Читать книгу Jomswiking. Winlandia - Bjørn Andreas Bull-Hansen - Страница 11

Nie służąc żadnemu panu

Оглавление

Czuwałem całą noc. Początkowo słychać było tylko słaby jęk, chwilami wszystko cichło i nie dobiegał nas żaden dźwięk. Wtem, tuż przed wschodem słońca, usłyszałem krzyki. Przedarły się przez na wpół otwarte drzwi, sprawiając, że siedzący na ziemi mężczyźni zaczęli mamrotać i wiercić się niespokojnie, a Bjørn musiał mnie unieruchomić, obejmując silnie ramieniem. To może być długi poranek, stwierdził. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać.

Czekałem więc. Czuwający razem ze mną mężczyźni popijali w milczeniu z kufli. Ja jednak nie mogłem zbyt wiele w siebie wmusić. Każdy dobiegający z domu okrzyk, każdy jęk, każde pokrzepiające słowo z ust towarzyszących jej kobiet, działały na mnie jak smagnięcie bicza. Chciałem wbiec do izby i trzymać ją w ramionach, chciałem, by spojrzała mi w oczy i zapewniła, że wszystko w porządku, żebym się nie martwił. Ale za każdym razem, gdy już miałem rzucić się do środka, dłonie mojego brata przytrzymywały mnie na miejscu. A Vidar co chwila szeptał, bym wypoczął, póki mam ku temu sposobność. Nie było jednak sposobności do wypoczynku od chwili, gdy pojawili się ludzie Olafa. Od owej nocy, kiedy nastał czas vinterblot1. Znowu zanurzyłem się we wspomnieniach, przypomniałem sobie, jak siedzę półnagi na nabrzeżu i tęgo popijam. Z dumą spoglądam na statek, dar króla Danów, za który wszyscy wznosimy toast; pijemy także za dobre połowy, za udane żniwa i za to, by z Sigrid poszło dobrze; pijemy za wszystko, co nam tylko przyjdzie do głowy. Potem, zataczając się, wracamy do gospodarstwa, a ja kładę się przy ciepłym ciele Sigrid, otaczam ją ramieniem, moja szorstka dłoń na jej brzuchu wyczuwa rosnące w środku dziecko.

Gdyby mały Fenre nie wszczął alarmu, byłaby to ostatnia rzecz, jaką bym poczuł. Psiak obudził kobiety, a te zbudziły nas. Razem z nami w budynku głównym spało dwunastu mężczyzn, a jeszcze większa grupa nocowała w oborze. Kobietom się to nie podobało, bo mężczyźni cuchnęli i rzadko udawali się na spoczynek przed późnym wieczorem, ale po tej nocy nie padło już ani jedno złe słowo pod ich adresem. Obudziło mnie szturchanie łokciem. Oprzytomniałem i usłyszałem Sigrid; szeptała, żebym wstał, bo na podwórzu są jacyś ludzie. Zerwałem się na równe nogi, podobnie jak pozostali, a Bjørn, uchyliwszy drzwi, mruknął, że Sigrid ma rację, jacyś obcy są w obejściu. Trzeba chwytać za broń, dodał, bo tamci właśnie zapalają pochodnie.

Pijani i półprzytomni wypadliśmy na zewnątrz. Z podsyconą piwem odwagą, nadzy i rozgorączkowani rzuciliśmy się na nich z toporami i włóczniami, od ręki kładąc trupem sześciu napastników. Dwóch pozostałych przy życiu uciekało w dół porośniętego trawą zbocza, ku plaży, gdzie dostrzegliśmy skeid2 zwrócony rufą do brzegu. Czekała przy nim gromada mężczyzn.

Szyliśmy z łuku za tamtą dwójką, lecz byliśmy zbyt pijani, a chociaż księżyc świecił nad zatoką, było za ciemno, by porządnie wycelować. Jednak najwyraźniej udało nam się trafić jednego z napastników, gdyż potknął się, po czym zrobił jeszcze kilka kroków i zwalił się na ziemię.

Skeid odepchnięto od brzegu. Wiosła gwałtownie zanurzały się w wodzie, kierując statek ku otwartemu morzu. Ranny leżał u naszych stóp, chwytając ustami powietrze, trzymał się za brzuch, gdzie widać było głęboką ranę. Przykucnęliśmy przy nim. Zapytał, czy któryś z nas to Torstein Tormodson, zwany Szkutnikiem. Skinąłem głową, mówiąc, że to ja noszę takie imię. Słysząc to, chwycił mnie gwałtownie za rękę.

