Читать книгу Gorączka latynoamerykańska - Artur Domosławski - Страница 7

Оглавление

Dzieje Rewolucji

przez Pío Serrano opowiedziane (1)

Nazywam się Pío Serrano. Jestem Kubańczykiem. Przyjechałem do Hiszpanii w siedemdziesiątym czwartym. Należę do pierwszego pokolenia Rewolucji Kubańskiej – tych, którzy w pięćdziesiątym dziewiątym byli młodzi i razem z większością społeczeństwa witali entuzjastycznie Rewolucję Fidela Castro; Rewolucję, o której sądziliśmy, że będzie narodowa, antyimperialistyczna – jak się wtedy mówiło – i która miała poukładać wszystko na nowo: życie polityczne uczynić przyzwoitszym, wprowadzić niezbędne reformy... Na początku lat siedemdziesiątych trafiłem do obozu pracy przymusowej. Potem pozwolono mi wyjechać. Mieszkam teraz tu, w Madrycie, prowadzę małe wydawnictwo Verbum...

Mały pokoik wypełnia się dymem z fajki. Niewielkie mieszkanie w starej kamienicy w centrum Madrytu nie jest gniazdem kontrrewolucyjnego spisku, a Pío Serrano nie ma w sobie nic z natchnionego rycerza antycastrowskiej krucjaty. Brak mu żaru, który czyni rewolucjonistów. Wydaje książki politycznych uchodźców, podręczniki do angielskiego, dzieła o sztuce. Sam pisze wiersze. Historia poturbowała mu kości, ale to jeden z takich, którzy mówią „nie”, bo tak trzeba i na tym koniec. Za sprzeciwem wobec tyranii nie poszła kariera spiskowca, ani związki z polityczną emigracją w Miami.

Pío Serrano chciał żyć.

(kaseta I)

Pyta pan, co myślę po tylu latach o naszej Rewolucji... Dzielę ją na etapy, bo wie pan, mówienie o jednej Rewolucji Kubańskiej jest oszukańcze, nie ma sensu.

Rewolucyjne były lata do sześćdziesiątego ósmego. Przyszli historycy być może orzekną, że to była naprawdę Rewolucja Kubańska. Później zaczął się okres instytucjonalizacji, usztywnienia się reżimu, który przestał być rewolucyjny.

Wyznam coś panu szczerze: nie lubię tych, co to walczyli o Rewolucję, popierali socjalistyczne zmiany, a potem wyjechali do Miami i udają, że od urodzenia walczyli z Fidelem. Ja sam maszerowałem z entuzjazmem w szeregach Rewolucji, razem z nią dojrzewałem, ewoluowałem.

Pierwszy moment: Rewolucja narodowa. Sądziliśmy, że nie utożsami się z żadnym z wielkich mocarstw zimnej wojny. Tymczasem w sześćdziesiątym pierwszym, tuż przed inwazją naszych wrogów z Miami na Playa Girón [w zachodniej historiografii znanej jako Zatoka Świń], Fidel ogłosił, że Rewolucja będzie socjalistyczna. W porządku! Zgodnie z tą decyzją, my – jej uczestnicy – zaczęliśmy podążać w stronę socjalizmu.

W wojnie partyzanckiej, która doprowadziła do zwycięstwa, nie walczyłem; kiedy wybuchła, miałem piętnaście lat. Mieliśmy w szkole kółka oporu przeciwko reżimowi Batisty, ale to nie było nic heroicznego, nie warto opowiadać. Czynny udział w obronie Rewolucji wziąłem dopiero w dniach inwazji na Playa Girón.

W pierwszych latach staraliśmy się, żeby socjalizm kubański był naprawdę „nasz” – tropikalny, żeby nie kojarzył się z Moskwą. Na Kubie działała stara partia komunistyczna – stalinowska, całkowicie wierna Kominternowi, która kierowała się wyłącznie wskazówkami z centrali. Na samym początku oskarżyła Rewolucję Fidela, że jest ruchem puczystowskim, samowolnym, nieodpowiedzialnym. Komuniści na Kubie nigdy nie odnieśli znaczącego sukcesu w wyborach. Narodowe i antyimperialistyczne nastroje były podszyte niechęcią do komunizmu. A początkowy socjalizm naszej Rewolucji był tak bardzo „nasz”, że na każdym kroku manifestowaliśmy niezależność od Związku Radzieckiego.

Pracowałem w katedrze filozofii uniwersytetu w Hawanie. Uprawialiśmy filozofię odległą od podręcznikowego marksizmu-leninizmu, zwłaszcza od tego, czego uczono na uczelniach sowieckich. Czerpaliśmy garściami z Althussera, filozofów hispanoamerykańskich, z oryginalnej myśli narodowej, filozofów Trzeciego Świata. Katedra była miejscem, gdzie spotkali się ludzie młodego pokolenia, politycznie zaangażowani, antysowieccy. Jak już mówiłem, Rewolucja Kubańska była przede wszystkim narodowa.

