Читать книгу Gorączka latynoamerykańska - Artur Domosławski - Страница 6

Оглавление

Fidel (1)

„Jak magnes przyciąga opiłki żelazne, tak Fidel przyciąga do siebie ludzi, którzy pragną uścisnąć jego rękę, dotknąć rękawa” – zachwycali się po rewolucji na Kubie Paul Sweezy i Leo Hubermann, wyrocznie lewicującej ekonomii amerykańskiej. „Namiętny humanista”, „polityczny geniusz”... Podobnie C. Wright Mills, enfant terrible amerykańskiej socjologii: „Należy do tej nielicznej garstki ludzi, którzy tworzą historię XX stulecia. To on był rewolucją w czasie tych ubiegłych lat, miesięcy, dni”.

Wielka gorączka na małej wyspie rozpalała wyobraźnię wszystkich marzycieli nie tylko w Trzecim Świecie. Ruszała z posad bryła świata...

„Niektórzy komentatorzy zwą go poufale Fidel. Czy nazywaliby Hitlera imieniem Adolf?” – pytał Guillermo Cabrera Infante, znany pisarz kubańskiej emigracji. „Tak jak Stalin, Fidel Castro jest najwyższym arbitrem”. „Z Castro – nic, przeciw Castro – wszystko”.

Dla wielu ludzi w Ameryce Łacińskiej pozostał półbogiem – mimo krachu komunizmu, mimo kartek na mięso, buty, zabawki, mimo więźniów sumienia.

Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych pojechałem pierwszy raz do Brazylii, opowiadano mi, jak pewien miejscowy magnat zawsze czule witał Fidela, wyściskał, ugościł. Gdyby żył na Kubie, byłby „wrogiem ludu”.

– O co tu chodzi? – zapytałem Clovisa Rossiego, wybitnego dziennikarza z São Paulo, który ma bardzo już siwą brodę. – Dla polskiej opinii Castro to czerwony despota z szaleństwem w oczach; jeden z takich, którzy w Polsce, Chinach, Kambodży wsadzali do więzień, zrywali paznokcie, uprawiali pola śmierci. Rossi odpowiedział, a później jeszcze wielu szacownych krytyków i sympatyków Fidela powtórzyło mi mniej więcej to samo: to był pierwszy chojrak w Ameryce Łacińskiej, do tego z wyspy położonej niecałe dziewięćdziesiąt mil od Florydy, który powiedział „nie” amerykańskiemu imperializmowi, jak się wtedy mówiło. – Dla was, w Europie, doświadczeniem XX wieku były dwie wojny i dwa totalizmy. Naszym – były, i wciąż są, nędza, wyzysk, niesprawiedliwość, dominacja Stanów Zjednoczonych, rabunkowa eksploatacja naszych krajów. To zrodziło rewolucję na Kubie i Fidela. Zuchwały brodacz z małej wyspy rzucił wyzwanie wielkiej Ameryce w imieniu całego regionu. I wygrał. Mimo że zamienił rewolucję w tyranię, pamięta mu się dawną, heroiczną historię. I wiele wybacza. Bo jest NASZ.

– Nie zapominaj – dorzucił Rossi – o jeszcze jednym: Fidel Castro to gigant. Przy przeciętniakach, którzy zaludnili świat polityki, Fidel to gotycka katedra obok przydrożnych kapliczek.

Retor.

Na początku było Słowo, powiada ewangelista Jan. Na początku Rewolucji też było słowo – Fidela. I wszystko przez nie się stało.

Siedmiogodzinne tyrady – rewolucyjna liturgia. Ironią i żarcikami, złośliwostkami i scenicznymi gestami, detalicznymi opisami i propagandowymi uproszczeniami – Fidel zakreśla kontury świata. Sam pyta i sam odpowiada. Kpi i wyśmiewa. Wynosi i strąca. Naucza i karci. W labiryncie retorycznych figur, potoku barokowych skojarzeń określa, co jest prawdą, a co fałszem; co dobrem, a co złem. „W obrębie Rewolucji – wszystko; przeciwko Rewolucji – nic”. Poza Rewolucją nie ma zbawienia...

„Słowo Fidela – pisał Carlos Alberto Montaner, pisarz i polityk kubańskiej emigracji doby castryzmu – to dogmatyczna busola, pozwalająca ocenić, czy jakaś myśl jest rewolucyjna, czy nie. Jeśli nie – trzeba ją odrzucić”.

„Przy okazji każdego wydarzenia Fidel apeluje do opinii publicznej bądź osobiście, bądź za pomocą telewizji – notował w gorączce rewolucyjnej C. Wright Mills. – Po jego przemówieniach rozwiewają się wszystkie niemal wątpliwości. Nigdy przedtem opinia publiczna nie była tak ściśle zespolona z tymi, którzy sprawują władzę”. Po latach ktoś powiedział, że Fidel i telewizja, Fidel i masy – są dla siebie stworzeni. Nade wszystko jednak: Fidel i słowo.

Rekordowa oracja trwała ponoć dwanaście godzin. Gdy rozprawiał się z wewnątrzpartyjną opozycją w 1968 roku, skrzyknął Komitet Centralny i za zamkniętymi drzwiami mówił od południa do północy. Jeden z biografów doliczył się w latach 1966–1984 – bagatela! – stu trzydziestu przemówień o samych tylko medycynie i zdrowiu. Wspólną z Fidelem odsiadkę brat Raúl wspominał jako koszmar. Fidel nie dawał mu spać tygodniami, mówił bez przerwy dzień i noc.

