Читать книгу Blondynka na Wyspie Zakochanych - Beata Pawlikowska - Страница 6
ОглавлениеROZDZIAŁ 3
Drewniany most
Belize City! Dawna stolica Belize położona na skrawku lądu ryzykownie wysuniętym w morze. Ostatniego dnia października 1961 r. fale urosły do prawie czterech i pół metra wysokości, a potem spadły na miasto wraz z szalejącym huraganem Hattie. Podobno wiatr wiał z prędkością ponad trzystu kilometrów na godzinę. Fale sięgały trzeciego piętra domów.
Ludzie wiedzieli, że zbliża się Hattie, bo od kilku dni rozrabiała na Karaibach. Zmiotła plantacje palm, dwa hotele i statek zacumowany przy wyspie San Andrés. Na Kubie ewakuowano mieszkańców najbardziej narażonych okolic. W Belize City też zbudowano specjalnie wzmocnione schrony.
Ale kiedy huragan uderzył, to zdmuchnął schrony z taką łatwością, jakby były zrobione z papieru. Uszkodził więzienie i zburzył ściany szpitala dla umysłowo chorych, którzy skorzystali z okazji, żeby uciec. Z siedziby rządu na fali powodzi wypłynęły urzędowe dokumenty. Całe miasto zostało zalane falą błota. Zniszczonych zostało prawie trzy czwarte budynków, ponad dziesięć tysięcy ludzi straciło dom.
W porcie w Belize City.
Wyobrażasz sobie?
Ludzie wielkim nakładem sił i środków tworzą pewną rzeczywistość, która wydaje im się ważna i wartościowa. Spisują tysiące umów, przystawiają oficjalne pieczęcie, wydają rozporządzenia i ustawy. Cenne rzeczy zamykają w sejfach i skarbcach. A potem przychodzi wielki wiatr i nagle wszystkie papiery tracą moc. Ściśle tajne teczki ze stemplami płyną w rynsztoku i nikt się nimi nie interesuje, bo ludzie mają ważniejsze sprawy na głowie. Ratują swoje życie i pewnie dopiero wtedy dociera do nich co jest naprawdę istotne i na czym można budować przyszłość.
Kiedy wiatr ucichł, z błota wyciągnięto banknoty, projekty ustaw, pluszowe misie i naczynia, a potem ktoś powiedział, o czym pewnie wszyscy myśleli już od dawna:
– To nie jest dobre miejsce na stolicę!
Przeniesiono ją więc z Belize City do miasta położonego bezpiecznie w głębi lądu o bajkowej nazwie Belmopan.
Chyba każde miasto na świecie ma coś takiego, co je wyróżnia i czyni niepowtarzalnie wyjątkowym wśród wszystkich innych miast. Czasem jest to coś wielkiego i żelaznego, jak wieża Eiffla w Paryżu, czasem coś zielonego jak Central Park w Nowym Jorku, a czasem coś tykającego – jak zegar stojący w tanzańskiej Arushy dokładnie w połowie drogi pomiędzy Kairem na północy Afryki a Johannesburgiem na południu kontynentu.
Belize City też ma swoją wyjątkową rzecz. Jest to najstarszy zwodzony most w Ameryce Środkowej. I w dodatku wciąż do dzisiaj obsługiwany ręcznie! Biegnę na most!
Miasto było dziwnie ciche. Piątek rano, Ameryka Środkowa! Można się spodziewać gwaru, turkotu drewnianych wózków rozwożących owoce, zapachu świeżo parzonej kawy i pieczonych placków z kukurydzy. Ulice od świtu są pełne ludzi i samochodów, każdy ma jakąś niezwykle ważną sprawę do załatwienia, nawet muchy wydają się zaaferowane nowym dniem.
Ale nie tutaj.
O wpół do ósmej rano w piątek w Belize City było pusto. Pusto, cicho, bezludnie. Domyśliłam, że wszyscy jeszcze śpią.
To zabawne jak świat jest urządzony.
Jeśli jesteś biedny, to zwykle zaczynasz dzień wcześnie. Wychodzisz w pole, witasz się ze słońcem i ziemią. Robisz to, co jest do zrobienia. Jesteś wdzięczny za miskę kaszy ze szpinakiem, słodki owoc na deser i za to, że możesz się położyć spać kiedy jesteś zmęczony.
Kiedy jesteś bogaty, tracisz motywację do życia. Siedzisz do późna przy komputerze, budzisz się zmęczony, nie chce ci się wstać. Narzekasz, że pewnie utyjesz, bo zjadłeś za dużo. Pracujesz, bo musisz. W nocy padasz na łóżko myśląc, że każdy dzień wygląda tak samo.
Bogatym ludziom przestaje się chcieć. Tak pewnie działa ewolucja. Mobilizujesz się do działania wtedy, kiedy zagrożone jest twoje przetrwanie. Kiedy masz co jeść i zapas gotówki na koncie, jedyną motywacją, jaka kieruje twoim myśleniem, jest korzystanie z okazji do lenistwa.
