Читать книгу Gorączka latynoamerykańska - Artur Domosławski - Страница 8
ОглавлениеZ Hawany (2)
Po całodniowej włóczędze padłem ze zmęczenia na ławeczce w centrum Hawany. Na reprezentacyjnym Parque Central obrośniętym królewskimi palmami, nieopodal kopii waszyngtońskiego Kapitolu, snuli się rastafarianie. Sprzedawali cygara, po cichu palili trawkę, a i coś mocniejszego by się znalazło.
Dwa miesiące wcześniej policja przeczesała miasto, pozamykano kilka klubów i dyskotek, gdzie można było się upalić. Wszystko to w ramach akcji zwalczania handlu prochami i prostytucji. Handlarze stracili kawał rynku, dziewczyny z wyższym wykształceniem – miejsca pracy. Ale i tak narkotyki w Hawanie były do kupienia przed szkołami. W rolkach z dropsami, tubkach z orzeszkami. Prawdziwa Ameryka!
Rasta, który przedstawił mi się jako Geoffrey (imię na pewno lipne), zaczął od cygar, a skończył na polityce. – Za rok będę musiał ściąć dredy, kończę szkołę turystyczno-hotelarską i do roboty. – I tak nieźle, ale pewnie byś chciał wyjechać? – spytałem.
Rozmowę przerwała ostra bójka między dwoma naćpanymi rastafarianami. Zebrał się tłumek, przybiegł policjant, a tamci dalej się okładają. Policjant odciąga bardziej agresywnego, ten wyrywa się i znów rusza na przeciwnika, nawet stróż porządku oberwał. Grozi mu coś za to? – Nie – Geoffrey bagatelizuje – dostanie grzywnę.
– Pytałeś, czy chcę wyjechać? Słuchaj, jeśli ktoś by zbudował taaaki wielki most z Kuby do Miami, na wyspie zostałaby tylko jedna osoba. Zgadnij kto?
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. – I nie boisz się rozmawiać o takich sprawach – na ulicy, z nieznajomym? – Jesteś przecież cudzoziemcem.
Uciec, wyjechać – kubańska obsesja czasów późnego castryzmu. Pepe, którego poznałem dzięki przyjacielowi z Hawany, uciekał w dziewięćdziesiątym czwartym, w czasie wielkiego exodusu balseros, na zbudowanej przez siebie tratewce. Dryfował po oceanie trzy dni i noce. Przy wybrzeżach Florydy wyłowiła go amerykańska straż. Odstawili go do amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo na Kubie. Razem z setkami rodaków czekał na decyzję Waszyngtonu. Po czterech miesiącach nie wytrzymał i poprosił o wyjście z bazy, żeby spotkać się z matką. I to był koniec, nie mógł już wrócić. Ci, którzy wytrzymali dwa miesiące dłużej, dostali prawo legalnego wjazdu do USA. Od tamtej pory Pepe błąkał się bez pracy. Robił coś na czarno, ale gdziekolwiek chciał się zaczepić oficjalnie, machali mu przed nosem, że „nie spełnia moralnych wymogów zatrudnienia”. Zdesperowany, zapłacił urzędnikowi ambasady jednego z krajów Ameryki Łacińskiej osiem tysięcy dolarów – połowa całego dorobku życia jego i jego rodziców, żeby przerzucili go za granicę i dali prawo życia w swoim kraju. Po załatwieniu sprawy Pepe miał wpłacić drugą połowę. Gdy go spotkałem, był całkowicie załamany. Sprawa wlokła się miesiącami, urzędnik mówił: „Jeszcze trochę, bądź cierpliwy” – aż w końcu zwrócił pieniądze, mówiąc, że nic nie da się wskórać. Pepe i jego żona postanowili się rozwieść, wejść w nowe związki z cudzoziemcami i ponownie pobrać się na wolności.