– Ty i cały twój ród… Twoje potomstwo… Nigdy nie zaznacie spokoju…

Upojenie piwem sprawiło, że wydarzenia tamtej nocy zdały nam się snem. Pod osłoną mroku zanieśliśmy trupy na brzeg, a potem powiosłowaliśmy z nimi w głąb zatoki i tam – obciążywszy je kamieniami – potopiliśmy. Gdy wytrzeźwieliśmy, tylko plamy krwi w obejściu świadczyły o tym, co zaszło. Lecz po tamtej nocy zrozumiałem, jak czcza była ta cała gadanina o osiedleniu się tutaj, o wypływaniu na połów i hodowaniu owiec na pastwiskach Grima, o poddaniu się jarlowi Orkadów i zrobieniu z siebie Orkadyjczyków. Musieliśmy wyruszyć w drogę, dotrzeć do wysp na zachodzie; do miejsc, gdzie nie znajdą nas żądni zemsty ludzie. Trzeba było jednak poczekać, Sigrid nie mogła rodzić na statku.

Pamiętam, że obserwowałem słońce wynurzające się z morskich głębin. Pamiętam, że stałem na trawiastym brzegu, a moi ludzie, rozsiadłszy się dookoła, popijali z kufli. Trwało lato i noce były krótkie. Kula ognia ledwo zdążyła zanurzyć się w falach na zachodzie, a już unosiła się nad łąkami na wschodzie. Nagle zorientowałem się, że zapanowała kompletna cisza. Jedyne, co słyszałem, to mamrotanie mężczyzn, a kiedy się obejrzałem, właśnie usiłowali stanąć na nogi, zesztywniali, ociężali od trunku. Oczy wszystkich skierowały się na langhus3, ku lekko uchylonym drzwiom, ku ciszy, która wszystkim zdała się zbyt długa. I wtedy rozległ się płacz. Płacz dziecka.

Czekaliśmy w milczeniu. W końcu drzwi się otworzyły i na dziedziniec wyszła Gerdrun, żona jarla. Wytarła w koszulę zakrwawione ręce i spojrzała na mnie.

– Teraz, Torsteinie, możesz wejść.

Zawahałem się. Lęk mnie nie opuszczał. Usłyszałem szept Vidara:

– Właśnie to poczułeś, hovdingu4. Niepokój. Przyzwyczaj się, bo zostanie z tobą do końca życia.

Bjørn podszedł gwałtownie do niego i założywszy mu ramię na kark, kazał mu być cicho; i tak stali, Vidar z karkiem oplecionym ramieniem Bjørna i mój brat niespuszczający ze mnie wzroku, posyłający mnie ruchem głowy w stronę drzwi.

Wszedłem na podwórze, czułem pod stopami twardo ubitą ziemię, a na twarzy powiew letniego wiatru. Gerdrun weszła do domu. Z wnętrza dochodził szczęk przesuwanych mis i kubków.

W końcu doszedłem do drzwi i znalazłem się w panującym we wnętrzu złotawym cieple. Na środku izby stała prycza, zaledwie kilka kroków od paleniska. Po obu stronach leża stały kobiety. Była tam Astrid, siostra Sigrid. Była Gerd, jej matka. Daghild, siostra Valpa, i Anbjørg Ivarsdatter, drobna siwowłosa kobieta, którą wyspiarze przywozili z Borgarøy, gdy spodziewano się porodu. A na pryczy leżała ona. Do obnażonej piersi przytulała nagiego noworodka. Delikatnie obejmowała plecki dziecka. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Mamy syna, Torsteinie.

Wciąż stałem u stóp leża.

– Podejdź – rzekła, wyciągając do mnie rękę.

Gerdrun podprowadziła mnie do krawędzi pryczy. Przymusiła, bym usiadł, wzięła moją dłoń i położyła na plecach dziecka. Czułem ciepło bijące od skóry, czułem, jak ten mały człowieczek oddycha. Sigrid przesunęła swoją dłoń po mojej.

– Nie cieszysz się?

Chciałem znaleźć dla niej słowa o radości, którą czułem, radości tak innej od wszystkiego, czego wcześniej zaznałem. Chciałem podziękować Sigrid za dziecko, które mi dała, za to, że krew naszego rodu będzie nadal płynąć. Jednak nie znalazłem żadnych słów. Czułem, jak łzy napływają mi do oczu, ale szybko je otarłem. Nie chciałem, by kobiety je zobaczyły. Gerdrun poklepała mnie po ramieniu, mówiąc, że to żaden wstyd uronić kilka łez, w końcu niecodziennie mężczyzna zostaje ojcem.