Jako licealista, a potem adept sztuki adwokackiej ćwiczył podobno przed lustrem. Kolekcjonował filipiki Demostenesa i Cycerona. Powiadają, że umiał słuchać; najlepiej nocą. Pożerał detale wydobyte z rozmówcy – ilu radnych ma prowincja Ayacucho, ile samochodów przejeżdża we wtorki szosą transamazońską, jak działa reaktor w elektrowni jądrowej, w którym miejscu zaczyna się kula... Ciekawiła go genetyka i los owcy Dolly. Złośliwcy mówili, że chciał się sklonować. Slogan „Rewolucja jest wieczna” mógłby stać się ciałem. Bo mówimy: Rewolucja, a myślimy: Fidel. Mówimy: Fidel – myślimy: Rewolucja.

Maczo.

Wierni mówili o nim: „Ogier” (Caballo). Ogier, czyli supermaczo.

Kubańską rewolucję zrobili silni faceci – tacy, co to lubią postrzelać, palą cygara, za kołnierz nie wylewają. Wiedzą też, po co Pan Bóg stworzył kobietę. Oficjalnie „Ogier” ma jednego syna – Fidelita; z jego matką rozwiódł się jeszcze przed rewolucją. Nieoficjalnie ma też córkę Alinę Fernández, która wyjechała z Kuby i ogłosiła przykre dla papy memuary. Są jeszcze Alejandro, Alexis, Alexander, Antonio i Angelito – z trzecią damą. Liczba nieślubnych dzieci „Najwyższego Przywódcy” jest tematem nieskończonych plotek. Opowiadano, że miał ich jedenaścioro, a nawet czternaścioro – po jednym w każdej z kubańskich prowincji.

Kiedyś kultowy poeta amerykański Allen Ginsberg obraził w Hawanie „macowską” dumę Rewolucji. Publicznie wyraził przekonanie, że tak ognisty ogier jak Fidel musiał mieć w życiu okres homoseksualny. O Che Guevarze zaś Ginsberg rzekł, iż chętnie poszedłby z nim do łóżka. Bladym świtem życzliwi panowie zapukali do pokoju w hotelu Capri i zaoferowali poecie bezpłatne podwiezienie na lotnisko.

W połowie lat sześćdziesiątych rozpoczęła się na Kubie Wielka Czystka seksualna. Z uczelni usuwano setki studentów podejrzanych o skłonności homoerotyczne. A skąd o nich wiedziano? „On pisze dziwaczne wiersze”, „Czesze włosy w dziwny sposób”, „Ci dwaj ciągle do siebie dzwonią”. Represje objęły aparat władzy i środowiska twórcze. Machos nie lubią „pedałów” i mięczaków. Rewolucja to męska rzecz.

Twardziel.

Gdy miał dziesięć lat, omal nie umarł na zapalenie otrzewnej. Kiedy aresztowano statek, którym płynął obalać tyrana Dominikany, wyskoczył do wody i pośród rekinów pokonał dziewięć mil do brzegu. Omal nie zatonął na „desantowym” jachciku „Granma” i omal nie połknął trucizny podrzuconej przez CIA. Nad Murmańskiem jego samolot był o włos od katastrofy. Lotnisko skrywała mgła, w baku nie było paliwa...

Fidel musi mieć jakiś pakt z Bogiem albo z diabłem – powiedział kiedyś Ernesto Guevara Lynch, ojciec innego słynnego rewolucjonisty, towarzysza Castro.

Gdy w pięćdziesiątym szóstym roku desant osiemdziesięciu dwóch bojowników pod komendą Fidela ugrzązł w błocie, i gdy zaraz potem wojska dyktatora Fulgencia Batisty rozbiły ów desant Castro z dwoma towarzyszami skryli się na polu trzciny cukrowej. Bez ruchu, wody, jedzenia, przykryci liśćmi, leżeli pięć dni i pięć nocy. Wysysali sok z trzciny, kalecząc wargi i język. Załatwiali się pod siebie. Nad polem latały nisko samoloty zwiadowcze. Fidel uparcie powtarzał: „Wygramy, zwycięstwo będzie nasze”. Ale zasypiał z lufą przy brodzie i palcem na cynglu, bo obiecał sobie, że więcej go nie wezmą. Trzy lata wcześniej, po ataku na koszary Moncada, dał się złapać i dostał wyrok piętnastu lat więzienia. W mowie obrończej wypowiedział patetyczne: „Historia mnie rozgrzeszy”. Rozgrzeszył go tyran Batista. Dzięki amnestii, Fidel wyszedł z celi po dwóch latach. Teraz wiedział, że nie będzie przebaczenia. Ojczyzna albo śmierć!

Wcześniej nieraz wychodził z różnych opresji. W latach studenckich był podejrzany o zabójstwo niejakiego Manola Castro (zbieżność nazwisk przypadkowa), przywódcy jednego z gangów walczących o wpływy w policji, światku przestępczym i polityce. Po testach w komisariacie zwolniono go, ale plama w życiorysie została. Alibi dostarczyli mu później polityczni wrogowie z Miami. – Zrobił wiele strasznego, czy naprawdę trzeba wymyślać coś jeszcze?