Mniej więcej w tym samym czasie jacyś desperaci porwali samolot i rozkazali pilotowi lecieć na Florydę. Jeszcze inni – porwali mały prom, który kursuje ze Starej Hawany do Regli i Casa Blanki – dwóch hawańskich dzielnic, które od głównej części miasta dzieli zatoka. Wszystkich złapano. Trzech prowodyrów stanęło przed plutonem egzekucyjnym. Przyjaciel rewolucyjnej Kuby, portugalski noblista José Saramago napisał po egzekucjach, które zbiegły się z drakońskimi wyrokami na dysydentów, żeby Kuba podążała sobie dalej własną drogą – już bez niego. Saramago nie mógł pojąć, jakie to zwycięstwo odniosła Rewolucja, rozstrzeliwując trzech bezbronnych, zdesperowanych ludzi, którzy nie zrobili nikomu krzywdy; w czasie porwania nikomu włos nie spadł z głowy.
A może nie jest tak najgorzej... Pepe próbował znaleźć psychiczną deskę ratunku. Mam pracę, fakt, że na czarno, ale nie głoduję. Najgorzej było po upadku Związku Sowieckiego. W sklepach nie było nic. W fabryce płacili szklanką cukru, który się jadło albo rozpuszczało w wodzie. Po Hawanie krążyły opowieści, że w pizzach sprzedawanych na ulicy („pizza” jest tu nazwą raczej umowną) ser zastępowano roztopionymi w wysokiej temperaturze prezerwatywami (też kiepskiej jakości). To był czas obsesji, że za chwilę Amerykanie nas zaatakują. Budowaliśmy schrony przeciwatomowe – budowaliśmy, a właściwie to ryliśmy je w skałach.
Kilka dni później w dzielnicy Casa Blanca na obrzeżach Hawany widziałem pozostałości po takich schronach; miały tam powstawać świetlice dla dzieci i coś w rodzaju domów kultury.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Fidel uchylił na wyspie drzwi. Zaczęło wpadać trochę powietrza – to znaczy: turystów i dolarów. Nomenklatura bezpieczniacko-wojskowa pozakładała wielkie turystyczne biznesy: Cubanacan, Havanatour... Z Hiszpanii, Francji, Kanady, Włoch zaczął napływać kapitał. Układ był prosty: ludzie reżimu dostawali fotele we władzach zagranicznych spółek, a w zamian spółki mogły zarabiać krocie na kubańskiej turystyce.
W czasie mojej pierwszej podróży na wyspę ściany hoteli szeptały, że turystycznemu otwarciu towarzyszyły boje w Komitecie. Że „raulowcy” z bezpieki chcieli doić kasę dla siebie, a młode wilki, czyli technokraci mówili, że na dłuższą metę tak się nie da, że wyspę trzeba otworzyć naprawdę. Wedle tej teorii, Fidel miał stać pośrodku sporu jako arbiter. W starym notesie odnalazłem komentarz na marginesie: „nieweryfikowalne, włożyć między bajki”. Ale tak się wtedy mówiło.
Wiosną dwa tysiące trzeciego Kuba tonęła w dolarach i... w biedzie. Tak, to kwadratowe jajo, ale realny komunizm na Kubie dowiódł, że takie istnieją. Rewolucja wygnała amerykańskie firmy i amerykańską walutę. Rewolucja zagrała na nosie wujkowi z Północy. Rewolucja wzgardziła materialnym przepychem i bogactwem za cudzą monetę. Ale oto nagle dolar, za którego posiadanie kilka lat wcześniej można było pójść do więzienia, stał się oficjalną walutą. Zarobki wypłacano w walucie rewolucyjnej – peso, ale ceny na prawdziwe produkty były już w walucie imperialistycznej – dolarze (ceny w peso – jedynie w sklepach, gdzie kupowano „na książeczkę”). Co można było kupić „na książeczkę”? Sześć funtów fasoli, sześć funtów ryżu, ćwierć litra oleju... Książeczka nie gwarantowała, że wszystko to się dostawało.