– Teraz weź syna na ręce, Torsteinie. Pokaż go swoim ludziom.

Gerdrun odjęła dziecko od piersi Sigrid i włożyła je w moje ręce. I w tym momencie po raz pierwszy ujrzałem twarz mego syna. Trudno zaprzeczyć, że poczułem ukłucie w sercu. Dziecko było zdrowe, o brązowych włosach, podobnie jak ja, i jasnych, błękitnych oczach, ale prawą stronę szyi pokrywało znamię. Zaczynało się przy obojczyku i sięgało podbródka.

– Młot Thora – stwierdziła położna, podchodząc do nas.

Początkowo nie pojmowałem, o co jej chodzi, ale potem spostrzegłem, że znamię ma kształt młota o krótkim trzonku. Trzonek biegł wzdłuż szyi, a głownia skierowana była ku podbródkowi i policzkowi.

– Twego syna chroni Thor z rodu Asów, Torsteinie. – Położna lekko docisnęła moją dłoń obejmującą tył dziecięcej główki.– Wyjdź i pokaż go ludziom. Ale się pospiesz, bo maluszek chce teraz przebywać z matką.

Przytuliłem do siebie ciepłe, nagie ciałko, podtrzymywałem tył główki, tak jak mi pokazała, i przez chwilę stałem przy łóżku, patrząc synkowi w oczy, a malec zerknął na mnie i chwycił nagle za brodę, na co kobiety otaczające leże wybuchły śmiechem. Ostrożnie stawiając stopy, ruszyłem ku drzwiom i czekającemu za nimi porankowi. Mężczyźni, którzy czuwali ze mną, teraz gromadzili się na podwórzu. Uniosłem dziecko w ich kierunku.

– Mój syn – rzekłem.

Mężczyźni otoczyli mnie. Wysuwali swe sękate palce ku malcowi, uśmiechali się pod wąsem, mówili nienaturalnie cienkimi głosami. Halvor zaczął recytować pijacki wiersz, którego nikt nie słuchał, a Eystein podniósł trójnogiego Fenrego, żeby ten obwąchał chłopca. Było tego za wiele jak na małego, bo twarzyczka skrzywiła się i z bezzębnej buzi wydobył się niespodziewanie głośny krzyk. Pośpiesznie wszedłem do domu, gdzie położna przystawiła dziecko z powrotem do piersi Sigrid.

Tego dnia świętowaliśmy w porcie. W gospodarstwie Grima nie pozwolono nam na to. Matka Sigrid wyszła przed dom i wygrażając pięścią, kazała nam zabierać nasze wrzeszczące pyski i się wynosić. Przenieśliśmy się na łagodny stok za zagrodą. Przez chwilę postaliśmy przy starym kamiennym kopczyku, a mężczyźni zachęcili mnie, bym się napił. Potem Valp i paru innych przeszli po okolicznych zagrodach, zwołując mężczyzn na świętowanie, a pozostali udali się do portu po drugiej stronie wzgórza. Wszedłem na pokład knary zacumowanej przy kamiennym nabrzeżu. Stanąłem na rufie przy wiośle sterowym, skąd miałem widok na wodny szlak między północnymi wyspami. Zwróciłem twarz ku brzegowi, w stronę ludzi gromadzących się wokół ogniska. Nieokrzesani, zahartowani w boju wojowie, większość z nich stanowili Danowie i Norwegowie służący ze mną w Jomsborgu. Teraz tworzyli załogę statku, który Svein Widłobrody podarował mi po bitwie pod Svolder i chociaż miałem zaledwie dwadzieścia lat i należałem do najmłodszych na pokładzie, to właśnie mnie zwali hovdingiem. Od chwili, gdy postawiliśmy żagiel i przepłynęliśmy morze, minęły zima i wiosna. Czas ten upłynął nam tu, na Orkadach, w oczekiwaniu na narodziny dziecka. Podczas tingu zwołanego przy maszcie postanowiliśmy czekać i nie przeprawiać się do Islandii przed zimowymi sztormami. Wielu chciało pomścić norweskiego króla. Zimowanie na Rossøy, gdzie zawijały statki handlowe, by zaopatrzyć się w wodę przed podróżą ku norweskim brzegom, nie było wolne od ryzyka. Ktoś mógł się dowiedzieć o naszym pobycie. Tak też się stało. Ale nawet po napadzie, który wydarzył się tamtej nocy, pozostaliśmy. Byliśmy jomswikingami i tworzyliśmy niezłą bandę. Było nas ponad trzydziestu, mieliśmy broń i nie brakło nam strzał. Po pijanemu pokonaliśmy tamtej nocy ludzi Olafa. Moi towarzysze byli zdania, że następnym razem też nam się uda. Odparłem, że chociaż jesteśmy jomswikingami, to jednak stanowimy łatwy cel tu, na wyspie. A na zachodzie czeka bogactwo. Rosną tam strzeliste modrzewie, lepszego materiału na poszycie statków nigdzie się nie znajdzie. Do tamtych ziem nie zgłosił praw żaden hovding. Tam będziemy mogli się wzbogacić.