Rebelianta i twardziela wyciosali zeń gimnazjalni nauczyciele – jezuici. „Kiedy widziałem jakąś górę – wspomni Fidel po latach – wydawała mi się ona wyzwaniem... Zdarzało się, że cała grupa czekała na mnie przez dwie godziny, bo ja wspinałem się na szczyt. Nie ganiono mnie (...). Kiedy [jezuici] zauważali u swoich uczniów ducha ryzyka, poświęcenie, gotowość do wysiłku – zachęcali ich, nie chcieli mieć uczniów mięczaków”.

Mięczaki na polu trzciny, które myślały o śmierci i samobójstwie, nie miały jezuickiej zaprawy. Gdy Fidel szeptał: „Dni dyktatury są policzone”, Universo Sánchez myślał: „Jak on chce pobić Batistę kilkoma ludźmi? Zwariował”. Rząd tymczasem obwieścił, że „doktor Fidel Castro” z czterdziestoma rebeliantami zginął w walce 5 grudnia 1956 roku. Dwa lata później Batista uciekał z Kuby, a Fidel z brodaczami wkraczał do wiwatującej na jego cześć Hawany.

Partyzancki żywot, pełen ryzyka i poświęcenia, to – według Tada Szulca, przenikliwego biografa Castro – klucz do zrozumienia osobowości kubańskiego dyktatora. Ciągłe mobilizowanie do obrony rewolucji, czujności, poświęcenia, wyrzeczeń... „Kryzys rakietowy, śmierć Che, kordon wokół Hawany, 10-milionowy zbiór trzciny cukrowej, peruwiańskie szumowiny, angolskie ludobójstwo i wszystkie naruszenia przestrzeni powietrznej i morskiej” – Alina Fernández, nieślubna córka wodza, wyliczała preteksty narodowego zwierania szyków. Można w tym było widzieć technikę rządzenia, ale również mentalność oblężonej twierdzy (tu: wyspy).

W ustach Fidela poświęcenie dla Rewolucji zyskiwało rys sakralny. „Można porównać – wyznał kiedyś – prześladowania za przekonania religijne, które w gruncie rzeczy były też ideami politycznymi niewolników i ciemiężonych w Rzymie, z systematycznymi i brutalnymi prześladowaniami, których ofiarami w czasach nowożytnych byli nosiciele politycznych idei robotników i chłopów, czyli komuniści”.

Heroizm partyzantów z Sierra Maestra, skąd prowadzili wojnę partyzancką, bywał widziany jako dorobiona legenda. Carlos Alberto Montaner, utrzymuje, że guerrilla w górach była kaszką z mlekiem – spokój, rzadkie potyczki z wojskiem... Ryzykowali ci z miasta, pod nosem siepaczy. „Prawda jest taka, że armia Batisty nie walczyła i nie przegrała. Ona się rozpadła. Geniusz Castro polegał na odkryciu, że armia nie istnieje. Dziwne tylko, że polityczne zwierzę takiego kalibru uwierzyło w [stworzony przez siebie] mit wojny partyzanckiej. Zaślepienie to kosztowało życie Che Guevarę i tysiące młodych ludzi w Ameryce Łacińskiej, którzy szli w góry otumanieni legendą Sierra Maestra”.

Burżuj.

Jak na rewolucjonistę i wyzwoliciela narodowego pochodzenie miał z jednej strony typowe, a z drugiej – paskudne. Ojciec, hiszpański oficer, tłumił kubańskie powstanie u schyłku XIX wieku. Wrócił na Kubę i został obszarnikiem. Był więc Fidel paniczykiem z hacjendy, karmionym „opium dla ludu” w szkole jezuitów. Potem głowę miał pełną José Martíego, świętego kubańskich patriotów, i marzył o czynach Simóna Bolívara. Studiował prawo, wiecował. Znał anarchistów, komunistów, masonów i różnych pistoleros. Siebie widział w parlamencie, ale plany pokrzyżował mu zamach stanu Fulgendo Batisty. Był rok 1952.

Kto to był Batista? „Wulgarny ignorant, wojskowy przywódca bez talentu do walki”, polityk, który „podniósł korupcję do nieznanych wcześniej rozmiarów” – powiada Montaner. „Kradł, pozwalał kraść, korzystał z kradzieży innych... Był jednym z najbogatszych na świecie”. Nie lepiej wyglądał Batista w oczach „imperialisty”: Philip Bonsal, ambasador Stanów Zjednoczonych w Hawanie wspominał, że choć po rewolucji „kubańska opinia była karmiona legendą, że armia i aparat Batisty są winne wyrżnięcia dwudziestu tysięcy mężczyzn i kobiet”, w rzeczy samej „prawda była i tak straszna”. „Tysiące Kubańczyków czuło się uprawnionych do zemsty za zamordowanie rodziny lub przyjaciół”. Dyktatura Batisty nie była pewnie najokrutniejszą, jakie zna historia regionu, choć żadna to chwała. Kubańczycy przywykli do szerokich praw socjalnych, jakie dawała im zawieszona przez dyktatora konstytucja, źle znosili rozbój władzy w biały dzień. Biedę cierpieli głównie chłopi, lecz gdyby Batista nie zraził sobie wszystkich grup społecznych, rewolucja ze wsparciem samych tylko wieśniaków wygrać nie musiała. Fidel byłby może posłem jednej z partii i żadna rewolucja by nie wybuchła.

