Читать книгу Blondynka na Wyspie Zakochanych - Beata Pawlikowska - Страница 7
ОглавлениеROZDZIAŁ 4
Cofanie się czasu
Obudził mnie dudniący hałas. Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek. Piąta rano. Było jeszcze ciemno. Na drutach naprzeciwko mojego okna sto czarnych ptaków dyskutowało nad sensem życia.
Być może było ich trochę mniej albo trochę więcej, i być może tematem ich zagorzałej konferencji był robak, tak czy inaczej były bardzo głośne, bardzo liczne i robiły taki hałas, jakby natychmiast należało obudzić pół miasta. Co ja mówię „pół”! Całe miasto! Całe Karaiby!
Piąta rano. Przeciągnęłam się na skrzypiącym łóżku. Pora wstawać! Zacząć wcześnie ten nowy, wspaniały dzień! Wyruszyć na poranną wyprawę myśliwską, żeby upolować coś do zjedzenia.
Aż trudno uwierzyć, że takie małe ptaszki są w stanie czynić tak ogłuszający hałas! Zanim zrobiłam to zdjęcie, było ich znacznie więcej.
Wyjrzałam przez okno.
Małe szanse.
Żółta latarnia rzucała mdłe światło na puste ulice. Wszyscy spali. Albo podjęli wreszcie ostateczną decyzję i ewakuowali się wczoraj wieczorem. Zostałam tylko ja. Czarne ptaki na drutach. I jeden pies.
Szedł bez pośpiechu kołysząc ogonem i wtykając ciekawski nos w różne zakamarki. W powietrzu unosiło się coś dziwnego.
Szum silnika samochodu zabrzmiał jak pożegnalna pieśń ostatniego uciekiniera. Czarne ptaki świstały i gwizdały, wyraźnie czymś podekscytowane, tak jakby poznały tajemnicę i nie mogły doczekać się jej ujawnienia.
Sięgnęłam po telefon. Ciekawe czy od wczorajszego wieczoru w mieście zdarzyło się coś takiego, co zmienia historię świata.
Czwarta piętnaście.
Zaraz! Jak to czwarta piętnaście? Przecież przed chwilą była piąta rano!
Czwarta piętnaście – upierał się wyświetlacz w telefonie.
Ciekawe. A więc tamtego poranka w Belize City zanotowano niewytłumaczalne cofanie się czasu. To mi się zdarza czasami w różnych częściach świata. Jest dziewiąta rano, a kilka minut później jest już jedenasta. Albo jest piątek, który niespodziewanie okazuje się być wtorkiem. Dostaję w prezencie trzy dni!!!
A tamtego poranka dostałam dodatkową godzinę życia!!
Nie mogłam jej przecież zmarnować na spanie.
Sprawdziłam na kilku stronach w internecie, że w Belize City naprawdę jest czwarta, a nie piąta, jak wciąż uparcie pokazywał zegarek. Wzięłam prysznic, patrzyłam na miasto i przypomniało mi się co mówił taksówkarz, z którym jechałam wczoraj z lotniska.
– Ty skąd? – zapytał po angielsku.
– Polonia – odpowiedziałam machinalnie po hiszpańsku.
Jestem przecież w Ameryce Środkowej! Zapomniałam, że w Belize urzędowym językiem jest angielski.
– Polonia? – ucieszył się i natychmiast z ulgą przeszedł na hiszpański. – Pierwszy raz w Belize?
– Tak, pierwszy raz – potwierdziłam. – A pan skąd jest?
To było może dziwne pytanie, bo skąd niby ma być taksówkarz pracujący w Belize, jeśli nie z Belize, ale mówił po hiszpańsku tak biegle i z tak miłym akcentem, że…
– Pochodzę z północy, z miasteczka tuż przy granicy z Meksykiem – wyjaśnił. – Mieszkałem w Meksyku przez kilka lat.
No jasne!! To wyjaśnia jego czysty, dźwięczny meksykański akcent.
– Tutaj lepiej niż w Meksyku? – zapytałam.
Pokręcił głową jak ktoś, kto ma do wyboru lody czekoladowe i lody truskawkowe, ale tak naprawdę największą ochotę miałby na waniliowe.
– No, tu lepiej – odezwał się w końcu – bo tutaj za tysiąc dolarów przeżyję dwa tygodnie, a w Meksyku miesiąc, ale żeby zarobić te tysiąc dolarów, tam muszę pracować przez trzy miesiące, a tutaj miesiąc.
– Rozumiem – odrzekłam, choć prawdę mówiąc tysiące tysiąców zakręciły mi się w głowie. Ja przecież dopiero co wylądowałam z Europy z nocną przesiadką w Atlancie.
– No więc tutaj zarabiam – roześmiał się taksówkarz. – A tam wydaję!
– Dobre życie.
– Dobre życie – przyznał z pewnym ociąganiem. – Ale w mieście nie da się żyć.
Dom z białych desek zbudowany na palach w Belize City.
– Nie da się? Dlaczego?
– Bo jak przychodzi deszcz, to całe miasto jest pod wodą! Zalewa domy i ulice! Zbudować dom w Belize City jest bardzo drogo. Zobacz! Dom musi stać na palach! Musi być uniesiony nad ziemią, żeby uniknąć powodzi. Bardzo drogo.
– To mieszka pan za miastem? – domyśliłam się.
– Za miastem, tak. Bezpiecznie.
Minęliśmy tęczowy łuk z napisem „Witamy w Belize”. Stary cadillac mruczał uspokajająco, a ja – jak zawsze na początku kolejnej podróży – cieszyłam się jak dziecko. To mnie naprawdę za każdym razem zachwyca i zdumiewa na nowo. Że mamy taką niezwykłą moc, żeby wpaść na pomysł, a potem zamienić tę myśl na konkretną rzeczywistość.
Belize!
Rzut beretem od drugiej największej rafy koralowej na świecie, dawna ojczyzna Majów i Garifunów, którzy są potomkami niezwykłej mieszanki Indian, Hiszpanów i Afrykanów.
No i jeszcze coś, z czego oczywiście wtedy zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, a co miało się zdarzyć za kilka dni i całkowicie odmienić moje życie.