Usłyszałem, że Bjørn mnie woła. Czy nie usiądę z nimi? Rozsiadł się przy przygotowanym ognisku, które Hutten właśnie rozpalał, krzesząc iskry i podsycając płomienie wiechciem suchej trawy. Szkot był silnie zbudowanym, lecz niewysokim mężczyzną. Gdy miał narzuconą na siebie włochatą opończę i stał przygarbiony, odnosiło się wrażenie, że wynurzył się spod powierzchni ziemi i narzucił na ramiona kawał darni. W zatoce synowie Vidara chlapali się nawzajem wodą. Mieli szukać omułków i posuwając się wzdłuż kamieni, ostrożnie badać grunt palcami stóp, ale najwyraźniej nie traktowali zadania zbyt poważnie. Fenre kuśtykał razem z suką Skjalma i wlókł za sobą kłęby wodorostów. Teraz i Eystein zaczął mnie przywoływać. Nie mam chyba zamiaru sterczeć tam w pojedynkę, napić się trzeba!

Jednak jeszcze chwilę postałem na rufie. Niepokoiło mnie znamię na szyi dziecka. A co, jeśli sprawa była poważna, jeśli to jakaś choroba? Strach zakorzenił się boleśnie w mojej piersi i miałem ochotę pobiec z powrotem do gospodarstwa w nadziei, że tamtejsze kobiety przekonają mnie, że to nic niezwykłego i że znamię zblednie, a w końcu zniknie, ale wówczas na trapie pojawił się Halvor. Niósł ze sobą dwa kubki.

– Twoje oczy są zazwyczaj pogodne, Torsteinie. – Podał mi kubek i stanął obok, kierując wzrok, podobnie jak ja, w stronę przystani. – Ale teraz mam wrażenie, że tam, w środku, zbiera się na burzę. Myślisz o tym znamieniu?

Milczałem.

– Nie dziwi mnie, że się martwisz. – Halvor wcisnął swój kubek do mojej wolnej ręki i rozluźnił pas. Myślałem, że chce się wysikać, ale spuścił spodnie i odwrócił się, pokazując mi swój nagi tyłek. – Patrz – powiedział, klepiąc się po zadku. – Patrz i mów, co widzisz.

Nie widziałem niczego oprócz gołego tyłka.

– Gdy się urodziłem, miałem tam znamię, wielkie jak męska dłoń. Ale z czasem zbladło. – Wyprostował się, wyjął z mojej dłoni kubek, wziął spory łyk i podciągnął spodnie. – Niewykluczone, że znamię twego syna też zblednie. A poza tym i tak zapuści brodę. Ucisz więc tę nawałnicę w swoim spojrzeniu i przyjdź do nas się napić.

Nagle coś innego napełniło mnie lękiem. A co, jeśli chrześcijanie ujrzeliby ten znak Thora i pomyśleli, że chłopiec został naznaczony przez moce, które dla nich były fałszywymi pogańskimi bóstwami. Może spróbowaliby go zabić. Oni nienawidzili wszystkiego, co wiązało się ze starymi wierzeniami.

Kiedy wspomniałem o tym Halvorowi, pogładził się w zamyśleniu po brunatnej brodzie i pociągnął kolejny łyk. Przystojny Halvor nie był. Całe jego ciało, od stóp, gdzie brakło dwóch palców, do czubka głowy, nosiło ślady życia przeżytego jako jomswiking. Jedna blizna biegła w poprzek czoła, inna wzdłuż policzka. Kolejna zdawała się rozszczepiać dolną wargę tuż przy kąciku ust, co sprawiało, że miał dziwaczny, krzywy uśmiech. Jednak dobrze było mieć Halvora obok, gdy człowiek pogrążał się w czarnych myślach. Była w nim radość, którą zarażał innych.

