Читать книгу Jomswiking. Winlandia - Bjørn Andreas Bull-Hansen - Страница 13
Klątwa
ОглавлениеWypłynęliśmy z Rossøy dwa dni po sommerblot. Mieszkańcy okolicznych gospodarstw zebrali się, by nas odprowadzić, ale Sigurd Lodveson się nie pojawił. Płynęliśmy na północ z łagodnym południowo-zachodnim wiatrem i wkrótce wyspy za naszymi plecami zanurzyły się w morzu. To ja stałem u steru pierwszego dnia. Czasami załoga zerkała w moją stronę, jakby chciała sprawdzić, czy znajdzie u mnie ślady lęku lub zwątpienia, ale ja zawsze kierowałem wzrok na morze, ku linii horyzontu. Swego czasu dyskutowano, czy nie powinniśmy raczej pożeglować na wschód albo z powrotem do Svena Widłobrodego, gdzie jomswikingowie byli mile widziani jako członkowie hirdu, albo do Trøndelagu, rządzonego przez Eirika i Sveina Håkonsonów. Kupcy przypływający z Norwegii opowiadali, że obaj jarlowie z Lade zabili lub wypędzili wszystkich możnych, którzy ich nie wspierali. Jeśli żylibyśmy w przyjaźni z Håkonsonami, cieszylibyśmy się ich opieką i niewykluczone, że daliby nam również ziemię.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Miałem taki okres w życiu, gdy kawałek ziemi i własna zagroda były wszystkim, na co mogłem mieć nadzieję i o nic więcej nie prosiłbym bogów. Ale wtedy byłem tylko dzieciuchem z wciąż świeżymi bliznami po niewolniczej obręczy. Teraz byłem kimś więcej. Stałem się wojownikiem, jomswikingiem. Miałem załogę pod swoją komendą. Zostałem ojcem. Dlatego, ledwo spadł pierwszy śnieg, zabawiałem się myślą, która początkowo mnie przerażała. Gdybyśmy znaleźli ziemię na zachodzie, która okazałaby się tak żyzna i bogata w lasy, jak głosiły opowieści, tobyśmy się tam osiedlili. Zajęlibyśmy ową krainę w swoim imieniu. Nie jako wasale władcy Danów, ale jako wolni ludzie, którzy nie muszą zginać kolan przed żadnym królem czy jarlem. Jeśli znaleźlibyśmy tam dobre drewno, budowalibyśmy statki, które przewieźlibyśmy na pozbawioną lasów Grenlandię i na Islandię, gdzie nabywalibyśmy zboże i bydło. Kobiet też byśmy potrzebowali, jeśli z czasem nasze domy miałyby rozbrzmiewać dziecięcym śmiechem. Kupowalibyśmy niewolników na Islandii i zabralibyśmy ich ze sobą, oferując im wolność. To ostatnie było pomysłem Halvora. Słyszał, że na Islandii było więcej niewolników niż ludzi wolnych i że ich los był nie do pozazdroszczenia. Ledwie dostawali coś do jedzenia, byli bici i poniewierani od pierwszych lat życia, aż do momentu, gdy wyzionęli ducha.
Wszyscy mężczyźni na pokładzie byli jomswikingami, z wyjątkiem Valpa i Huttena. Jomswikingowie przyłączyli się do mnie i Bjørna po bitwie pod Svolder. Najwyraźniej doszli do wniosku, że okażę się sprawiedliwym hovdingiem, i mieli ku temu powody. Obiecałem, że wszystko, co zarobimy, podzielimy równo. Oprócz Bjørna i mnie był tam Halvor, poorany bliznami wojowniczy skald, którego wyciągnąłem z wody u brzegów Irlandii i który później z takim zapałem przemawiał na moją korzyść, że Vagn – jarl Jomsborga – pozwolił mi przejść próbę, dzięki której zostałem przyjęty do bractwa, chociaż byłem na to za młody. Do załogi należał także rudobrody Eystein Pierdziuch, który w Jomsborgu odpowiadał za konie. Byli tam także Harald Tora z Zelandii oraz Helge i Asmund, rozdzieleni w dzieciństwie bracia, którzy nie pamiętali miejsca swego urodzenia, ale mówili pewnego rodzaju norweszczyzną. Byli Jutlandczyk Eilef Sakwa, Gudve syn Holgego, a także Holge, ale nie ojciec Gudvego – był znacznie od niego młodszy. Ponadto Horn-Bor, Kar-Munn i Borleik, trzech Danów, którzy rzadko mieli coś do powiedzenia, ale których znałem dobrze z Jomsborga. Na pokładzie znajdowali się również Eirik Tokeson, Frode Floke i Torvar Haraldson. Hauk Hu był kolejnym członkiem załogi rzadko zwracającym na siebie uwagę, chyba że dawali piwo. No i jeszcze Skjalm i Vidar, którzy zabrali ze sobą kobiety i dzieci, a także Kåra Skanijczyk, daleki krewny Eilefa Sakwy. Ponadto Orm Przynęta, Bork Kubeł i Torvar Bezbożnik, Torkel Arvson, Gudmund Wysepka, Ulf Łajba, Tore Ząb Torleifson, Borleik z Birki oraz Tor Kołtun. I jak wspomniałem, płynęli z nami także Valp i Hutten. Ten ostatni nauczył mnie kowalstwa, gdy jako młody chłopak służyłem u ojca Sigrid. W zasadzie miał na imię Hutt, ale wszyscy nazywali go Huttenem. Był już w podeszłym wieku, lecz przy pierwszej pełni księżyca, która nastała tej wiosny, niespodziewanie pojawił się przy statku i poprosił o przyjęcie do załogi.