Amerykański Lincoln na ulicy w Belize City.
Belize z pewnością do biednych nie należy. Byłam jedyną żywą istotą w mieście. Jeśli nie liczyć zaskoczonej moim widokiem niebieskiej jaszczurki na gzymsie.
Nie było barów ani restauracji, nikt nie sprzedawał kawy, nie lepił placków, nie przygotowywał owoców dla klientów spragnionych orzeźwiających koktajli. Nie było kantorów, gdzie można wymienić pieniądze. Nie było sklepów, gdzie można kupić coś do zjedzenia.
Były tylko stare, duże domy zbudowane z białych od słońca desek. Wyglądały tak, jakby nie mogły podjąć ostatecznej decyzji czy będą dalej stać, czy może raczej rozsypią się jak zapałki. Towarzyszyły im równie wiekowe płoty zarośnięte zielonymi brodami liści. I samochody, a raczej pogniecione krążowniki szos o szerokich ramionach, które wyglądały jak wędrowne ptaki, które wylądowały przypadkiem na karaibskiej ulicy i postanowiły już tu zostać, tak jakby ponowne wzniesienie się w powietrze przekraczało ich skromne siły.
I byłam ja – zaskoczona podróżniczka w szortach i tropikalnej koszuli z podwiniętymi rękawami.
I był most!!!
A raczej mostek.
Zbudowany w Liverpoolu w 1922 roku, rok później przywieziony i zamontowany nad Haulover Creek, żeby połączyć północną i południową część miasta. Jeden z nielicznych na świecie wciąż ręcznie obsługiwanych mostów zwodzonych.
Znaczy mostków. Przejście na drugą stronę zajęło mi jakieś trzydzieści sekund. Zardzewiała barierka po lewej, prawie dwumetrowa żelazna ściana oddzielająca ścieżkę dla pieszych od ruchu samochodowego po prawej, spokojna rzeka w dole.
I jest też słynny belizjański port!!
A raczej porcik. Przystań dla kilku łódek.
Ciekawe miasto. A raczej miasteczko.
Wszystko właściwie wyglądało w nim tak, jakby nie podjęło jeszcze ostatecznej decyzji czy zostać, czy odejść. Czy być dalej miastem na skrawku lądu wysuniętego w morze, czy może spakować walizki i pofrunąć gdzieś dalej.
Krążyłam po prawie ulicach czując jak rośnie we mnie z równą mocą zarówno ciekawość, jak i głód. Nigdzie nie było ani jednego otwartego baru! Nie było nawet targowiska!!
Przeszłam dwa razy przez most, znalazłam cichą, ukrytą wśród drzew katedrę świętego Jana, która wyglądała jak angielska szkoła, a potem snułam się w gorejącym skwarze wzdłuż betonowego nabrzeża, żeby wrócić do portu.
– Cudowne miasto – pomyślałam. – Idealne do tego, żeby jak najszybciej się stąd ewakuować.
Słynny drewniany zwodzony most w centrum Belize City.
Kupiłam bilet na statek.
W drodze powrotnej do hotelu niespodziewanie natknęłam się na sekretne zgromadzenie wtajemniczonych tubylców.
Ulica była pusta. Wszystko zamknięte. A oni stali w magicznym kręgu wykonując dziwnie mi znajome gesty.
I wtedy nagle poczułam zapach fasoli! I wszystko stało się jasne!!!
To był istotnie zaczarowany krąg ludzi, którzy właśnie oddawali się niewątpliwie magicznej czynności zaspokajania swojego głodu!!!
Pod murem stała kucharka z trzema srebrnymi garnkami. W jednym miała ryż, w drugim mięso, a w trzecim fasolę.
Mówiłam już, że w mieście nie było ani jednego baru, restauracji ani targowiska, prawda?
Wystarczyło jednak wiedzieć gdzie i o której godzinie przychodzi kucharka, która na desce ustawia ugotowane w domu jedzenie i sprzedaje je na porcje głodnym przechodniom. Tak jakby założenie baru na stałe przekraczało możliwości koncepcyjne miasta zszarganego huraganami znienacka pojawiającymi się na oceanie.
Może Belize City jest jak stary kawaler, który stracił nadzieję na znalezienie żony, z którą zbuduje wspólny dom na resztę życia.
Nie będzie więc porządnej kuchni ani stołu, przy którym można usiąść.
Zamiast tego w razie potrzeby pojawi się talerz ze styropianu, plastikowy widelec i deska, na której można postawić garnki. Ale nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Nie będzie ani jednego stołka czy ławki, żeby zachęcić cię do zostania na dłużej.
Kupujesz porcję ryżu z mięsnym gulaszem i fasolą, i zjadasz od razu na miejscu na stojąco. Wrzucasz naczynia do worka ze śmieciami, a potem ruszasz dalej w swoją drogę. Samotność krąży ukradkiem po ulicach Belize City. Zostań, jeśli masz odwagę.