– Kto by się przejmował chrześcijanami. Tam, dokąd płyniemy, takowych nie znajdziesz. Tam prawie w ogóle nikogo nie ma. Tak przynajmniej powiadają. – Halvor stuknął kubkiem w mój kubek. – Ale teraz powinieneś się napić. Masz syna, chłopcze. Pij.

– Tylko kilka łyków – mruknąłem, przystawiając kubek do ust. Napitek Huttena świetnie się nadawał do rozpędzania smutków, o tym od dawna wiedziałem. Mówił, że przywiózł go od krewnych. Tam, w ich ziemiance, gdzieś na stałym lądzie, trunek fermentował przez całą zimę i powiadano, że nie było mocniejszego piwa na północ od Jorviku.

Staliśmy we dwójkę przy wiośle sterowym. Bawiłem się drążkiem, który miał to do siebie, że po jakimś czasie zaczynał odstawać od trzonu wiosła. Był wyprowadzony pod kątem prostym i sternik miał go przed sobą, ale rzemienie wiążące go z wiosłem szybko się obluzowywały. Obym tylko nie zapomniał nasmarować ich owczym tłuszczem przed podróżą. Zdaniem Halvora powinienem podziękować bogom za zdrowego i silnego syna, a i matce po powrocie do gospodarstwa powinienem podziękować. Jednak z tym ostatnim można było poczekać. Teraz należało wypić ku czci bogów.

Po tych słowach wypiliśmy kilka łyków. Staliśmy na rufie, patrząc w stronę portu, ku wyspom i ku otwartemu morzu, błyszczącemu we wschodzącym słońcu. Widziałem załogę, która zebrała się wokół ogniska i do której przyłączyli się Vidar i Gislaug z dwiema córkami, obie były już w takim wieku, że trudno było je nazywać dziećmi. Byli tam ich dwaj synowie, jeden miał zaledwie pięć zim, drugi dziesięć. Pojawił się też Skjalm z niewolnicą, którą uprowadził z Fionii, a nad brzegiem stała ich córka, rzucająca kamyczkami w taki sposób, że odbijały się od powierzchni wody. Przy ognisku toasty wznosili mój brat Bjørn i Eystein Pierdziuch, Hutten i Valp. Obserwując port, widziałem, że zbiera się tam coraz więcej mieszkańców wyspy, bo wcześniej wszyscy wiedzieli, że Sigrid ma rodzić, a teraz ludzie domyślili się, że nadszedł czas świętowania. Wciąż nie pojawiał się ojciec Valpa, Sigurd Lodveson, jarl Orkadów. Chociaż każdy, a zwłaszcza Valp, był zdania, że najlepiej byłoby, gdyby staruch trzymał się od nas z daleka. Halvor pociągał z kubka. Ja oszczędzałem piwa, nie śmiałem się upić i nie odrywałem wzroku od morza, na wypadek gdyby nadpływały jakieś obce statki. Te małe łyki, na które sobie pozwalałem, dawały jednak poczucie spokoju i tym spokojem dzieliłem się z Halvorem. Mruknąłem, że może ze mnie dureń, który przejmuje się znamieniem, a wtedy mój druh położył mi dłoń na ramieniu i rzekł, że skoro już miałbym o tym myśleć, to powinienem myśleć z radością, bo był to znak bogów. Na moment przystanąłem przy jednej z podpór, na których ułożyliśmy reję, i ogarnąłem wzrokiem statek. To była jedna z największych knar, jakie kiedykolwiek widziałem, i odczuwałem nieopisaną dumę z posiadania tak imponującego statku5. Reję podnosiło się linami ukręconymi z rzemieni z foczych skór, a wyciosane z dębu wręgi były tak dopasowane do klepek poszycia, że można by pomyśleć, że są ulepione z gliny. Aby statek giętko poddawał się falom, wręgi przymocowano do stępki fiszbinami; z kosztami nikt się tu nie liczył. Położywszy dłoń na rei nade mną, wyczułem słoje w drewnie i wciągając w nozdrza zapach słonej wody i smoły, pomyślałem, że wkrótce ten statek zabierze nas w daleką podróż. Mieliśmy opuścić wyspy i wypłynąć na morza, których nie znaliśmy.