Załoga liczyła trzydziestu jeden mężczyzn, a z Sigrid i naszym dzieckiem, żonami Vidara i Skjalma, dwoma synami i dwiema córkami Vidara i jedną córką Skjalma, było nas w sumie czterdzieści osób. Statek był duży, jedna z największych knar, jakie spotykano w tych czasach. Używano jej jako statku dostawczego przy tworzeniu barykady pod Svolder i trudno było sobie wyobrazić jednostkę lepiej przystosowaną do czekającej nas wyprawy. Jeśli stawiałeś jedną stopę tuż za drugą i tak przeszedłeś od dziobu do rufy, naliczyłeś osiemdziesiąt dwa kroki. Knara była także dość szeroka i miała wysoką wolną burtę, co sprawiało, że pod pokładem znajdowało się sporo miejsca i było na tyle wysoko, że w zasadzie mogłem stać wyprostowany.
Ponieważ burta była wysoka, wiosła wychodziły z otworów w nadburciu. W tym czasie coś takiego widziało się jedynie na największych knarach. Wioślarze siedzieli na pokładzie na swoich skrzyniach. Aby dosięgnąć wody, wiosła musiały być długie. Trzeba przyznać, że Danem trudno się wiosłowało i dopóki kadłub sunął przed siebie, nie używaliśmy wioseł. Wcześniej wzdłuż burty biegło zagłębienie, w którym siedzieli wioślarze, co najprawdopodobniej chroniło ich lepiej przed strzałami i skracało odległość do tafli wody. Ale ową rynnę usunięto, a pokład sięgał od burty do burty, co dawało więcej miejsca ładunkowego, a takiego miejsca potrzebowaliśmy. Same beczki z wodą zajmowały dużą część ładowni. Ponieważ jednak byliśmy liczni, to i tak większość beczek musiała stać na pokładzie, gdzie istniało niebezpieczeństwo, że dostanie się do nich słona woda.
Jak wspomniałem, każdy mężczyzna miał wioślarską skrzynię, w której trzymał swój dobytek: zimową tunikę, skórzane wierzchnie odzienie, a także porządne buty z krowiej skóry, węzełki z hubką i krzesiwem. Posiadacze złotych lub srebrnych monet również przechowywali je w skrzyniach razem z innymi cennymi drobiazgami, takimi jak szklane paciorki, posążki bogów, drumle, piszczałki, groty strzał. Skrzynie służyły za wygodne siedziska podczas wiosłowania, a przy postawionym żaglu mocowaliśmy je rzemieniami na śródokręciu.
Pokład Dana był jedyny w swoim rodzaju. Rzadko miałem okazję widzieć tak dobrze oheblowane klepki, na dodatek prawie bez sęków. Były mocowane na starannie wykute nity i łączone pod spodem z żelaznymi podkładkami, tak samo jak w przypadku poszycia. Pokład był przewiercony w trzech miejscach: tam gdzie osadzony był maszt oraz tam gdzie umieszczono podpory do rei, podobne do dwóch gigantycznych ramion ze zdeformowanymi dwupalczastymi dłońmi. Maszt nie był zbyt wysoki, ale dobrze zabezpieczony sztagami z rzemieni z foczej skóry, a ponieważ statek był długi i ciężki, jego reja należała do najdłuższych, jakie kiedykolwiek widziałem – była nawet dłuższa niż maszt. Gdy nie żeglowaliśmy, reja spoczywała na podporach, wzdłuż statku, ciasno owinięta żaglem.
Bjørn i ja zanurkowaliśmy pod kadłubem i zobaczyliśmy, że w połowie między stępką a powierzchnią wody linia statku załamuje się: burta ostro schodziła w dół, mniej więcej na długość dwóch dłoni, a potem znowu łukiem ku stępce. Domyśliliśmy się, że to miało przeciwdziałać dryfowaniu, a statek pokazał, że chociaż był szeroki, mógł iść niezwykle ostro pod wiatr. Niełatwo było znaleźć jednostkę lepiej radzącą sobie z trudnymi warunkami pogodowymi niż Dan, ale miał jedną słabość: w odległości na wysokość człowieka od masztu miał otwór w pokładzie. Stał tam Vingur, głową sięgając tuż nad krawędź. Końskie studzienki, jak w tym czasie nazywaliśmy takie otwarte ładownie, miały szerokość i długość, które odpowiadały długości dorosłego konia frankońskiego. Przy częstych falach zalewających pokład statek mógł pójść na dno, o ile załoga zaniedbała wylewanie wody. Ale bez takiej przestrzeni nie moglibyśmy przewozić koni, a ja nie chciałem wyruszyć w podróż bez Vingura. Był dobrym wierzchowcem, przynajmniej w moich oczach. Podobnie jak ja trochę kulał, ale bezpiecznie nosił mnie na grzbiecie i sprawdzał się jako zwierzę pociągowe i juczne. Nieraz dreptał za mną jak pies, co bawiło moich towarzyszy.