Stosunki z Moskwą stały się napięte. Chruszczow był wobec Fidela paternalistyczny, tolerował jego wybryki jak cierpliwy ojciec, a Fidel zachowywał się jak niesforne i rozkapryszone dziecko. Po kryzysie rakietowym omal nie doszło do zerwania. Castro tak się rozzłościł na Chruszczowa, że postanowił zostać liderem międzynarodowego ruchu partyzanckiego w Ameryce Łacińskiej i w Afryce, który szedł pod prąd polityki ZSRR. Fidela zachwycały teorie wojny partyzanckiej; główną była teoria foco, ogniska, którą sformułowali francuski intelektualista Regis Debray i Che Guevara. Chodziło o to, że takie „ognisko”, grupa ludzi awangardy rewolucyjnej, niekoniecznie o proweniencji proletariackiej, osiedlało się na wsi – a więc zupełnie na odwrót niż głosiła doktryna sowiecka – i stamtąd miało zanieść rewolucję do miasta, do proletariatu. Z punktu widzenia tradycyjnego leninizmu było to coś naprawdę... perwersyjnego! (śmiech) Castro kupił tę teorię z entuzjazmem, na złość Sowietom, i w ten sposób budował niezależność od Moskwy. Zachowywał się tak do sześćdziesiątego ósmego. Dlatego sądzę, że Rewolucja Kubańska trwała do tego właśnie momentu.

W sierpniu sześćdziesiątego ósmego wojska sowieckie wkroczyły do Pragi. W pierwszej chwili wydawało się, że Fidel okaże sympatię praskim buntownikom. W jednej z kubańskich gazet pojawiły się nawet artykuły sympatyzujące z czeskimi reformatorami. Ale tej samej nocy, kiedy w gazetach napisano: „Czołgi sowieckie na ulicach Pragi”, Castro przemówił w telewizji i wylał na nas – którzy wierzyliśmy, że poprze rebelię Praskiej Wiosny – kubeł zimnej wody. Uległ sowietom. Bał się, że na sowiecką inwazję Pragi Amerykanie odpowiedzą zajęciem Kuby.

Ale nie tylko o to chodziło. Rok wcześniej wydarzyło się coś znacznie ważniejszego, tragicznego: śmierć Che Guevary w Boliwii. My, młodzi rewolucjoniści, sympatyzowaliśmy z Che. Uważaliśmy go za kogoś czystego, nieskazitelnego, mimo jego ogromnych wad jako człowieka, który zarządzał różnymi sektorami życia państwowego. Jako administrator Guevara zupełnie się nie sprawdził. Ale był to człowiek szlachetny. Przeczuwaliśmy, że Castro skazał go na samotną śmierć w Boliwii. Nie mieliśmy dowodów, to była intuicja, która nie dawała nam spokoju.

Sześćdziesiąty ósmy to nie tylko Praska Wiosna, ale i bunt studentów Berkeley, Paryża, Meksyku – masakra na placu Tlatelolco, a na Kubie czas drastycznych zmian. Castro upaństwowił resztki prywatnej gospodarki, która się jeszcze ostała po Rewolucji. Od tamtej pory szewc nie mógł już naprawiać butów we własnym warsztacie, krawcowa nie mogła uszyć sukni... Był to brutalny cios w szanse przeżycia tysięcy ludzi na Kubie. W Moskwie było już po zmianie warty: miejsce Chruszczowa zajął Breżniew, który nie miał nic z dobrotliwego wieśniaka. To Breżniew zmienił reguły gry Moskwy z Hawaną – potwierdziły to ujawnione niedawno dokumenty.

Początkowo Castro się opierał. Wykorzystywał broń, którą przysyłali Sowieci – zupełnie sobie z nich drwiąc! – do walk partyzanckich w Ameryce Łacińskiej. Pokazywał, że nie pozwoli sobą sterować. Ale musiał w końcu wyczuć, że wiatry historii nie są już dla niego pomyślne...

Prosowiecki zwrot na Kubie zaczął się tak naprawdę wcześniej, na co wskazywał Guevara. Che był autentycznym rewolucjonistą, nie miał nic wspólnego z Moskwą. Jego ostatnie wystąpienie publiczne w Algierii było kontestacją form solidarności Moskwy z ruchami wyzwoleńczymi w Ameryce Łacińskiej. Po powrocie Che z Algierii doszło do kłótni między nim a braćmi Castro. Sądzę, że powodem wyjazdu Che z Kuby była narastająca sowietyzacja wyspy. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego, brzydził się.