Dołączyliśmy do biesiadujących przy ognisku, a Eystein wyjął drumlę, którą swego czasu nabył od walijskich kupców. Grać to on nie potrafił, ale ludzi tyle się teraz naschodziło, że i tak nikt muzyki wyraźnie nie słyszał. Siedząc przy ognisku, poczułem nadchodzący sen, któremu nie stawiałem oporu. Byłem wyczerpany. Położyłem się na wznak i natychmiast usnąłem.

Spałem tak długo, aż dzień zaczął się chylić ku wieczorowi. Powiedzieli mi później, że Sigurd Lodveson przyjechał konno i rozmawiał na plaży z Valpem. Starzec był agresywny i chciał, by syn wrócił z nim do domu, lecz gdy chwycił go za ramię, Valp wyrwał mu się, krzycząc, że przysięgał wierność Torsteinowi Tormodsonowi i jego statkowi, po czym przyłączył się do świętujących przy ognisku. Ojciec został sam, a narośl na szyi, tuż nad wycięciem tuniki, przybrała czerwonawą barwę, co działo się zazwyczaj, kiedy był wzburzony.

Świętowano cały dzień, a mężczyźni przysypiali przy ognisku, potem ktoś nimi potrząsał, a oni sięgali po kolejny kubek. Podobnie jak ja, większość nie przespała poprzedniej nocy, ale chcieli pić, dopóki mieli ku temu sposobność. Teraz gdy Sigrid już urodziła, jasne było, że nie będę dłużej zwlekać z wypłynięciem. Nadszedł najkorzystniejszy czas na morską podróż. O tej porze roku wiatry były łagodne, a prądy morskie kierowały się na zachód.

Wieść niesie, że tamtego dnia jomswikingowie Torsteina Tormodsona osuszyli wszystkie beczki na głównej wyspie. Mogę tylko stwierdzić, że to kłamstwo, bo chociaż byliśmy jomswikingami, przynajmniej większość z nas, i chociaż nazywano mnie hovdingiem, mężowie ci nie byli moimi. Jomswikingowie byli wolnymi ludźmi i jeśli za kimś szli, to tylko dlatego, że sami tego chcieli. Ale prawdą jest, że tamtego dnia wypito sporo, a gdy się ocknąłem pod wieczór, mój brat, a także Halvor, Valp i Hutten mieli nieźle w czubie, siedzieli przy ognisku, gadali od rzeczy i śmiali się do rozpuku. Pozbierałem się z ziemi i niespiesznie wróciłem do zagrody, z trójnogim Fenrem depczącym mi po piętach.

Kiedy wszedłem do domu, Sigrid spała z niemowlęciem przy piersi, a jej wąskie dłonie spoczywały na dziecięcych pleckach. Po chwili pogładziłem chłopczyka po puszystych, ciemnych włoskach, pogłaskałem po policzku, tuż nad znamieniem. Dotknąłem rączki. Była zaskakująco malutka. I w tym momencie maluch chwycił mnie za palec, mocno ścisnął i tak trzymał przez dłuższą chwilę.

Sigrid nie była sama w długim domu. Jej matka, Gerd, spała na jednej z prycz, a Gerdrun, żona jarla, siedziała na ławie. Wyglądało na to, że również ona potrzebowała ciszy, bo tylko spojrzała z uśmiechem, nie próbując mnie zagadnąć. Można by sądzić, że ona też spała, gdyby nie jej palce, zajęte włóczką i igłą. Trzy pętelki wokół palca, a potem nieznaczne szarpnięcie igłą – coś dziergała. Używała szorstkiej, niebarwionej wełny, zgadywałem, że robi owijacze. Podobnego pasa użyto, gdy ja i Sigrid zostaliśmy sobie zaślubieni. Gerd wciąż miała wełniany pas, którym połączono dłonie jej i Grima. Dostała go kiedyś od swojej matki i od tamtej pory przechowywała. Przypuszczała, że to siostrę Sigrid najpierw wydadzą za mąż, lecz jej zalotnikowi wpadła w oko dziewczyna ze stałego lądu i rzadko bywał na wyspach. Kiedy się zjawiliśmy na Orkadach, a Sigrid oznajmiła matce, że jest moją kobietą, od razu przystąpiono do przygotowania zaślubin. Staliśmy na podwórcu w otoczeniu wyspiarzy, ponieważ Grima wszyscy lubili, a przecież miano świętować zaślubiny jego córki. Domyślano się, że oczekiwała dziecka, bo zjawiła się tu ze mną, a ja byłem teraz hovdingiem i wielmożą w oczach mieszkańców wysp. Nasze dłonie owinięto wełnianym pasem, po czym jarl Orkadów położył na nich rękę i donośnym głosem obwieścił, zwracając się ku morzu i wzgórzom, że od tej chwili Sigrid i Torstein należą do siebie, że ich nici życia są ze sobą połączone.

