Читать книгу Skazany na Wimbledon - Artur Rolak - Страница 4
Wstęp
Ja nie pojadę?!
ОглавлениеTo nie jest historia Wimbledonu, którą będzie można postawić między encyklopediami i – w razie potrzeby – zaglądać do niej, aby sprawdzić dowolny fakt. To jest historia MOJEGO Wimbledonu – subiektywna być może aż do przesady, ale nie chciałem się nudzić przy pisaniu. Mam nadzieję, że Państwo nie będą się nudzili, czytając.
Dziennikarzem zostałem przez przypadek, jednak moje zawodowe marzenia przypadkowe już nie były – igrzyska olimpijskie, Wimbledon i Tour de France. Na igrzyskach chciałem nawet wystartować, ale szczerze mówiąc, tytuł wicemistrza Warszawy juniorów w zaledwie dwuosobowej konkurencji nie rokował dobrze. W tenisa nie grałem, a rower wprawdzie miałem, ale do mety w Alpe d’Huez raczej bym na nim nie dojechał.
Moje marzenia uratowała Beata Minke-Tarnowska – koleżanka z liceum, która wbiła mi do głowy dziennikarstwo. Pomysł wydawał mi się wtedy co najmniej ryzykowny, ale sam na lepszy nie wpadłem i tak to się zaczęło.
Jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim zacząłem pracować w „Dzienniku Ludowym”. Na początku 1990 roku gazeta wylądowała na śmietniku historii, a ja na Heathrow. Od razu zastrzegam, że chociaż spędziłem w Londynie prawie 15 miesięcy, Wimbledonu wtedy nie zobaczyłem, bo miałem ręce pełne roboty jak nie na budowie, to w knajpie albo przy żelazku.
Wróciłem na zaproszenie „Expressu Wieczornego”. Redaktor Jerzy Chromik, którego wcześniej spotkałem raz w życiu – na igrzyskach młodzieży szkolnej w Łodzi – kompletował nowy dział sportowy. Nie wiem, dlaczego uznał, że też mu się do czegoś przydam, bo przez ostatnie 15 miesięcy pisałem najwyżej listy do najbliższych.
Dyrektorem finansowym w „EW” był wtedy Jan Gogacz. To jedna z takich postaci, które nawet wiele lat po ich śmierci wciąż wspomina się ciepło. Po prostu porządny człowiek, a na dodatek bardzo lubił sport. Kiedy więc padło hasło „Wimbledon”, Jurek i pan Janek (nigdy nie przeszliśmy na „ty”, chociaż przez kilka lat raz w tygodniu kopaliśmy piłkę razem lub przeciwko sobie) spojrzeli na mnie. Wystarczył im argument, że nie zgubię się w Londynie. Że nigdy wcześniej nie byłem na turnieju tenisowym? Dziś już nie pamiętam, czy im wtedy o tym powiedziałem, czy na wszelki wypadek zataiłem. W każdym razie pierwszym turniejem tenisowym, na którym pojawiłem się w roli dziennikarza, był właśnie Wimbledon. Wimbledon 1992.
Nie będę czarował, że od początku tenis był moim ulubionym sportem. Przeciwnie – Grzegorz Wasylkowski (jeszcze o nim napiszę, bo wykręcił na Wimbledonie numer, jakiego chyba już żaden dziennikarz nie powtórzy) i Andrzej Karczewski (wielokrotny mistrz świata dziennikarzy w tenisie) przez ponad pięć lat zabierali mi wierszówkę. W „Dzienniku Ludowym” na każdym dyżurze pisali o tenisie, więc nie mogłem zarabiać na ukochanej lekkiej atletyce. Była sobota, 27 czerwca 1992 roku, kiedy na Wimbledonie musiałem przeprosić się z tenisem. Nie wiem jak tenis, ale ja nie żałuję.
Tylko jeden polski dziennikarz, zmarły w 2013 roku Zbigniew Dutkowski, był na Wimbledonie więcej razy ode mnie – 29. Panu Zbyszkowi zdarzały się jednak przerwy, ja natomiast od początku nie miałem ani jednej nieobecności. W 2018 roku odebrałem 27. identyfikator prasowy The Championships, bo tak oficjalnie nazywa się wielkoszlemowy turniej w Londynie. Rocznica mało okrągła, przyjmijmy zatem, że pretekstem do napisania tej książki jest 150-lecie All England Lawn Tennis Clubu, na którego kortach rozgrywany jest najsłynniejszy i najbardziej prestiżowy turniej świata, oraz 50. rocznica pierwszego Wielkiego Szlema w formule open, czyli bez podziału na zawodowców i (tak zwanych) amatorów.
Miałem wiele szczęścia, że akurat w 1992 roku po raz pierwszy wysłałem wniosek o akredytację. Jeszcze na początku lat 90. XX wieku przyznawali ją praktycznie wszystkim chętnym, jednak wkrótce zaczęli wymagać wycinków potwierdzających publikacje. Oczywiście tenisowe. A ja w 1992 roku na pewno nie miałbym czym się wykazać, bo i jak?