Mieliśmy pomyślne wiatry w drodze z Orkadów. Pamiętam, jak Dan sunął po grzbietach fal pod napiętym żaglem. Pod wieczór pierwszego dnia Bjørn zastąpił mnie przy sterze i pamiętam, że następnego ranka obudziło mnie pianie koguta przewożonego w wiklinowej klatce. Pamiętam, że przejąłem ster i ledwo położyłem dłonie na drążku, gdy pojawiły się dwa wieloryby, wydmuchując powietrze tuż przy naszej sterburcie. Jeden z nich był potężny, o głowie obrośniętej pąklami, a drugi mały, być może była to matka z cielakiem. Skjalm natychmiast zaczął szykować swój harpun i już chciał spuszczać lekką łódkę na fale. Uwielbiał polowania jak rzadko kto. Ja jednak utrzymywałem stałą prędkość.
Wieczorem drugiego dnia zastąpił mnie Valp. Fenre, który przez większość czasu wylegiwał się między moimi stopami, pokuśtykał teraz do czarnej długonogiej charcicy, którą wziął ze sobą Skjalm. Suka obróciła się przodem w stronę małego trójnogiego Fenrego i wysunęła w jego stronę pysk. Chociaż zwaliśmy go trójnogim, nie była to do końca prawda. Miał cztery łapy, z tym że jedna tylna zwisała mu z biodra niczym narośl. To mu najwyraźniej nie przeszkadzało. Choć miał już swoje lata, wciąż żwawo się poruszał. Odważnym stworzeniem może i nie był, ale potrafił szybko zmykać, gdy rozdrażnił inne psy. Opiekowałem się Fenrem od lat chłopięcych, gdy jako niewolnik przybyłem do osady kupieckiej w Skiringssalen. Być może Fenre został mi zesłany jako swego rodzaju ostrzeżenie, bo właśnie w tamtej osadzie zadano mi cios, który mnie okaleczył. Byłem kulawym człowiekiem, który miał kulawego psa i kulawego konia, z czego moi kompani mieli mnóstwo uciechy, kiedy sobie popili. Teraz Fenre kuśtykał dzielnie wokół suki, na co ona najpierw reagowała cichym warczeniem, po czym unosiła wargi i odsłaniała długie białe kły, a Fenre brał nogi za pas. Psy odgrywały to przedstawienie przynajmniej raz dziennie. Fenre nie wydawał się przestraszony, gdy o wiele większa charcica skubała go zębami za sierść. Halvor nazywał go podrywaczem i nieraz nagradzał jego podchody kawałkiem suszonej ryby.
Poszedłem do Sigrid, siedziała przy nadburciu razem z Gislaug. Kobiety położyły na pokładzie kilka baranic. Towarzysząca im jedna z córek Gislaug trzymała na kolanach nasze dziecko. Sigrid odchyliła głowę i oparła się o nadburcie. Przechodząc obok, stąpnąłem mocniej, co ją obudziło.
– Nie powinniście siedzieć z nim tak blisko burty – powiedziałem, a Sigrid, przegnawszy sen z oczu ruchem dłoni, zabrała malca z kolan dziewczynki. Mówiąc szczerze, wygłupiłem się, bo podwyższyliśmy nadburcie na tyle, że teraz sięgało dorosłemu mężczyźnie do pępka. Kiedy się zawiesiło tarcze po zewnętrznej stronie, było się osłoniętym aż do szyi.
Nie była to jednak jedyna praca, którą wykonaliśmy na statku. Od chwili przybycia na Orkady cały czas dokonywaliśmy drobnych napraw. Uszkodzone klepki zastąpiliśmy nowymi. Klepki przewieźliśmy z Szetlandów, gdzie ścinaliśmy jesiony, dęby i wiązy. Wszystkie zardzewiałe nity wyciągnęliśmy, wykuliśmy nowe, a zanim je wbiliśmy, owinęliśmy je niepłukaną owczą wełną. Powiosłowaliśmy na płytką wodę i podczas odpływu pociągnęliśmy kadłub świeżą smołą, a wszystkie szwy w żaglu nasmarowaliśmy pszczelim woskiem i owczym tłuszczem. Nasz statek był tak bezpieczny, jak tylko statek może być bezpieczny i powinien stawić czoło silnym wiatrom i wysokiej fali. Ale gdyby jedna z dziewcząt trzymająca mego synka w ramionach wstała w momencie, kiedy dziób statku wbijał się w falę albo kiedy wiatr nagle zmieniłby kierunek i przerzucił reję na drugą stronę, mogłoby to się źle skończyć. Ujrzałem oczyma wyobraźni, jak dziecko wyślizguje się z wątłych dziewczęcych ramion i wpada w ciemną głębinę. Statek sunie obok, a dziecko znika, zanim udaje mi się dopaść drążka steru i wrzasnąć, żeby opuścić reję, wysunąć wiosła, że mój syn wypadł za burtę. I mężczyźni rzucają się do lin, reja trzaska o pokład, długie, ciężkie wiosła wysuwają się, ale za późno, za późno. Mój syn jest już w królestwie bogini Ran.