Trybuna całej Kuby uczynił z Fidela poroniony szturm na koszary Moncada w Santiago de Cuba w 1953 roku. Po dwóch latach odsiadki wychodził w glorii męczennika i przywódcy rebelii. Batista nie myślał oddać władzy po dobroci i wszystko wskazywało, że to Fidel – orędownik walki zbrojnej – miał rację, a nie jego krytycy pacyfiści. Wśród nich pierwsze skrzypce grali komuniści. Ludowa Partia Socjalistyczna (taki szyld mieli komuniści kubańscy) była najbardziej „prawicową” z latynoskich partii komunistycznych. Prawa socjalne – owszem, dyktatura proletariatu – niekoniecznie. „Potępiamy metodę puczu, typową dla grup burżuazyjnych” – grzmieli komuniści na Fidela po nieudanym szturmie na wojskowe koszary. „Heroizm uczestników tej akcji jest fałszywy i bezpłodny, płynie z błędnego myślenia burżuazyjnego...”. Nieco później, w czasach partyzanckich, Che Guevara – człowiek numer dwa kubańskiej rewolucji – nazwie Fidela „autentycznym przywódcą lewego skrzydła burżuazji”. Istotnie, próżno szukać u Fidela w tamtym czasie skłonności do komunizowania. Mówił o przywróceniu „burżuazyjnej” konstytucji z 1940. I tyle.

Jeszcze rok po rewolucji było całkiem burżuazyjnie; ani śladu późniejszej rewolucyjnej ascezy. Hulając po hawańskich promenadach, Jean-Paul Sartre narzekał: „W Tropicanie – największym dansingu świata – tłumy przy zielonych stolikach. Jeszcze dotąd uprawia się gry hazardowe? Co do prostytucji, początkowo zamknięto kilka domów publicznych; później już ich nie ruszano. Prawie wszystkie rewolucje mają wspólną cechę – surowość obyczajów; gdzie jest surowość kubańska?”.

Gdy prezydent Urrutía (już porewolucyjny) chciał zamknąć kasyna, szulernie i automaty do gier, zrozpaczeni krupierzy pognali po pomoc do... Fidela. Uliczne dziewczyny nie miały tyle tupetu, ale słały listy w obronie swoich praw. „Castro zwołał natychmiast ministrów – opowiada Sartre. – Stali się, powiedział, wspólnikami kretyńskiego i nieludzkiego moralizmu, który może doprowadzić Rewolucję do katastrofy. Znieść domy gry? Proszę bardzo. Ale pod warunkiem, że przekwalifikuje się i zatrudni zwolniony personel. A jak zatrudnić? Jak przekwalifikować, kiedy nie ma przemysłu? Do likwidacji gier przystąpi się dopiero po zlikwidowaniu bezrobocia, a to nie nastąpi jutro. Co do prostytutek, prawie wszystkie pochodzą ze wsi; to dziewczęta z wielodzietnych rodzin, niemające w domu co jeść: mogły albo zdechnąć, albo się sprzedać. «Za prostytucję weźmiemy się, kiedy skończymy z nędzą chłopów»”.

Dla chłopów i partyzantów, grzesznic i krupierów był Fidel półbogiem. Kubańskie dzieci śpiewały: Jingle bells, jingle bells, always with Fidel, a gdy triumfalnie objeżdżał wyspę, kobiety całowały go. „Jesteś wspanialszy od Chrystusa” – wołały. Czyż Jezus nie przygarniał wszetecznic?

W tej niemal biblijnej aurze konfiskaty majątków wyglądały jak wyganianie przekupniów ze świątyni. Nacjonalizowano ziemię, amerykańskie firmy, banki. Kubańska oligarchia i „jankescy wyzyskiwacze” poszli z torbami. Straciła nawet rodzina Fidela. Ale drobni przedsiębiorcy nie mogli narzekać. Małe firmy, handel, sklepy zostawiono na razie w spokoju. Ziemi też całkiem nie zabrano, tylko ją okrojono.

Miłośnicy Fidela z Ameryki ekscytowali się, że „rewolucja kubańska to pierwszy w dziejach przypadek dokonania prawdziwie socjalistycznej rewolucji przez niekomunistów!”. „Po raz pierwszy uwierzyliśmy, że rewolucja w naszych krajach jest możliwa. Do tamtej chwili była romantycznym marzeniem” – napisał Mario Vargas Llosa, po latach surowy krytyk Castro.

„Nie mienili się ani socjalistami, ani komunistami, nie wyznawali żadnej jasno sformułowanej ideologii” – to Sweezy i Hubermann. Fidel i jego brodacze ucieleśniali anarchiczny sen o pogrzebaniu starego, zmurszałego świata. Do czasu.

Przechrzta.

Aż pewnego dnia – wiosną 1961 roku, dwa i pół roku po obaleniu dyktatora Batisty – powiada Fidel do ludu: „Imperialiści nie mogą nam wybaczyć, że robimy socjalistyczną rewolucję pod nosem Stanów Zjednoczonych! Ale my socjalistycznej rewolucji będziemy bronić tymi karabinami!”.

Pierwszy raz Fidel wypowiedział słowa: „socjalistyczna rewolucja”. Ludowa rewolta właśnie znalazła się w momencie krytycznym. Emigranci – na ogół ludzie starego aparatu władzy, bogaci, którym rewolucja zabrała majątki – wyekwipowani przez CIA, wszczęli wojnę w Zatoce Świń. A co mieli do tego Marks, Lenin, „socjalistyczna rewolucja”? Dlaczego nie bito wroga po bożemu, po bolivariańsku, josemartiańsku?