W tym miejscu trzeba wspomnieć, że na Wimbledonie jeden dziennikarz nie jest równy drugiemu. Akredytacje są podzielone na kategorie. Najwyższa, Centre Court, gwarantuje przede wszystkim miejsce na trybunie prasowej Kortu Centralnego przez cały turniej i upoważnia do wstępu na korty treningowe. Centre Court 9 Days, jak sama nazwa wskazuje, daje wstęp na Kort Centralny przez pierwszych dziewięć dni turnieju, czyli do ćwierćfinałów singla kobiet i mężczyzn włącznie. Rover może pójść na Kort Centralny, ale musi wcześniej poprosić o dodatkowy bilet na konkretny mecz. Nie zawsze dostanie. Najniższa kategoria to Daily Rover – akredytacja ważna tylko przez jeden dzień i dająca wstęp praktycznie jedynie do biura prasowego, salek konferencyjnych, restauracji dla mediów oraz na miejsca dla dziennikarzy na wszystkich kortach poza centralnym.
Pierwszym Polakiem, który został – jak to nazywamy między sobą – „centerkortem”, był pan Zbyszek. Ja, w 2001 roku, awansowałem jako drugi. Kiedy on przestał przyjeżdżać, przez dwa albo trzy lata byłem jedynym, który mógł się pochwalić najwyższą kategorią. Teraz jest nas dwóch – ja i Krzysztof Rawa z „Rzeczpospolitej”.
I dobrze nam z tym mało demokratycznym systemem akredytacji, bo kiedy spóźnimy się na mecz (zdarza się, zdarza…), a nasze miejsca są zajęte i w ogóle już nie ma wolnych krzesełek, nie musimy ani nikomu się tłumaczyć, ani z nikim kłócić. Jeśli ktoś odrzuci nasze grzeczne prośby o ustąpienie miejsca, wystarczy, że zwrócimy się do stewarda. Ten w najbliższej przerwie od razu wyprosi kogoś, kto ma niższą kategorię. „Centerkortom” ustępują wszyscy, a „najndejsom” – wszystkie „rowery”. Tak to działa.
Wiele razy zastanawialiśmy się, jakie są kryteria. Dlaczego ja jestem traktowany lepiej od wysłanników „Gazety Wyborczej”, „Przeglądu Sportowego” czy PAP? Możemy się jedynie domyślać, że na Wimbledonie stołek dostaje się przez zasiedzenie. Jak już wspomniałem, od 1992 roku nie opuściłem ani jednego turnieju, więc pewnie za to komitet mediów All England Lawn Tennis Clubu tak mnie polubił.
Nie powiem, że zawsze było łatwo. Nie ma znaczenia, czy najpierw Jan Gogacz odszedł z wydawnictwa, czy w ogóle zmieniło się wydawnictwo. W każdym razie zmienił się dyrektor finansowy. Nowy chyba nie lubił sportu, a mnie już na pewno. W 1998 roku oświadczył, że „Express Wieczorny” nikogo nie wyśle na Wimbledon, bo kogo obchodzi tenis? W tym samym czasie były przecież mistrzostwa świata w piłce nożnej, co czytelnikowi powinno wystarczyć. Że bez Polaków? Nie szkodzi – piłkarze nie pojadą do Francji, a ja do Londynu.
Co, ja nie pojadę?! Wziąłem urlop, sam zapłaciłem za podróż, obdzwoniłem kolegów z dzienników regionalnych, za niewygórowane honorarium zaoferowałem im korespondencję prosto z Wimbledonu – i pojechałem. Do 12 tytułów, niekonkurujących ze sobą, wysyłałem ten sam tekst. Sześć gazet poprosiło mnie, abym pisał o Wimbledonie do końca turnieju, nawet po powrocie do Warszawy. Warto było, bo nie dość, że całkiem dobrze na tym zarobiłem, to jeszcze w biurze prasowym nie wpisali mi nieobecności. Na Wimbledonie chyba nie ma cięższego grzechu niż nieodebranie przyznanej akredytacji. Od kilku lat formularz jednym przypomina, innych informuje, a wszystkich przestrzega, że opisywanie tego turnieju „is not a right, it’s a privilege”.
Nawet koledzy z innych gazet zauważyli paradoks – dopóki pracowałem na etacie, nie miałem stałego miejsca w biurze prasowym; gdy dostałem biurko numer 234, już nie było mnie w „EW”. Ostatnią („gościnną”) relację dla tego dziennika napisałem 29 czerwca 1999 roku. Nadal na maszynie, na której pierwszego dnia turnieju zawsze przyklejałem karteczkę z apelem: „Please, do not remove!”. Już wtedy prawie wszyscy używali laptopów, a na takich jak ja patrzyli niczym na zbiegów z muzeum techniki. Nazajutrz ukazało się ostatnie z 15 538 wydań „Expressu Wieczornego”. Byłem zbiegiem również z nieistniejącej już gazety.
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora
Nad imperium brytyjskim słońce mogło nie zachodzić, ale nad Wimbledonem musi