– Siądźcie bliżej masztu – powiedziałem. – Albo zejdźcie pod pokład. – Miałem chrypliwy głos i zabrzmiałem opryskliwie. W oczach Sigrid pojawił się ostry błysk. Po wyjeździe niewiele się do mnie odzywała. Razem z matką stały długo na pomoście, obejmując się. Obie płakały. Jej rude kędziory powiewały na wietrze, a gdy matka ją w końcu wypuściła z objęć i Sigrid znalazła się na pokładzie, matczyne spojrzenie przeszyło mnie na wylot niczym grot włóczni. Obok matki pojawił się jeden z jej domowników, Gard, i po raz pierwszy od chwili, gdy jako chłopak pojawiłem się na Orkadach, był przeciwko mnie.
– Robisz błąd, Torsteinie Szkutniku! Robisz błąd! – Wskazał na okryte bielmem oko. – Widzę twoje nieszczęście na zachodzie! Nieszczęście i smutek!
Przysiadłem na brzegu końskiej studzienki, a Vingur zbliżył się do mnie. Nie był jeszcze uwiązany, bo morze w dalszym ciągu było dość spokojne. Położyłem dłoń na ciepłym pysku, pogłaskałem po grzywie. Kupcy, którzy przypłynęli z Islandii, opowiadali, że na zachodnim morzu są cztery duże wyspy. Grenlandia jest najdalej wysunięta na północ, ale Grenlandczycy8 opowiadali, że jeśli pożeglowałeś dalej, docierałeś wkrótce do Hellulandii, Winlandii i Marklandii, a te wyspy rozciągały się dalej na południe. Na Winlandii znajdowały się już osady, ale Marklandii nikt jeszcze nie zajął. Powiadano, że na Marklandii rosły modrzewie bardziej wysokie i strzeliste niż gdziekolwiek indziej, można je było ścinać i ociosywać na miejscu, i lepszych klepek do budowy statków nigdzie nie znalazłeś.
Nad horyzontem wisiały jeszcze ostatki dziennego światła, ale na nadejście ciemności nie musieliśmy długo czekać. Chociaż morze było spokojne, wiatr wiał na tyle silnie, że nie byłoby bezpiecznie rozpalić ogień w misie paleniskowej, a pochodnie mogły sypnąć iskrami na żagiel. W ciągu wieczora nadciągnęły chmury i wiatr się wzmógł. Nie spodziewaliśmy się zobaczyć ani gwiazd, ani księżyca tej nocy.
Jeszcze przez pewien czas pozostaliśmy na pokładzie. Valp i ja mieliśmy sterować knarą przez noc. Ustaliliśmy to już dzień po narodzinach dziecka, że Valp będzie jednym z ludzi, którzy staną za sterem. Ta ważna funkcja napawała Valpa dumą. Gdy jego ojciec pojawił się w porcie, podejmując ostatnią próbę powstrzymania nas, byliśmy świadkami, jak Valp zbuntował się przeciwko potężnemu jarlowi Orkadów. Sigurd Lodveson stał na kamiennym pomoście i wołał, że marny statek mamy, że fale wokół Islandii zgniotą go niczym skorupkę jajka. Valp podszedł wtedy do niego i rzekł, że Torstein Szkutnik przydzielił mu miejsce przy wiośle sterowym i on jomswikingowi nie odmówi. Słysząc to, Sigurd posłał mi wściekłe spojrzenie i uderzył syna otwartą dłonią. Był to silny cios, który powalił Valpa na kolana. Następnie jarl krzyknął, że jestem nikim, zbiegłym niewolnikiem, że wzbogaciłem się, mordując i rabując. A jeśli jego syn chce pójść za takim człowiekiem, nie będzie się już nazywał Sigurdsonem i nawet garści ziemi z Orkadów nie dostanie w spadku.
O zajściu w porcie dużo się tamtego dnia mówiło i respekt dla Valpa wśród jomswikingów znacznie wzrósł. Nie traktowano Valpa wrogo, wręcz przeciwnie, ale było powszechnie wiadomo, że walczył u boku Olafa Tryggvasona w bitwie pod Svolder i był z nami tylko dlatego, że się nad nim zlitowałem. Ale prawdę mówiąc, rzeczy miały się inaczej. Olaf wziął Valpa na zakładnika wtedy, gdy zaprowiantował się na Rossøy przed wyprawą do Norwegii, by mieć pewność, że jarl Orkadów nie zwróci się przeciw niemu. Podczas bitwy pod Svolder Valp przedostał się na ląd, gdzie mnie zauważył, kiedy siedziałem przy bracie, sądząc, że poległ. Gdyby nie Valp, zabiliby mnie ograbiacze trupów. Tam, na plaży, Valp uratował mi życie. Bez niego nie miałbym siły, by się podnieść i popłynąć z powrotem na okręt. Bez niego nigdy nie pomściłbym ojca. Bez niego nigdy nie zadałbym Olafowi śmiertelnego ciosu.