Tad Szulc uważa, że Fidel przechrzcił się na komunizm jeszcze przed rewolucją, gdy komuniści zaczęli pielgrzymować do Sierra Maestra. Podobno Carlos Rafael Rodríguez, mózg kubańskich komunistów, po wielotygodniowych dysputach dokonał konwersji wodza na „nową wiarę”.

Inna hipoteza powiada, że komunistą nie stał się nigdy: jest typowym latynoskim caudillo, wodzem, który cynicznie wykorzystał czerwone barwy, żeby utrzymać władzę, uzyskać gwarancje Związku Sowieckiego (czasy zimnej wojny!) i znaczenie na wielkiej szachownicy.

Sam Fidel raz mówił: „od początku lat pięćdziesiątych absolutnie wierzyłem w marksizm”, „miałem solidną koncepcję marksistowsko-leninowskiej walki”; a innym razem bił się w piersi za uleganie w przeszłości „propagandzie imperializmu”. Pewne jest jedno: alians z komunistami rozegrał tak zręcznie, że to oni przyłączali się do niego, nie on do nich.

Francuski entuzjasta, a potem krytyk Fidela, K.S. Karol napisał, że Castro musiał się przecież z kimś zbratać. Partyzanci byli „małą awangardą”, „bez politycznych i administracyjnych kompetencji”. Komuniści coś już wiedzieli, „mieli poczucie organizacji, dyscyplinę – cechy, które Fidel uważał za podstawowe”; byli „gorącymi zwolennikami władzy wertykalnej”, „przywykli do wiary w mądrość wodza” i mieli „potężnych sojuszników na Wschodzie”. Oportunizm?

„Powinniśmy uwolnić Fidela od zarzutu oportunizmu – uważa K.S. Karol. – Od chwili, gdy wszedł na tę drogę, wierzył w «socjalistyczną rewolucję» z taką samą intensywnością, z jaką w Sierra Maestra wierzył w [„burżuazyjny”] program [ogłoszony po ataku na koszary Moncada]. Jego projekt zmieniał się pod wpływem wydarzeń, ale sam Fidel nie. Był tym samym człowiekiem, wizjonerem, z tą samą pasją, który tak samo jak przedtem wierzył we własną strategię, teraz przekształconą w socjalistyczną i antyimperialistyczną”.

Tylko skąd ta strategia? Pytanie, czy to nie Ameryka popchnęła Fidela w objęcia Marksa i Chruszczowa, stawiane jest bez końca.

Patriota.

Za czasów innej rewolucji, w Meksyku, rzekł pewien generał: „Wszyscy jesteśmy bolszewikami... Nie wiem, co to socjalizm, ale jestem bolszewikiem, tak jak wszyscy patrioci w Meksyku. Jankesi nie lubią bolszewików. Jankesi są naszymi wrogami. Dlatego bolszewicy muszą być naszymi przyjaciółmi, a my przyjaciółmi ich. Wszyscy jesteśmy bolszewikami!”. Taka była piekielna logika zimnej wojny, zauważył kiedyś meksykański intelektualista i polityk Jorge G. Castañeda.

Może cała rewolucja na Kubie była przede wszystkim na złość Wujowi Samowi?

„Słuchajcie jankesi! – raz jeszcze C.W. Mills, amerykański entuzjasta Rewolucji na Kubie, który postanowił wejść w skórę Kubańczyka. – Podobnie jak większość krajów Ameryki Łacińskiej, mamy po uszy waszych koncernów i działalności, i waszego rządu u nas. Panowaliście nad nami już dość długo. Wasz rząd popierał Batistę aż do ostatniej minuty jego gangsterskiego reżimu. Morze Karaibskie nie jest już północnoamerykańskim jeziorem...”.

Dolary uciekały do Ameryki z każdym błyskiem neonu i z każdym dzwonkiem telefonu. Wielki Sartre ubolewał: „Gdy wieczorami przekręcam kontakt, mój pokój dobywa się z nocy dzięki obcemu towarzystwu – temu samemu, które ma monopol na elektryczność we wszystkich, czy prawie wszystkich państwach Ameryki Łacińskiej. Tak uzyskała swój sens pochodnia, którą wznosi w nowojorskim porcie olbrzymi i czczy posąg wolności: Amerykanie z Północy oświetlają Nowy Świat, sprzedając mu elektryczność za drogie pieniądze”. W Hawanie ciągle żywa była pamięć o upokarzającej poprawce Platta, która dawała jankesom prawo interwencji „w obronie niepodległości Kuby”. Ambasador USA był równie ważny jak miejscowy prezydent. Bogaci gringos prowadzali się z kobietami dumnych machos, no i prali szmal w hawańskich szulerniach.

Gdy jednak grupa partyzantów z Sierra Maestra porwała turystów z Ameryki, Castro się wściekł. Porwanych wypuszczono – natychmiast i bez dyskusji. Po rewolucji, gdy do Hawany przybył ambasador Bonsal, Fidel powiedział w TV: „Przyjazny i serdeczny dla Kuby. Dobry ambasador”. Czy tak mówi lider antyjankeskiej insurekcji?

Podczas triumfalnej podróży do Stanów Zjednoczonych Castro uspokajał: „Nie jesteśmy komunistami”. Pokaz dla zagranicy? Niekoniecznie. Agenci CIA i dyplomaci donosili z Hawany, że Castro „nie jest promoskiewskim komunistą”. Wiceszef CIA raportował senatowi: „Komuniści uważają go za reprezentanta burżuazji, nie są w stanie zdobyć publicznego uznania ani wpływu na bieg rewolucji”.