Za to w sklepach za dolary – naprawdę wszystko. Nie, to nie Peweksy z papierosami i wódką, znane z krajów dawnego bloku sowieckiego. To wielkie supermarkety jak Carrefour, Leclerc, w których naprawdę wszystkiego w bród – ale jakie ceny? Mała puszka mielonki kosztowała pięć dolarów (przeciętna pensja Kubańczyka w roku dwa tysiące trzecim wynosiła dziesięć–piętnaście dolarów); sok owocowy w kartonie – dwa i pół dolara. Najdroższy kraj świata! Dlaczego? Przecież tę żywność Kuba kupowała tanio w Hiszpanii, Meksyku i we Francji? Tak, ale cena, którą Kubańczyk widział w supermarkecie, była przeciętnie 2,4 razy wyższa od ceny, za jaką nabyło towar rewolucyjne państwo. Ten rabunkowy proceder – cena zakupu pomnożona przez 2,4 – państwo nazwało „odzyskiwaniem dewiz”. Za „odzyskiwanie” płacili obywatele.
A skąd mieli pieniądze? – pytanie każdego przytomnego przybysza. Zarobki w peso, towary w dolarach, pensji w peso nie starczyłoby na jednorazowe zakupy w supermarkecie, a supermarkety pełne ludzi; w weekendy trzeba było robić wózkiem slalomy między kupującymi. Rodziny w Miami? Tak, prawie każdy miał kogoś w Stanach, ale to częściowe wyjaśnienie. Drobnymi przesyłkami rodzinnymi – limitowanymi do pewnego momentu do 1200 dolarów rocznie – nikt nie wpompowałby w gospodarkę tylu pieniędzy, żeby w supermarkecie dzień w dzień były tłumy.
Jesień castryzmu była dla Kubańczyków czasem kombinowania. Działało jawne podziemie gospodarcze (kolejna sprzeczność: „jawne podziemie”). Jawne podziemie to masowy handel cygarami kradzionymi z fabryk (oczywiście z banderolkami, żeby celnicy nie zarekwirowali na lotnisku); to handlowanie oszukanymi cygarami skręconymi z liści bananowca; to nielegalne dolarowe taksówki dla turystów (obok legalnych i opodatkowanych); to dziewczynki z wyższym wykształceniem łapiące cudzoziemców za spodnie (cennik: od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu dolarów, w nocnym klubie – nawet stówa); to knajpki, zwane paladarami (legalne do dwunastu klientów naraz, a co ponadto – nielegalne i nieopodatkowane); to nielegalne hoteliki, pensjonatki, pokoiki.
Nawet język uchwycił zmagania z materią fidelizmu. Na pytanie: „Jak tam ci leci?”, nieznajomy Kubańczyk odpowiadał: „Wszystko w porządku”. Kubańczyk znajomy mówił coś w rodzaju: „Się walczy, się kombinuje”.
Się walczyło różnie. Nocą się wypływało na ryby na dętce od opony. Niby łowić nie było wolno, ale wszyscy łowili. Pewien cudzoziemiec opowiadał mi o znajomych, którzy pojechali na wycieczkę poza Hawanę. Zatrzymał ich autostopowicz. Okazało się, że nie chciał nigdzie jechać, chciał sprzedać cygara. Gdy kierowca nie chciał cygar, ów wylegitymował się jako policjant – nie żeby postraszyć, ale żeby uwiarygodnić się jako kontrahent.
Walczenie i kombinowanie władza utrudniała, jak mogła. Młode małżeństwo założyło wypożyczalnię kaset wideo. Nie zgłosiło Urzędowi, ktoś z blokowego „cedeeru” (komitetu obrony rewolucji) doniósł i nieszczęście gotowe. Wpadli do mieszkania i wynieśli wszystko – dosłownie: wszystko! Stół, krzesła, łóżka, kuchenkę, odkręcili umywalkę. Ludzie zostali z malutkim dzieckiem w gołych ścianach. Konfiskata po kubańsku.