Były chwile, gdy gorzko tego ciosu żałowałem. Dzięki niemu zdobyłem przychylność władcy Danów, a statek, na którym znajdowaliśmy się teraz, dostałem od duńskiego króla w nagrodę. Żal jednak mnie nie opuszczał. Gdybym nie stał w pierwszym szeregu, gdybym pozwolił, by zamiast mego inne ostrze ukąsiło Tryggvasona, moglibyśmy pozostać na Jutlandii. Moglibyśmy teraz hodować zwierzęta, patrzeć, jak po raz pierwszy wschodzi zasiane przez nas zboże. Wszystko to musieliśmy porzucić w obawie przed żądnymi zemsty wojami Olafa, skazanymi po bitwie na wygnanie. Nie ominęli naszego gospodarstwa na Jutlandii, choć niektórzy z naszych mamrotali, że być może sam duński król ich nasłał. Niewykluczone, że to on stał za wszystkim, chcąc mnie odstraszyć od zamiaru osiedlenia się. Tym sposobem wygnał mnie na morze, na poszukiwanie zachodniej krainy, ziemi, którą zająłbym w jego imieniu, skoro stałem się w pewnym stopniu jednym z jego ludzi. Czy było w tym ziarno prawdy, nie miałem pojęcia. Czasami jednak ogarniało mnie bezbrzeżne poczucie żalu, ciążyło mi zwłaszcza w środku zimy, kiedy wieczory były długie, a przygnębienie nigdy mnie na dobre nie opuszczało. Lecz teraz, gdy stałem pogrążony w zapadającym zmroku, czując pod nogami falowanie morza, uświadomiłem sobie, że niczego nie żałuję. Przestałem się bać, że w zagrodzie pojawią się kolejni wojowie Olafa albo ludzie wynajęci przez hovdingów wciąż lojalnych wobec zabitego króla. Każda następna fala prowadziła ku wolności oczekującej na zachodzie. Ku ziemiom, które jak wieść niosła, były żyzne i bogate w drewno odpowiednie do budowy statków.
Poszedłem na rufę do Valpa.
– Noc będzie ciemna – odezwał się, wskazując wieczorne niebo. – Bez księżyca. Muszę sterować, kierując się morzem.
Mruknąłem, żeby robił to, co jego zdaniem najlepsze. Zdążył udowodnić, że jest dobrym sternikiem, i z pewnością przeprowadzi nas bezpiecznie przez noc. Sigrid, Gislaug i córki Vidara zeszły pod pokład. Sigrid mocno tuliła dziecko do piersi.
– Wybraliście już jakieś imię? – zaciekawił się Valp.
– Nie – burknąłem.
Nie była to jednak prawda. Rozmawialiśmy o tym jeszcze przed porodem. Gdyby urodził się syn, Sigrid chciała, by nazywał się Grimer. Tak brzmiało w zasadzie imię jej ojca, chociaż wszyscy zwali go Grimem. Słyszałem, że Grim to imię, które przybierał Odyn, kiedy wędrował wśród ludzi pod postacią brudnego żebraka. Tak przynajmniej twierdził Halvor. Nie miałem ochoty nadawać synowi tego imienia, skoro urodził się z naznaczoną twarzą, bo byłoby jak z ojcem Sigrid – z Grimera zrobiłby się Grim, a tak nazywano przestępców, którzy nosili maski, i innych chcących ukryć swoje oblicze. Miałem zamiar porozmawiać z Sigrid o nazwaniu dziecka po moim ojcu, Tormodzie. Wówczas byłby znany jako Tormod Torsteinson, a to dobre imię dla mężczyzny.
Stałem z Valpem przy wiośle sterowym, a mrok ogarniał morze. Większość załogi zeszła pod pokład. Bjørn wziął Fenrego pod pachę i mruknął, bym go w razie potrzeby zbudził, po czym również zsunął się na dół. Wkrótce jedynie wiatr i rytmiczny ruch kadłuba na falach świadczyły o tym, że znajdowaliśmy się na statku, a nie unosiliśmy się w bezdennej nocy Ginnungagap9. Wycofałem się na śródpokład, chcąc sprawdzić, czy mocowania przy pięcie masztu nie poluzowały się. Gdyby w panujących ciemnościach opadła reja, mielibyśmy poważne kłopoty. Po drodze potknąłem się o śpiącą na pokładzie postać, wylądowałem na czworakach i tak sunąłem dalej, aż poczułem zapach Vingura. Przemieszczałem się ostrożnie, wolałem nie spaść do końskiej studzienki. Pomyśleć, że ten koń miał mi towarzyszyć w zamorskiej podróży, a tym samym doświadczyć więcej niż większość ludzi. Z tego, co mi wiadomo, Vingur byłby pierwszym koniem, który zszedł na ląd na wyspach zachodnich.
