znane Lowie kobiety próbowały go przybierać, chyba próbując oszukać same siebie.

Królewskiego tronu strzegli strażnicy o twarzach wykutych z marmuru, wszyscy mieli medaliony z łbem dzika. Władcy towarzyszyła świta złożona z młodych kobiet i mężczyzn. Kobiety spoglądały na Lowę z umiarkowanym zainteresowaniem, a mężczyźni obsypywali króla lizusowskimi uśmiechami, zerkając na nią lekceważąco i wywracając oczami, co miało im zapewne nadać dojrzały wygląd.

Lowa westchnęła w duchu. Królowała ledwie od trzech dni, a już miała dosyć. Na spotkanie z Samalurem przyjechała konno, ograniczywszy własną świtę do Cardena Nancarrowa i Atlasa Agryppy, chcąc pokazać władcy, że nie przeraża jej gigantyczna armia naruszająca jej terytorium. Pojęła swój błąd, gdy tylko jej oczy spoczęły na Samalurze. Dla tych snobów musiała wyglądać jak byle obdartus, z którym się nie negocjuje, a któremu się rozkazuje. Stała u stóp palisady, król Dumnonii zaś spoglądał na nią ze szczytu. Również w ten sposób plasowała się pod nim, co jeszcze pogarszało sytuację. Może powinna była pomyśleć o jakiejś platformie na kółkach? Albo o większym koniu? Nie spodziewała się zbyt wiele po swojej misji dyplomatycznej i wszystko wskazywało na to, że słusznie nie robiła sobie nadziei.

– Nie szukam z tobą zwady, Samalurze – odezwała się. – Wręcz przeciwnie. Nasze plemiona wiele mogą zyskać, jednocząc się przeciw Rzymianom.

– Rzymianom? – Miał wysoki i nieprzyjemnie butny głos. – Wiesz, gdzie jest teraz najbliższy Rzymianin? W Iberii. Może powinniśmy się zjednoczyć przeciw rybom w oceanie. Do nich mamy o wiele bliżej!

Samalur rozchichotał się jak młodziak, którym był, po czym spojrzał po dworzanach, którzy posłusznie również się roześmiali. Jego Wojownicy uśmiechnęli się jak ludzie, którym kazano się śmiać, ale którym daleko do rozbawienia. Poza jednym. Główny doradca Bruxon, jedyny poplecznik Samalura, który został im przedstawiony, utkwił ponury wzrok w murawie.

Był mniej więcej równolatkiem Duga, nosił barwione na czarno wełniane ubranie, miał gładko ogoloną twarz i zafarbowane na czarno włosy związane w koński ogon. Był tak śmiertelnie poważny, że aż śmieszny. Czyżby aż tak pogardzał swoim suwerenem? Kto wie, może okazać się użyteczny, gdyby zechciała przekabacić króla na swoją stronę, albo nawet pozbawić go tronu.

– I nie myśl sobie – podjął król – że Bruxon pomoże ci tylko dlatego, że ma minę, jakby wypił końskie szczyny! – Samalur zaniósł się śmiechem. Zauważył, że Lowa przygląda się Bruxonowi, i szybko dodał dwa do dwóch. Niechętnie przyznała, że zaimponowała jej spostrzegawczość chłopaka. – On zawsze tak wygląda. Ale jest wobec mnie lojalny. Wszak to Bruxon wpadł na pomysł, żebym zabił tatę i sam został królem! Próbował mnie przekonać, że sam to wymyśliłem, ale ja nie jestem w ciemię bity. No nie, Bruxon? – Doradca skinął z rezygnacją. – Jestem więc o wiele za mądry, by wierzyć w to bajdurzenie druidów o najeździe Rzymian. Gadają pierdoły, byle tylko sprawiać wrażenie ważnych. Oto, dlaczego nie mam w swojej świcie ani jednego druida. A druidów ojca pozabijałem. A wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? W kółko paplają, że widzą przyszłość, ale jakoś nie zobaczyli moich żołnierzy! – Tłumek Samalura wybuchł śmiechem. – Na co komu druidzi, skoro i bez nich można rozmawiać z bogami? Ja rozmawiam. Choć ja sam jestem po części bogiem, więc to pewnie wiele ułatwia... Gdyby nie to, że niebawem wybiję was wszystkich do nogi i zawładnę waszymi ziemiami, doradzałbym, byś pozbyła się wszystkich swoich druidów. Zrobimy tak: najpierw zabiję ciebie, potem zmiotę z powierzchni ziemi twoją armię, a następnie pozabijam dla ciebie wszystkich twoich druidów. Co ty na to?

Lowa zacisnęła pięści.

– Jeszcze niedawno zgodziłabym się z tobą w kwestii druidów, Samalurze, ale zdążyłam zmienić zdanie. Znam bowiem przynajmniej jedną druidkę, która widzi zmierzającą ku nam potężną rzymską armię, jak my widzimy zasnuwające niebo deszczowe chmury i czujemy niesiony wiatrem zapach nawałnicy. Byłam świadkiem jej nadzwyczajnych czynów i moja wiara w jej słowa jest niezachwiana.

– Bujać to ja, Lowo.

– Samalurze, jeśli nasze armie zewrą się w boju, zginą tysiące. Niezależnie od tego, kto zwycięży, a kto przegra, obie armie znacznie osłabną i staną się bardziej podatne na atak. Nie tylko atak Rzymian – również Murkan i każdego, komu tylko zamarzy się bitwa.

– To się poddaj. – Samalur wykrzywił usta w uśmieszku. – Moje warunki już znasz.

Lowa pomyślała, że nawet gdyby były korzystne, prędzej sczezłaby, niż ugięła się przed tym aroganckim gówniarzem.

– Może i jest was więcej, Samalurze, ale to my przewyższamy was doświadczeniem i umiejętnościami. Dorwiemy się do miękkiego podbrzusza twojej armii i wypatroszymy ją, jak wilki patroszą powalonego jelenia.

– A weźcie sobie miękkie podbrzusze. I tak sporo zostanie. Nasze zwycięstwo jest przesądzone.

– Nawet jeśli, to cena za nie będzie bardzo wysoka. Twój lud zostanie osłabiony na pokolenia.

– Po to są armie, żeby walczyły. A moja armia jest potężna. Zamierzam ją wykorzystać, jak uznam za stosowne, i nikt mnie nie powstrzyma. Zwłaszcza ty. Co ty jesteś, moja matka? Nie możesz nią być, bo tak się składa, że ją również zabiłem.

Dłoń Lowy powędrowała do rękojeści łuku.

– Lowa – odezwał się szeptem Atlas – nie możemy...

Lowa uciszyła go gestem.

– A zatem: wojna, Samalurze. Stoczę bitwę z twoją armią, a ciebie zabiję własnymi rękami. Zaczekaj tutaj, a wrócimy, nim się ściemni.

Gdy Lowa zawróciła konia, rechot Dumnończyków sprawił, że oblała się rumieńcem. Wtłoczyła żelazne pięty butów w końskie boki i ruszyła galopem przed siebie.

– Lowa! – zawołał za nią Atlas, przekrzykując tętent. – Musimy wrócić i ułożyć się jakoś z Samalurem. Jest ich zbyt wielu. Musimy dojść do porozumienia. Jeszcze nie jest za późno...

– A właśnie że jest. Zwołaj radę, gdy tylko wrócimy do zamku. Musimy opracować strategię.

Trylogia Czasu Żelaza

Подняться наверх