Antyjankeska histeria zaczęła się na dobre dopiero wtedy, kiedy po pierwszych nacjonalizacjach Amerykanie upomnieli się o swoje. Ambasador Bonsal przyznaje: Fidel czuł, że musi być antyamerykański, bo Batista był proamerykański. „Propagandy nienawiści nie ograniczono jednak do stosunków Stanów Zjednoczonych z Batistą – ubolewał Bonsal. – Pisano historię na nowo, by wzbudzić maksimum nienawiści do imperialistycznej Ameryki”.

Na drugim brzegu było nie lepiej. W pojedynku wyborczym i John F. Kennedy, i Richard Nixon na oczach siedemdziesięciu milionów telewidzów spekulowali, jak najskuteczniej zlikwidować „castryzm”. „Słuchałem «poczciwych ludzi» – wspominał K.S. Karol – spokojnych ojców rodzin, dyplomatów po wielkich uczelniach, jak dyskutowali, czy najpierw ogolić Fidelowi brodę, czy przeciwnie – lepiej rozstrzelać go tak jak stoi”.

W rewanżu za nacjonalizację Waszyngton zawiesił import kubańskiego cukru.

Jednak cicha wojna przeciwko Castro zaczęła się dwa miesiące po obaleniu Batisty, zanim rewolucja pozbawiła Amerykanów 850 milionów dolarów, które mieli w rafineriach, ranczach, młynach cukrowych. Już w marcu 1959 roku Narodowa Rada Bezpieczeństwa postanowiła: trzeba ustanowić „inny rząd na Kubie”. Dokumenty CIA z 1960 roku mówią otwarcie o „delikatnej misji, wymagającej akcji w stylu gangsterskim”, której „celem jest likwidacja Fidela Castro”. Wykonawcą miała być mafia. Zamachów było potem ze trzydzieści. Najbliższy celu – gdy odkryto słabość Fidela do koktajli. Chłopak z baru, który przyrządzał milk shake’a miał wsypać truciznę z kapsułki, ale proszek zamarzł w lodówce, kapsułka pękła. Kennedy wycofał ponoć przyzwolenie (polecenie?) na „likwidację” Castro. Przez emisariusza szukał zgody, zabiegi te przerwał zamach w Dallas. Powstała później hipoteza, że to Castro zlecił zamordowanie prezydenta USA. Nigdy jej nie dowiedziono. Relacje emisariusza Kennedy’ego świadczą, że Castro pragnął pokoju równie mocno.

„Pozostaje zagadką – zastanawiał się Tad Szulc – dlaczego [już w marcu 1959], w ciągu pięciu dni od [niezwykle przyjaznego] spotkania ambasadora USA [z Fidelem], Narodowa Rada Bezpieczeństwa dyskutowała o likwidacji Castro, nie dając szans dyplomacji”. Wygląda na to, że „administracja Eisenhowera od początku miała sekretny plan wykolejenia rewolucji i traktowała to jako kwestię fundamentalną”. Słowem: powtórka z Gwatemali, gdzie pod pretekstem likwidacji „przyczółka komunizmu na zachodniej półkuli” Stany Zjednoczone zmontowały w 1954 roku zamach stanu przeciwko demokratycznemu rządowi Jacobo Árbenza. Ów pucz dał początek jednej z najkrwawszych dyktatur w regionie i rozpętał wojnę domową, trwającą z przerwami niemal do końca lat dziewięćdziesiątych. Z Kubą miało być podobnie. Przychodzi na myśl pytanie, czy „imperializm” USA w tamtej epoce, to aby na pewno tylko slogan lewicy latynoamerykańskiej?

Na nic się zdały przestrogi C.W. Millsa, że „jeśli jankesi będą nadal codziennie wykrzykiwać przeciwko komunistom, wymyślać im i oskarżać o antyjankesizm, może to się stać dla niektórych prawdziwych rewolucjonistów powodem do wstępowania w szeregi Partii Komunistycznej!”.

Ambasador Bonsal powtarza za Ernestem Hemingwayem: „Ufam Chrystusowi, że USA nie odetną skupu cukru. To by czyniło z Kuby prezent dla Rosjan”. Już od siebie dodaje: „Prezent ten został właśnie zrobiony”.

Heretyk.

Istnieje kawiarniana demonologia, wedle której Fidela wymyślili Sowieci, Chińczycy, Bóg-wie-kto-jeszcze, by zdobyć przyczółek u wrót Ameryki. Nie potwierdzają tego żadne źródła. To Ameryka dziesięć dni wcześniej niż Związek Sowiecki uznała kubański rząd rewolucyjny. Moskwa nie spieszyła się do uścisków z Fidelem. Castro miał opinię awanturnika, Chruszczow był po przyjaznych rozmowach z Eisenhowerem w Camp David. Z perspektywy sowieckiej rewolucja Castro – zrobiona bez, a w pierwszym okresie wbrew, partii komunistycznej – była jedną wielką herezją.