Oprócz Vingura, Fenrego i należącej do Skjalma charcicy na statku znajdowało się jeszcze kilka kóz i kur. Kozy stały pod pokładem w ciasnych boksach, a kury trzymaliśmy w wiklinowych klatkach; kogut był agresywny i musiał siedzieć osobno. W ładowni przebywał też kruk, którego zabraliśmy z Jutlandii. Mieliśmy go wypuścić, by znalazł ląd. Gdyby nie wrócił, oznaczałoby to, że w pobliżu jest ziemia. Tak w każdym razie zachowałby się nieoswojony ptak. Wypuściłem go, kiedy dopłynęliśmy do Orkadów, bo to nie w porządku trzymać dzikiego ptaka w klatce. Kruk odleciał w jesienny mrok, trzepocząc skrzydłami, i przez dłuższy czas byłem przekonany, że pofrunął do Szkocji, jednak pewnego dnia załoga zauważyła, że siedział na czubku masztu. Jakby Odyn osobiście odesłał go, by miał na nas oko.
Razem z Valpem sterowaliśmy statkiem w ciągu nocy. Wiało nieustannie z południa, fale wydłużyły się, jak to często bywa na głębinach, a statek nabrał innego, bardziej powolnego tempa. Mieliśmy zapasy wody na wiele dni, ale i tak chcieliśmy natrafić na Wyspy Owcze. Było tam kilka spraw do załatwienia: powinniśmy kupić liny plecione z foczej skóry, o ile coś takiego w ogóle znajdziemy, moglibyśmy uzupełnić zapasy wody. Kilku mężczyzn miało ochotę popytać na wyspach, czy znalazłyby się jakieś kobiety, gotowe z nami popłynąć. Tego typu misja mogła szybko doprowadzić do katastrofy, ale wieść niosła, że tamtejsze kobiety są piękne i płodne, a takich potrzebowaliśmy na zachodzie. Jomswikingom nie poszczęściło się w tej kwestii na Orkadach, gdzie wyspiarskie rodziny od dawien dawna były spokrewnione ze sobą, a także z rodami w Szkocji i Irlandii i już małe dziewczynki były przyobiecywane jako żony, co swego czasu przytrafiło się również mojej Sigrid.
W środku nocy Valp zasnął. Zostałem sam przy sterze i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Rozmowy załogi o tym, jak piękne, nieokiełznane i wolne są farerskie kobiety, sprawiły, że odezwała się we mnie dawna złość, która nigdy mnie tak do końca nie opuściła. W tym, że Sigrid została komuś innemu przyobiecana i posłana do niego, była jakaś niesprawiedliwość, i to doprowadzało mnie do wściekłości. Sigrid, która pocałowała mnie nad brzegiem morza, koło zagrody Grima… Sigrid, dziewczyna z burzą rudych włosów powiewających na wietrze, która biegała po pastwiskach i nawoływała owce… Była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem. Ale ja byłem wtedy tylko zbiegłym niewolnikiem i nikt nie sądził, że coś ze mnie będzie, jak sama powiedziała. Z taką nogą nie potrafiłbym prowadzić własnego gospodarstwa. Ze mną nie było przyszłości.
Może w tych słowach drzemała większa siła, niż sądziłem początkowo. Może to one popchnęły mnie do tego, bym się sprzeciwił władzy królewskiej i odwrócił tyłem do losu, który wydawał się mi przypisany. Zbiegły z niewoli chłopak stał się wojownikiem. Niewolniczą obręcz zastąpił duński topór. A Sigrid, którą mi zabrano, stanęła nagle przede mną, ale tym razem to ona była niewolnicą.
O świcie wpłynęliśmy w deszczową pogodę. Wciąż wiało z południowego kierunku, więc pozostałem przy sterze, nie widząc powodu, by tupać nogą w pokład i budzić załogę. Jednak w ciągu nocy wiatr osłabł i wiedziałem, że jeśli się nie polepszy, będę musiał wezwać ich do wioseł. Ponieważ statkiem ciężko się wiosłowało, zwlekaliśmy do ostatniej chwili z wyciąganiem skrzyń wioślarskich. Chowaliśmy je na śródokręciu, a do nich linami przywiązywaliśmy wiosła. Poustawialiśmy tam również tarcze i łuki, z których rzecz jasna zdejmowaliśmy cięciwy, ale statek w krótkim czasie mógł być gotowy do walki. Podczas przygotowań do starcia reja zostałaby opuszczona, a drogocenny żagiel odczepiony, zwinięty i schowany pod pokładem. Mężowie chwyciliby za tarcze, łuki i kołczany; woj z tarczą osłaniał siebie i stojącego za nim łucznika.