W sześćdziesiątym ósmym zamknięto moją katedrę na uniwersytecie. Wcześniej byliśmy zachęcani do rozwijania marksizmu narodowego, popierania idei foco. Teraz rozparcelowano nas po różnych wydziałach, a krótko potem katedrę filozofii otwarto na nowo – już pod kierownictwem sowieckiego doradcy, który ustalił nowe kierunki nauczania marksizmu. To były proste kopie sowieckich podręczników. Coś się wtedy skończyło. Coś bardzo dla nas ważnego.

Między rokiem sześćdziesiątym ósmym a siedemdziesiątym Kuba przeżywa głęboki kryzys; są kłopoty z wyżywieniem. A potem następuje ostateczny odwrót od tego, co uważaliśmy za Rewolucję. Charakter karaibskiej fiesty, pełnej swobody, wdzięku, który znamionował socjalizm kubański, kończy się bezpowrotnie. Sowieci wymagają od Castro dyscypliny. Rewolucja zamienia się w twardy, zdyscyplinowany reżim jednej partii.

Było to zdumiewające, ponieważ do tamtej pory Castro wydawał się komunistą całkowicie nieortodoksyjnym. W sześćdziesiątym pierwszym ustanowił socjalizm i rozwijał go bez partii! Nie było żadnej partii komunistycznej – stara partia poszła w rozsypkę, a nowej nie powołano. Jeszcze zanim uznano Rewolucję za socjalistyczną, Kuba przeprowadziła nacjonalizację środków produkcji, postawiła na bezpłatne kształcenie ludzi – bez komunistycznej ideologii. Czyli „baza” i elementy „nadbudowy” – mówiąc marksistowskim żargonem – powstały przed ogłoszeniem socjalizmu na Kubie. Kiedy Fidel ogłasza Rewolucję socjalistyczną, banki, wielki przemysł i szkoły są już znacjonalizowane.

Dopiero po utworzeniu nowej Komunistycznej Partii Kuby powstają – i to też nie od razu – mechanizmy centralizacji gospodarki; Kuba dostosowuje się do sowieckiej organizacji produkcji. Tworzy rozbudowaną strukturę biurokratyczną, słowem: typowy sowiecki model. Kraj sowietyzuje się we wszystkich dziedzinach. Przyjeżdżają kontyngenty wojskowe ze Związku Sowieckiego, rozpoczyna się okres nazywany dziś „szarą dekadą”, czyli lata siedemdziesiąte. Kraj przeżywa kłopoty gospodarcze, wstrząsają nim czystki ideologiczne. Ideologia, zwłaszcza jej czystość, przybiera na znaczeniu. Kończą się swobodne dyskusje, kultura mizernieje. Ja sam przechodzę okres wewnętrznego rozdarcia. Reżim Castro przestaje odpowiadać moim wyobrażeniom o Rewolucji.

Przeniesiono mnie do Instytutu Książki. W roku siedemdziesiątym postanowiłem wyemigrować i powiedziałem o tym otwarcie. Zanim udzielono mi zgody, musiałem spędzić cztery lata w obozie pracy przymusowej. W obozach gromadzono ludzi, którzy chcieli wyjechać. Tworzono z nich brygady, które następnie wysyłano do ścinania trzciny cukrowej, nawożenia plantacji. Pracowało się do czasu, kiedy przychodziło – albo nie – pozwolenie na wyjazd.

To była dosyć perwersyjna metoda, bo nie mogę powiedzieć, żeby to były klasyczne obozy koncentracyjne ze strażnikami, karabinami maszynowymi i drutami kolczastymi pod napięciem. Nie. To było dużo subtelniejsze. Każdy, kto zgłosił oficjalnie prośbę o pozwolenie na wyjazd, był kierowany do pracy w tych obozach. Mogłeś iść lub nie, lecz przyznanie albo nieprzyznanie pozwolenia zależało od twojego dobrego zachowania i wykonania pracy. Mogło się zdarzyć, że złożyłeś prośbę i pewnego dnia ją przyznawano. Jednak tę decyzję konfrontowano z twoim zachowaniem w okresie oczekiwania. A zatem to ty sam byłeś najbardziej zainteresowany pobytem w obozie pracy i wypełnianiem norm, które nałożono. Gdyby przyszło ci do głowy uciec albo zaniechać wypełniania obowiązków, i akurat wtedy przyszedłby telegram z wiadomością, że możesz wyjechać, poinformowano by cię: „Niestety, nie może wyjechać, bo nie wykonał zleconego zadania. Niech wróci do pracy, a później zobaczymy”. W tym sensie było to równocześnie subtelne i perwersyjne, bo człowiek był więźniem i zarazem swoim strażnikiem; sam musiał się pilnować. Tak było ze mną przez te cztery lata. Potem dostałem zgodę na wyjazd...

(koniec kasety I)

Gorączka latynoamerykańska

Подняться наверх