Dziewczyna z Trynidadu, cudownego kolonialnego miasta z siedemnastego wieku na południu wyspy, musiała zamknąć legalny pensjonat, bo zarabiała dopiero na czternastym gościu w miesiącu. Pieniądze z pierwszych trzynastu musiała oddać państwu. W sezonie goście byli, ale poza sezonem miała na miesiąc najwyżej ośmiu–dziesięciu. Nie dość, że oddawała państwu cały zarobek, to musiała inwestować w utrzymanie pensjonatu w dobrym stanie.
Taki kapitalizm socjalistyczno-rewolucyjny.
Ludzie na Kubie bali się nadal, ale jak gdyby mniej. Znacznie mniej. Trzy lata wcześniej trudno było spotkać kogoś, kto by ot tak na ulicy ponarzekał na Fidela do nieznajomego przybysza. W dwa tysiące trzecim, po kilku minutach rozmowy, mało kto się hamował.
Jorge, uliczny handlarz książkami, emerytowany nauczyciel, chętnie opowiedział o książkach, które przeczytał, a które nigdy nie były wydane na wyspie. Mario Vargasa Llosy wyszły oficjalnie i bardzo dawno tylko trzy dzieła: Miasto i psy, Szczeniaki i Wojna końca świata. Ale Jorge czytał również Rozmowę w „Katedrze”, na Kubie nieznaną, a nawet Święto kozła o dyktatorze Dominikany Trujillo. Vargasa Llosę, odkąd w siedemdziesiątym pierwszym zerwał przyjaźń z Fidelem i Rewolucją, mianowano czarnym charakterem kubańskiej propagandy. Jorge czytał nie tylko Vargasa Llosę – również wściekle antycastrowskie tomy kubańskiego emigranta Cabrery Infantego, w tym słynny, przeklęty na wyspie zbiór esejów Mea Cuba. Czasami jakiś turysta przywiezie i podrzuci, czasem ktoś znajomy przemyci.
Jorge nie był wyjątkiem. Daisy, która przedstawiła się jako była żona pisarza-dysydenta, zaczęła od razu opowiadać o zakazanej na Kubie książce Manuela Vázqueza Montalbána, Y Dios entró en La Habana. („Jestem jedyną osobą w Hawanie, która ma tę książkę”, podkreślała z dumą). – Powiedz Daisy, dlaczego opozycja przeciwko Castro jest tak słaba, skoro ty i tak wielu innych nie boicie się mówić otwarcie, co myślicie. – Gadanie z cudzoziemcem – to jedno, a mówienie, co się myśli między Kubańczykami – to drugie. Zawsze ktoś doniesie, ludzie boją się, że stracą pracę, a mogą też pójść do więzienia. Wszyscy są zajęci szukaniem zarobku, wszyscy są umęczeni, nikt nie ma ani czasu, siły, ani odwagi, żeby się buntować.
Słowo „zmęczenie” zadziałało jak klucz do kolejnych drzwi. Wszyscy są umęczeni... Czym? Drogą do pracy, drogą z pracy.
W Hawanie, na całej wyspie rządzonej przez Castro komunikacja praktycznie nie istnieje. Niby są „wielbłądy” i zwykłe autobusy, ale czeka się na nie godzinami w potwornym upale. Kuba jest biedna, ale ani ropa nie jest tak droga, ani nie potrzeba jej aż tak dużo w jedenastomilionowym kraju. Na dodatek, pod koniec lat dziewięćdziesiątych objawił się Hugo Chávez, prezydent przyjaciel, który siedział na ropie i sprzedawał ją bratniej Kubie poniżej cen rynkowych. Przez ponad czterdzieści lat nie udało się rozwiązać problemu komunikacji miejskiej. A może o to chodziło? Wycieńczony codzienną udręką człowiek padał nieprzytomny ze zmęczenia i zasypiał. Bunt mógł mu się co najwyżej przyśnić.