Wciąż siedziałem przy Sigrid, malutka rączka syna obejmowała mi palec, gdy w izbie pojawił się Sigurd Lodveson. Kilku ludzi pełniących straż na podwórcu weszło za nim najwyraźniej z zamiarem przytrzymania go. Pokręciłem krótko głową, na co się wycofali. Kiedy po raz pierwszy znalazłem się na Orkadach jako zbiegły niewolnik, jeszcze za życia Grima, ojca Sigrid, poczułem niechęć do miejscowego jarla. On i jego świta wciąż kręcili się po wyspach, żądając podatków, i z tego powodu nie był na Orkadach lubiany. Wówczas pojawił się Olaf ze swoją flotą, a jarl próbował i jego oskubać, podobnie jak to czynił z ojcem Sigrid i innymi wyspiarzami. Jednak Olaf go upokorzył. Potężnym ciosem pięści zrzucił jarla z kamiennego pomostu do morza i nieomal go utopił. Razem z Bjørnem przyłączyliśmy się do Olafa, walczyliśmy za niego, potem popadliśmy w niełaskę, skutkiem czego spędziliśmy kilka lat w krainie Wendów, gdzie wyszkolono nas na jomswikingów i gdzie chłopiec, którym wtedy byłem, stał się mężczyzną. Że to mój topór położył Olafa w bitwie pod Svolder, bardzo się jarlowi Orkadów podobało i nie minęło wiele dni od mego przybycia na wyspy, gdy przyjechał konno i wręczył mi srebrną zapinkę wielkości kobiecej dłoni. Zapinka leżała teraz w skrzyni pod pryczą, na której sypialiśmy razem z Sigrid. Rzadko jej używałem, nie chciałem, by mieszkańcy wysp czuli do mnie niechęć, podobną tej, jaką żywili do jarla.

Jarl, stanąwszy u stóp pryczy, przyglądał się matce i dziecku, przygryzając wąsa.

– Słyszę, że masz syna. Dobrze, kiedy pierworodne dziecko to syn. Może będzie miał siostry, których będzie musiał pilnować.

Nie odezwałem się. Chciałem, by się wyniósł. Podszedł do żony i zerknąwszy na jej robótkę, rozsiadł się obok na ławie. Sigurd Lodveson nie starzał się zbył ładnie. Miał opadające ramiona, ale za to szeroki i wydatny brzuch. Siwa broda była przerzedzona, a czaszkę okalały zwisające kosmyki włosów. Tunikę miał jednak czystą, a spodnie i owijacze były z cienkiego lnu w kolorze ochry.

– Hund powiada, że popłynie z tobą. Ufam, że mu to wyperswadujesz, Torsteinie.

Tylko jarl używał tego imienia. My, pozostali, nazywaliśmy jego syna Valpem6. Od tego dnia, gdy powiosłowaliśmy do domu po bitwie pod Svolder, Valp stał wiernie u mego boku. Trzymał, podobnie jak pozostali, swoją skrzynię wioślarską na pokładzie Dana i tam zamierzał ją pozostawić.

– Potrzebuję go w gospodarstwie – ciągnął jarl. – Gerdrun umrze z żalu, kiedy chłopak ponownie nas opuści.

Gerdrun wciąż milczała. Nawinęła igłą na palec trzy kolejne pętelki.

– Cieszysz się przyjaźnią Sigurda Lodvesona – dodał jarl, wbijając we mnie wzrok. – Jeśli będziesz mi służył, to ani tobie, ani twemu rodowi niczego nie zabraknie.

Sigrid obudziła się, zamrugała i chciała obrócić się na bok, ale momentalnie uprzytomniła sobie, że ma dziecko przy piersi, więc pozostawszy w tej samej pozycji, zaczęła je gładzić po pleckach.

– Przez całą zimę żywiliśmy ciebie i twoją załogę. Wiesz zatem, że szczodry ze mnie mąż.

– Racja – zgodziłem się. – I jesteśmy za to wdzięczni.

Sigurd podciągnął wycięcie tuniki, by zasłonić narośl, i odchrząknął.