Wkrótce podszedł do mnie Bjørn. Zrobił się z niego kawał chłopa, a zima na Rossøy mu posłużyła. Wyspiarze wrócili z jesiennych połowów z pełnymi po brzegi byrdingami10. Przywieźli tyle ryb, że mogli powiosłować na południe i część wymienić na worki zboża, cebulę i rzepę. Dlatego jomswikingów dobrze żywiono przez całą zimę, a Bjørn stał się szeroki w plecach i ramionach. Znany był z niesamowitej krzepy w rękach i właśnie zabrał się do naciągania szotów na prawej burcie. Co prawda wiatr zelżał, ale żagiel był duży i niewielu mężczyzn podołałoby takiemu zadaniu w pojedynkę. Potem przeszedł na dziób, a jego wzrok ślizgał się po wyłaniającym się z szarego poranka morzu. Wyjął kamień słoneczny, który kiedyś mi podarował, skierował go na wschód i zmrużywszy jedno oko, zaczął się w niego wpatrywać. Kamień słoneczny nie był wiele większy od kostki do gry, ale Bjørn uważał, że ów przedmiot potrafi w każdej chwili określić, gdzie się znajdujemy, o ile tylko ustalimy, jak się nim posługiwać. Halvor i pozostali jomswikingowie woleli używać zwykłego patyka, który umieszczali w szczelinie na rufie. Licząc długość i kąt padania cienia, biorąc pod uwagę, który to dzień roku, można było ustalić, jak daleko na północ się znajdujemy.
Płynąłem tak długo, aż wiatr osłabł na tyle, że mokry od deszczu żagiel zwisał bezwładnie. Ponieważ kadłub nie miał już odpowiedniej prędkości, knara zaczęła się huśtać na falach, co obudziło śpiących. Mężczyźni pojawili się na pokładzie zesztywniali, z zaspanymi oczami, rozczochrani, z potarganymi brodami. Kobiety przezornie zostały jeszcze jakiś czas na dole, podczas gdy mężczyźni podeszli do burty, robiąc to, co zwykle rano robili. Postawili kilka skrzyń, po czym ustawili się na nich, poluzowali spodnie i posłali strumienie do morza. Wzdłuż pokładu rozległy się grzmoty, towarzyszące wypuszczaniu powietrza, a niektórzy rozsiedli się na kubełkach, załatwiając swoje potrzeby. Potem podszedł do mnie Hutten. Mały przysadzisty Szkot owinął się w swój kosmaty płaszcz i chwycił za wiosło sterowe, a następnie mruknął, że czas najwyższy, bym się trochę przespał.
Śniąc tego poranka, znów widziałem langskipy zbliżające się od południa. Długi szereg statków. Żagle wybrzuszały się na wietrze. Widziałem możnowładców zgromadzonych na cyplu. Byli tam Sven Widłobrody i Olof Skötkonung i byli synowie jarla z Trøndelagu, Eirik i Svein. Eirik, ulfhednar11, był odziany w wilczą skórę. W moim śnie tamtych czterech nie zamieniło ze sobą ani słowa. Po prostu stali, aż Eirik podniósł rękę i wskazał przed siebie. A tam, z kierunku południowego, nadpływał okręt większy niż wszystkie inne. To był Wąż, drakkar12 Olafa Tryggvasona.
Z cypla sen zawsze przenosił mnie na okręt Eirika Håkonsona. Stałem u boku Bjørna, a wokół nas spadał deszcz strzał. Widzieliśmy mężów osuwających się na ziemię, dłonie i stopy przyszpilane do pokładu i wijące się ciała, w które wciąż wbijały się strzały. Lecz ja i brat nie odnieśliśmy ran, Odyn trzymał nad nami niewidzialną tarczę.
Powiadają, że duchy zmarłych przemawiają do nas za pomocą snów. Być może tak się rzeczy mają. Sigrid zbyt wiele nie opowiadałem o bitwie pod Svolder. Już wcześniej dowiedziała się, że to ja wysunąłem się na czoło i zadałem Olafowi śmiertelny cios, ale okropności tamtego dnia zachowałem dla siebie. Domyślałem się jednak, że wiedziała więcej. Bywało, że stojąc rano przy kociołku, rzucała: „Mówisz przez sen”. Kiwałem na to głową, mrucząc, że mi przykro, i na tym sprawa się kończyła.
Sny mogły być krótkie, jak odpryski doświadczonych przeze mnie potworności. Albo mogły być tak rzeczywiste, jakbym raz jeszcze przeżywał to wszystko. Widziałem mistrza run na dziedzińcu Haralda Rudego, hersira13 ze Skiringssalen. Wychudzona twarz, na której wyryto tajemne zaklęcia, wpatruje się we mnie, a głos brzmi niczym szept z zaświatów: „Krew dwóch królów… na twoich rękach”. Potem stoję przy potężnym kadłubie Węża, zahaczam głowicę topora o górną listwę burty, podciągam się na długim stylisku, a w moje ślady idą ludzie Eirika Håkonsona. Sieczemy, zadajemy pchnięcia, roztrzaskujemy i kładziemy wojów Olafa u naszych stóp. A tam na końcu, zwrócony plecami do stewy rufowej, czeka Olaf. Ochrania go Ros, człowiek, który uprowadził mnie w niewolę. Unosi miecz, w chwili gdy ruszam do przodu, ale uderzam głownią topora w twarz, zmuszam go do cofnięcia się. Tym sposobem wbijamy klin w ostatnią linię obrony. Trafiam Rosa w nogę, która łamie się pod ciężarem jego ciała, a on wypuszcza z rąk miecz i przechyla się przez krawędź nadburcia. Już tylko dwóch ludzi dzieli mnie od Olafa. Sigurd Bueson wysuwa się przede mnie i tnie w kolana jednego z nich. Drugiego oszczep kąsa w brzuch. I wtedy Olaf robi coś zadziwiającego. Zdejmuje hełm, a miecz kieruje ku niebu. Biorę zamach toporem z ogromną siłą i ostrze trafia króla w bok głowy, po czym wchodzi głęboko w bark. Lecz w Olafie wciąż tli się życie. Wspina się na burtę, przytrzymując się stewy, i patrzy na nas. Dookoła momentalnie zapada cisza. Potem Olaf Tryggvason bezwładnie spada do morza, fale się nad nim zamykają i nie ma po nim śladu.