Na początku 1962 roku kubańscy komuniści, wierni Moskwie, podjęli próbę usunięcia Fidela. Zgarnęli większość stanowisk we władzach, przy czym część niejawnie – poprzez „swoich” ludzi w Fidelowym Ruchu 26 Lipca i innych grupach. Fidel uprzedził cios. W pełnym furii przemówieniu w telewizji oskarżył komunistę Aníbala Escalante o „sekciarski spisek”. Głowy nikt nie stracił, co najwyżej spadł ze stołka. Czy Moskwa spiskowała z kubańskimi rywalami Fidela? Nic pewnego. Jednak ambasadorowi ZSRR, który opuszczał Kubę, Fidel odmówił pożegnalnej rozmowy.

Krótko potem, w obawie przed agresją Ameryki, również z powodu międzynarodowej izolacji, Fidel zawiera jednak przymierze z Chruszczowem. Rosjanie rozmieszczają na wyspie wyrzutnie rakietowe, Amerykanie odpowiadają, że oznacza to wojnę. Świat staje na krawędzi nuklearnej zagłady. W krytycznej chwili Chruszczow wycofuje się i demontuje wyrzutnie. Castro czuje się wystrychnięty na dudka – nie tyle z powodu kapitulacji Chruszczowa, ile dlatego, że ten za jego plecami paktował z jankeskim diabłem. Rozpoczyna się zimna wojna między Hawaną a Moskwą. Rodzi się castrowska herezja.

Zasada pierwsza: odrzucenie dogmatu o prymacie Moskwy w światowym ruchu komunistycznym. „Czy to nie paradoks historii – kpił Fidel z radzieckich towarzyszy – że w chwili, gdy pewne grupy kleru stają się rewolucyjne, niektóre grupy marksistowskie stają się pseudorewolucyjnym kościołem? Mam nadzieję, że nie będę ekskomunikowany ani doprowadzony przed Świętą Inkwizycję za te słowa. Nie ma nic bardziej antymarksistowskiego niż dogmat i sztywne myślenie. W świecie idei rewolucyjnych nikt nie ma prawa uzurpować sobie monopolu”.

Herezję Fidela zrodziło marzenie o socjalizmie, w którym nie będzie bezdusznej biurokracji i w którym wszystko będzie dla ludzi – teraz, dziś, od zaraz. C.W. Mills upajał się „antybiurokratyczną osobowością Fidela”, jego sposobem załatwiania spraw „w sposób jak najbardziej praktyczny i natychmiastowy”. Centralne planowanie, współzawodnictwo pracy i instytucje miał zastąpić spontaniczny czyn mas pod wodzą charyzmatycznego przywódcy. Cała Kuba ścina trzcinę cukrową – szwaczki, praczki i filozofowie! Demokracja robotnicza w zakładach pracy – jak najbardziej, ale związki zawodowe – nigdy w życiu! Rosjan, Węgrów, Czechów smagał Fidel (choć częściej jego towarzysz Che Guevara) „z lewa”: za biurokrację, za wprowadzanie do gospodarki socjalistycznej elementów rynku. „Nie dojdziemy do komunizmu drogami kapitalistycznymi!” – nauczał Castro. W stosunkach Rosjan z państwami bloku sowieckiego widział imperialistyczny wyzysk.

Ogon machał psem, a pies siedział jak mysz pod miotłą. Każdy nerwowy ruch mógł popchnąć nieprzewidywalnego Fidela w ramiona Mao Zedonga, który rywalizował z Sowietami o rząd dusz w ruchu komunistycznym. Nerwy puściły Rosjanom dopiero wtedy, gdy Castro wypowiedział im otwartą wojnę wewnątrz partii komunistycznych Ameryki Łacińskiej. To drugi, może najważniejszy filar castrowskiej herezji.

Było tak: rocznicę rewolucji październikowej w 1966 roku kubański dziennik „Granma” uczcił wezwaniem do rozłamu w komunistycznych partiach Wenezueli, Argentyny, Brazylii, Gwatemali. „Prawdziwi komuniści, prawdziwi obrońcy leninizmu na kontynencie przystępują do walki. Ci, którzy stają z boku, przestają być komunistami”. Dogmatem Moskwy było w tamtym czasie „pokojowe współistnienie” ze Stanami Zjednoczonymi. Walka zbrojna, guerrilla była z innej bajki.

Źródełko herezji biło nie tylko z ambicji Fidela. Biło daleko – nad Mekongiem. W 1965 roku, gdy Ameryka uderzyła na Wietnam, Moskwa – w opinii Castro – schowała głowę w piasek. „Poczucie braku bezpieczeństwa” – tłumaczył strategię Hawany K.S. Karol – plus wiara w skuteczność wojny partyzanckiej (mit Sierra Maestra!) otworzyły cichy front między Fidelem a Rosjanami. „Zróbmy dwa, trzy, wiele Wietnamów – wzywał Che Guevara – a będziemy bezpieczniejsi! Jankesi nie dadzą rady na tylu frontach, a na pomoc Moskwy nie ma co liczyć”.

Moskiewska „Prawda” ekskomunikowała „reakcjonistów, którzy podążają za apelami człowieka wzywającego do zmian w całym systemie socjalistycznym”. Jak w mowie kościelnej – żadnych nazwisk i więcej między wierszami niż w tekście. Fidel replikował bez zahamowań: „Nikt nas nie może nazwać krajem satelickim i dlatego cieszymy się takim szacunkiem w świecie”.