– Tamtejsze wyspy nie są dobre dla kobiet i dzieci, Torsteinie. Niech Sigrid i wasz syn tutaj zostaną. Będę o nich dbał aż do twego powrotu. W zamian za to zajmiesz w moim imieniu każdy urodzajny ląd, który odkryjesz, jeśli w ogóle na coś takiego natkniecie się na zachodzie.

Wstałem z brzegu pryczy.

– Nie zostawię tu Sigrid samej. I to Svenovi Widłobrodemu przyrzekłem, że kraj, który odkryję, zajmę w jego imieniu.

– Już o tym rozmawialiśmy. – Sigurd, podniósłszy się z ławy, wepchnął dłonie za pas, jakby ponowienie żądania oznaczało, że powinienem mu ustąpić.

Odwróciłem się do niego tyłem.

– Nie odwracaj się do mnie plecami, Torsteinie. To niemądre z twej strony.

Ani drgnąłem.

– Nie służę żadnemu panu.

– Co rzekłeś?

Jarl Orkadów był starzejącym się człowiekiem i być może nie słyszał już zbyt dobrze. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je na oścież.

– Będę szukać nowych ziem – powiedziałem. – I będę pamiętał, że pomogłeś nam przetrwać zimę.

Sigurd Lodveson zbliżył się i chwyciwszy mnie za ramię, wbił we mnie ostre spojrzenie. Jak na swój wiek miał nieoczekiwanie białe i zdrowe zęby, co sprawiało, że stając tuż przy tobie, mógł nagle sprawiać wrażenie silnego i młodzieńczego.

– Czyniąc tak, mądrze uczynisz, szkutniku.

Nie odezwałem się. Uwolniłem ramię, a Sigurd podrapał się nerwowo po narośli i wyszedł.

Jarl oddalił się w kierunku portu i pewnie zamierzał się napić, a może wracał tam, chcąc nakłonić syna, by zrezygnował z wyprawy. Zeszliśmy z Fenrem na podnóże trawiastego wzniesienia, gdzie czuwaliśmy, kiedy Sigrid leżała w bólach porodowych. Siedziałem, obserwując, jak słońce zanurza się w morzu, a wyspy i szkiery na krótką chwilę nabierają złocistej barwy. Skały były niczym wykute z brązu i złota, a łąki tkane z najdelikatniejszego zielonego jedwabiu. Fenre oparł łeb na moim udzie, a ja znowu zacząłem się zamartwiać znamieniem. Nagle uświadomiłem sobie, że nie ma człowieka bez wad. Nie ma człowieka bez blizn i obrażeń. Ja miałem tę swoją prawą nogę, która nie zawsze nadążała.

Wciąż tam siedziałem, gdy pojawił się Bjørn na chwiejnych nogach. Był porządnie podpity i mnie nie zauważył. Ledwo dostrzegał budynki. Najpierw wpadł na róg obory, po czym wtoczył się na podwórze, gdzie stanął, kołysząc się jak maszt na wysokich falach. Najwyraźniej zapomniał tuniki sprzed ogniska, bo stał półnagi i trzymał dłonie przed sobą, spoglądając na nie spod długich czarnych włosów. Brat był wówczas masywnej budowy. O szerokich plecach i opadających, ciężkich od mięśni ramionach. Na jednym przedramieniu miał zagłębienie, w którym można było ułożyć cały kciuk; to tam trafiła go strzała tego dnia, gdy Sigvalde ze swymi Gotalandczykami7 zaatakował Jomsborg. W tej samej bitwie Bjørn został trafiony również w szczękę, strzała przeszyła jamę ustną. Złamanie się zrosło, a bliznę pokrył gęsty zarost, ale stracił kilka zębów trzonowych.

Bjørn opadł na kolana. Dygotały mu ręce, chwycił się za twarz i rozpłakał. Podeszliśmy do niego z Fenrem. Dźwignąłem brata na nogi, zaprowadziłem do domu, ułożyłem na skórach przy ognisku i w tym opłakanym stanie zostawiłem samemu sobie. Stanąłem przy Sigrid, ale kiedy wyciągnąłem rękę, by przesunąć palcami po włosach synka, mruknęła, bym jej dał spokój. Wpełzłem więc na jedną z pustych prycz pod ścianą, a Fenre umościł się tuż przy moim brzuchu. Opanowało mnie dziwne uczucie. Zamknąwszy oczy, miałem wrażenie, że łóżko kołysze się pode mną, jakbym już był na morzu.

Jomswiking. Winlandia

Подняться наверх