Читать книгу Krokodyl w doniczce - Anna Szczęsna - Страница 8
~ 5 ~
ОглавлениеCo ta stara prukwa wyprawia? Ciasto? Chyba nie zamierza otruć tej młodej? – Paweł znowu przyrósł do judasza. W ustach trzymał ołówek, ale nie przeszkadzało mu to w głośnym, choć niewyraźnym myśleniu. Nie na tyle głośnym jednak, by być usłyszanym. Zresztą nie musiał się tego obawiać. Gdy tylko pani Aldona się odezwała, zagłuszyła nawet syreny przejeżdżającej obok bloku karetki. Miało to swoje plusy, słyszał wyraźnie każde słowo. – Co też ona knuje? Próbuje być miła, ale kiepsko jej to wychodzi. Tylko po co?
Żałował, że nie słyszy odpowiedzi młodziutkiej sąsiadki. Nawet się nie wychyliła zza drzwi. Nie widział jej i nie słyszał, za to jego zdziwienie nie miało granic, gdy Aldona Burzyńska weszła do jej mieszkania. Najwidoczniej dostała zaproszenie, bo nie użyła przy tym siły. Mało tego, wytarła zniszczone kapcie, uważnie i starannie, nim przekroczyła próg. Bez sensu. Przeszła zaledwie kilka kroków do mieszkania obok. Nie miała gdzie ich pobrudzić.
Paweł potarł czoło. Znowu nie będzie pisał. Oderwany od pracy potrzebował dużo czasu, żeby do niej wrócić. Wytrącony z równowagi, nie potrafił się skupić. Zamiast tego podszedł do parapetu. Cały był zastawiony zbieraniną doniczek z aloesami i agawami. Rośliny odstraszały kolcami i spiczastymi liśćmi, nie wyglądały przyjaźnie, ale były jedyną odskocznią Pawła od pisania. Dbał o nie wytrwale, bez zwłoki usuwał każdy uschnięty liść, przesadzał, przestawiał w poszukiwaniu najlepszego miejsca. Na ogół robił to niemal automatycznie, a myślami błądził wokół fabuły powieści, nad którą właśnie pracował. Tym razem uparcie wracał do incydentu, którego był świadkiem. Zżerała go ciekawość, ale zamiast wykorzystać to, by pobudzić wyobraźnię i spożytkować w pisaniu, tylko się wściekał. Ta młoda dziewczyna samym swoim pojawieniem się obudziła w nim jakąś tęsknotę, ciekawość, coś, co mogło wnieść powiew świeżości do jego sztampowej twórczości, o ile pozostanie tajemniczym niedopowiedzeniem. Gwarancją takiego stanu rzeczy miał być dystans. Dopóki mógł karmić wyobraźnię strzępami dźwięków dochodzącymi zza ściany, obrazkami skradzionymi przez wizjer, miał pożywkę. Niestety, kiedy jego idylliczny obraz został zakłócony pojawieniem się znienawidzonej sąsiadki z naprzeciwka, to przestało mieć sens. Domyślał się, co zrobiła, nie znał tylko jej motywów. Unikali się jak ognia, darząc bezinteresowną i wzajemną antypatią. Ta kobieta reprezentowała sobą wszystko, czego nie był w stanie zaakceptować. Była kłótliwa, gderliwa, czepialska, wścibska, hałaśliwa, samo jej pojawienie się sprawiało, że ubywało przestrzeni. Była jak zaraza roznoszona drogą kropelkową, a objawy zakażenia pojawiały się zaraz po jej odejściu. Należały do nich ogólne rozbicie, podenerwowanie, bezsenność przez najbliższe noce, niepokój, przekrwienie oczu, zgrzytanie zębami i szereg innych. Paweł był bardzo podatny na tę chorobę i nie znał na nią lekarstwa. Jeśli te dwie wejdą w komitywę, ma, delikatnie mówiąc, przechlapane. Stworzą front przeciwko niemu i kto wie, jak to się skończy. Być może otwartą wojną albo wykurzeniem jednej ze stron, a bardzo, ale to bardzo nie chciał zmieniać miejsca zamieszkania. Nie znosił zmian, zresztą w obecnej sytuacji były mocno niewskazane. Podejrzewał u siebie depresję albo jeszcze coś gorszego. Licho wie co. Gdyby nie czuł się tak fatalnie, być może poszedłby do lekarza, ale to było ponad jego siły.
Przesunął kolejną doniczkę, by dostać się do ostatniego, nastroszonego kolcami, najstarszego ze swoich aloesów. W dłoni trzymał szklankę z przegotowaną wodą. Lata koegzystencji z tymi roślinami nauczyły go, że też mają swoje wymagania. Nie dla nich zwykła, odstana kranówka. Ustalił jeden dzień w tygodniu dniem roślinności i wtedy się nimi zajmował. Nie, nie nadał im imion ani z nimi nie rozmawiał. To już by świadczyło o chorobie psychicznej. Ale musiał przyznać, że z przyjemnością przyglądał się w skupieniu, czy roślina nie wypuszcza liścia, i z pewną obawą kontrolował, czy nie pojawiają się jakieś plamy świadczące o chorobie grzybiczej albo pasożyty.
Dzisiaj było inaczej, szurał doniczkami w tę i z powrotem, rozrzucając niechcący ziemię i rozlewając przez nieuwagę wodę. Kolejny zmarnowany dzień. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby wydawca zaczął go poganiać. Był w połowie książki, a za tydzień miał wysłać gotowy tekst. To też nie wpływało dobrze na jego samopoczucie. Presja działała na niego paraliżująco.
– Cholera jasna! – zaklął, gdy szklanka przewróciła się na klawiaturę laptopa i reszta płynu się wylała. Paweł rzucił się ratować wysłużony sprzęt. Chaotycznie przerzucał papiery, szukając papierowego ręcznika, którym mógłby zminimalizować szkody, ale natrafił jedynie na szufladę, w której trzymał bardzo wstydliwą rzecz. Zamknął ją z trzaskiem, akurat gdy ktoś zadzwonił. Nie spodziewał się żadnych gości. Odwrócił się gwałtownie, szukając w pamięci śladu jakiejkolwiek informacji, że akurat dzisiaj miało być sprawdzanie instalacji gazowej albo odczyty liczników. Nic takiego jednak sobie nie przypomniał, a dzwonek rozbrzmiał ponownie.