Latynoamerykańscy komuniści nie rwali się jednak do wojny partyzanckiej. Nie wierzyli w pokonanie zawodowej armii i wybierali na ogół wierność dogmatowi Moskwy o „pokojowym współistnieniu” z Ameryką i kapitalizmem. Niektóre partie były skłócone, podzielone, niezdolne do jakiegokolwiek czynu. Inne nastawiały się na legalną działalność. Jednym z nielicznych, którzy odpowiedzieli na apel Fidela, był dysydent z Komunistycznej Partii Wenezueli Douglas Bravo. Skrzyknął garstkę towarzyszy i założył partyzantkę.

Herezja castrowska miała w latach sześćdziesiątych krótki żywot. Rok po artykule „Granmy” zginął w Boliwii Che Guevara. Lewica Zachodu rzuciła się Fidelowi do gardła: „Po co zginął Che?” – pytał na łamach komunistycznej „L’Humanite” Jacques Amault. Oskarżano Fidela, że zdradził Guevarę.

Niespełna rok później Castro zmienia stosunek do Moskwy. Choć dalej wierzy, że jeszcze wybije godzina „trzeciego komunizmu” (obok sowieckiego i chińskiego), to latem 1968 roku widzi jasno, że żadnego „Wietnamu” na zachodniej półkuli nie będzie. Po inwazji Układu Warszawskiego na Pragę Castro podaje rękę Rosjanom, potępianym wtedy przez wszystkich komunistów świata.

Pojednanie z Moskwą miało źródło w tych samych obawach, które kilka lat wcześniej zrodziły castrowską herezję. Po anemicznej reakcji Waszyngtonu na zdławienie Praskiej Wiosny, Fidel obawiał się równie niemrawej reakcji Moskwy na ewentualną agresję USA przeciw Kubie. Na dodatek Breżniew zagroził, że nie kupi kubańskiego cukru – i Fidel musiał iść do Canossy.

„Słońca nie można zakryć palcem”, ogłosił Castro. A Słońce to Ojczyzna Proletariatu. Co za ironia historii! Dziesięć lat po wyzwoleniu Kuby z gospodarczej zależności od Ameryki wyspa popadła w nową, jeszcze większą zależność – od Moskwy.

Misjonarz.

„Ten Castro to niepoczytalny facet! Znowu zrobił awanturę na cały świat!” – krzyczał w 1975 roku sowiecki premier Aleksiej Kosygin w obecności czechosłowackich towarzyszy, kiedy na początku lat siedemdziesiątych Fidel Castro wysłał instruktorów i żołnierzy, żeby wsparli rewolucję w Angoli (anegdotę zasłyszaną od byłego czeskiego prominenta-komunisty opowiadał mi Zbigniew Kowalewski, znawca i sympatyk latynoamerykańskich partyzantek). Towarzysze radzieccy chcieli odciąć się od Fidela, ale ich generałowie dostrzegli zaletę rewolucyjnej draki: sowiecki satelita obserwujący Ziemię miał ponoć kilkugodzinną „dziurę”; baza w Angoli rozwiązywała sprawę.

Fidel biegł wszędzie tam, gdzie rewolucja, powstanie, bunt. Chciał być sumieniem Trzeciego Świata, jego mentorem.

„W każdy zakątek świata możemy wysłać więcej lekarzy, nauczycieli, techników niż amerykański Korpus Pokoju i wszystkie Kościoły razem wzięte. A mamy tylko dziesięć milionów mieszkańców” – zachwalał rewolucyjny potencjał swojego kraju. Jechali żołnierze, szkoleniowcy, jechała broń. Można w tym widzieć eksport terroryzmu, lecz z perspektywy trzecioświatowej była to pomoc dla uciśnionych ludów. Etiopią, Grenadą, Nikaraguą nie rządzili subtelni dżentelmeni. Z tyranami, jak Hajle Sellasje, ze zwyrodnialcami, jak Anastasio Somoza, trudno było umawiać się na rozmowy „okrągłego stołu”. Zimna wojna lokowała tamte rebelie po stronie sowieckiego „imperium zła”. Ale komunizm bywał tu często kostiumem, językiem narodowych aspiracji. Czyż podobnie nie było na Kubie?

Fidela porównuje się czasem z Josipem Broz Tito, antysowieckim przywódcą komunistycznej Jugosławii. Obaj partyzanci, obaj komuniści w narodowych kolorach, aspiranci do roli światowych mentorów. Szczerze się nienawidzili. Walczyli o palmę Pierwszego w Ruchu Krajów Niezaangażowanych. Raz jeden był górą, raz drugi. W ostatniej rundzie, krótko przed śmiercią, Tito protestował, gdy Castro wpychał „niezaangażowanych” na sowiecką orbitę. „Dał Fidelowi niezłą lekcję – pisał Tad Szulc. – Niegdysiejszy aliant Kremla zerwał z Rosjanami, chcąc samemu decydować o przyszłości kraju; Castro zaś, mimo bolesnych doświadczeń z Moskwą, zaczął nagle wyrażać wiernie sowieckie stanowisko. Tito chciał ostrzec młodszego partyzanta, by nie oddawał pod zastaw swojej niezależności na zawsze”.

Nie oddał. Gdy w Europie zdechł komunizm, Fidel uznał to za śmiertelny błąd Historii. Postanowił go naprawić. „Nawet jeśli ktoś by mi powiedział, że 98 procent ludu nie wierzy w Rewolucję, walczyłbym dalej” – mówił w 1990 roku do kubańskich studentów.

Socjalizm albo śmierć!

Gorączka latynoamerykańska

Подняться наверх