Читать книгу Skazany na Wimbledon - Artur Rolak - Страница 6
1. III runda singla mężczyzn, 1992
ОглавлениеAndriej Olchowski – Jim Courier 6:4, 4:6, 6:4, 6:4
Do Londynu przyleciałem w piątek po południu. Rozpakowałem się, kupiłem coś na kolację (ponad 25 lat temu mało którego przybysza z Polski, także dziennikarza, było stać na szlajanie się nawet po tanich knajpach) i gazety do poczytania. A nazajutrz rano – autobusem kilka przystanków do linii District, metrem do stacji Southfields i na piechotę do Bramy Numer 5 All England Lawn Tennis Clubu.
Przy biurku się nie rozsiadłem, bo jako nowy nie zostałem przypisany do konkretnego miejsca do pracy. Miałem znaleźć sobie wolne biurko, donieść na nie ciężką jak diabli maszynę do pisania i mieć nadzieję, że pod moją nieobecność (czyli obecność na kortach) nikt mnie nie podsiądzie. Na szczęście karteczka z apelem, o której już wspomniałem („Please, do not remove!”), miała podwójne zastosowanie – do końca turnieju nikt nie skusił się ani na „moją” maszynę, ani na moje miejsce.
Dopiero w 1995 roku, po zaadaptowaniu nowych pomieszczeń, w biurze prasowym zrobiło się trochę luźniej, a nad każdym biurkiem stanął monitor pozwalający oglądać wszystkie mecze bez odrywania tyłka od krzesełka. Do tej pory wybór ograniczał się do rozgrzanych trybun konkretnego kortu albo klimatyzowanej, ale zawsze przepełnionej salki z ponad 20 monitorami zajmującymi całą ścianę.
Pierwszego dnia, pomyślałem, warto najpierw trochę się rozejrzeć w terenie. Sprawdziłem, skąd można nadać faks z relacją i ile to kosztuje (funta za stronę, ale to nie moje zmartwienie, bo płaciła redakcja), czy za kawę i zimne napoje trzeba płacić (na szczęście nie, bo to akurat byłoby z moich pieniędzy), gdzie są biurka innych polskich dziennikarzy i takie tam.
Zadowolony z ustaleń, pisanie pierwszego sprawozdania odłożyłem do niedzieli, bo czekały mnie – no dobrze, tenisistów – dwa dni rywalizacji, a moja gazeta w niedziele nie wychodziła. I wtedy od jednego z polskich kolegów dowiedziałem się, że na tym turnieju niedziela jest przecież wolna od grania, a biuro prasowe zamknięte. Wimbledon popsuł mi plany i wtedy jeszcze nic nie zapowiadało, że kiedyś się polubimy.
Chcąc nie chcąc – raczej nie chcąc, ale musząc – podreptałem po plan gier. Nazwiska zawodników znałem tylko z prasy i telewizji (przecież był to mój pierwszy w życiu turniej tenisowy oglądany od środka), więc wybierałem po numerach. O, Jim Courier… Pamiętałem, że trzy tygodnie wcześniej wygrał Roland Garros. Tu był rozstawiony z „jedynką”, jest zatem od czego (kogo) zacząć.
I tak, całkowicie przypadkowo, trafiłem na największą sensację pierwszego tygodnia turnieju. Nie zamierzam opowiadać piłki po piłce, bo nie pamiętam nawet seta po secie, a wynik musiałem sprawdzić w archiwach. Pamiętam tylko okoliczności tego meczu. Żaden z dziennikarzy siedzących na tyle blisko, abym mógł słyszeć ich rozmowy prowadzone szeptem, nie mówił o grających inaczej niż Courier i „Russian”; żaden nie potrafił prawidłowo wypowiedzieć nazwiska Olchowskiego.
W tenisa wtedy jeszcze nie grałem (zresztą teraz też już nie gram), więc nie zamierzałem wymądrzać się o forhendzie jednego czy bekhendzie drugiego. Pomaszerowałem na konferencje prasowe. Najpierw Rosjanin opowiedział kilka zabawnych historyjek, potem Amerykanin miał do powiedzenia dużo mniej niż po zwycięstwie na Roland Garros i jakoś nikt nie nalegał, aby bawił w sali konferencyjnej choć trochę dłużej. Ci, którzy zostali po wyjściu Couriera, otoczyli drugi rząd, gdzie siedziała największa gwiazda tego popołudnia. Natalii Bykanowej zadano więcej pytań niż obu tenisistom razem wziętym.
Wreszcie wszyscy sobie poszli, a ona mogła odetchnąć. Przyjęła zaproszenie na kawę. Ta „inwestycja” szybko mi się zwróciła, bo Natasza okazała się kopalnią wiedzy nie tylko o sprawcy największej niespodzianki tego turnieju, ale i o tenisie w Rosji w ogóle. Uczyli się grać w tenisa w tym samym czasie – Olchowski w CSKA Moskwa, ona i Andriej Czesnokow w Spartaku. „Malcziki” odbijali nadal, „diewuszka” została dziennikarką.