Krew dwóch królów na moich rękach. Być może to przepowiednia mistrza run wygnała mnie na zachód. Bo nie chciałem już kolejnych zabójstw. Zostałem wyjęty spod prawa. Tym razem jednak nie byłem sam.
Po obudzeniu siedziałem przez jakiś czas, przyglądając się ludziom na pokładzie, i wypełniało mnie poczucie dobrostanu. Ale jego źródłem nie była myśl o tym wspaniałym statku podarowanym mi przez króla Danów. Niektórzy mężowie mierzą swe bogactwo w statkach, stadach hodowanych zwierząt, w posiadanej ziemi i srebrze, jednak żaden majątek nie jest więcej wart niż ród i klan. A ja miałem na pokładzie nie tylko nowo narodzonego syna, Sigrid i Bjørna, lecz również przyjaciół i towarzyszy broni z Jomsborga. Siedzieli teraz przy wiosłach, reję mieliśmy opuszczoną, a żagiel zwinięty. „Po skarby płyń, po srebro płyń… Po szczęście płyń i po sławę… Po ryby płyń, po runo płyń… Po złoto płyń i po zboże…” Już nieraz słyszałem, jak mężczyźni nucili tę pieśń wioślarską. Przy każdym wersie pióra zanurzały się w wodzie, a wioślarze pochylali się do tyłu i pociągali wiosłami.
Sigrid zbliżyła się do mnie.
– Potrzymałbyś syna – powiedziała, kładąc mi dziecko na kolanach. Zerknąłem na małą buzię, na czerwonobrunatne znamię na szyi i podbródku i znowu poczułem ukłucie niepokoju. Jeśli nie stanę za nim murem, ludzie będą go wytykać palcami, natrząsać się z niego. Znamię, pomyślałem, było kolejnym powodem wyruszenia na zachód. Zajmiemy ziemię w swoim imieniu, a tam nikomu, kogo nie nazwę przyjacielem, nie będzie wolno się osiedlić. Jeśli się zdarzy, że ktoś będzie się naśmiewał z mojego syna z powodu tego znamienia, karą będzie wygnanie.
Sigrid odgarnęła z oczu kilka rudych kosmyków i spojrzała na mnie. Oczekując dziecka, przytyła, a jej pociągła twarz nie była już tak dziewczęca. Wciąż była szczupła, ale biodra zaokrągliły się, piersi zrobiły się większe, a oczy, błękitne i piękne jak zawsze, miały w sobie spokój, którego wcześniej u niej nie widziałem.
– Musimy nadać mu imię – rzekła. – Zastanów się nad tym, Torsteinie. Wiesz, że chciałam, żeby nosił imię po moim ojcu, ale… – Na jej twarzy pojawił się na chwilę wyraz cierpienia i szybko przesunęła dłonią po oczach – teraz nie może się tak nazywać.
Siedziałem, trzymając syna na kolanach. Nie przyszło mi do głowy, że powinienem wiosłować na równi z pozostałymi, choć na co dzień nie unikałem tego typu obowiązków. Teraz po raz pierwszy doznawałem owego dziwnego uczucia, którego świeżo upieczeni ojcowie nie potrafią nazwać. Przypominało więź podobną do tej, jaka łączyła mnie z innymi jomswikingami, wspólnotę. Ale bliższą, silniejszą. Jeszcze było dla mnie za wcześnie, jeszcze nie rozumiałem, czym w zasadzie jest ojcostwo i jak mnie uformuje jako mężczyznę. Jeszcze nic nie wiedziałem o tym, jak uformuje mój los.
Później w ciągu dnia ponownie wpłynęliśmy w deszczową pogodę. Ale napotkaliśmy również wiatr i załoga mogła wreszcie wciągnąć wiosła na pokład. Pod wieczór stanąłem przy sterze, podobnie jak poprzedniej nocy, lecz tym razem u mego boku stał Eystein. Zamieniliśmy kilka słów na temat plotek, które doszły do naszych uszu: że odbudowano Jomsborg i że Sigvalde, który w tak haniebny sposób go najechał z Gotalandczykami, został tamtejszym hovdingiem.
Tej nocy zapadły całkowite ciemności. Zazwyczaj widać na zachodzie jaśniejącą poświatę długo po tym, jak słońce zanurzy się na horyzoncie, a księżyc i gwiazdy świecą na tyle, że w mroku można dostrzec statek i żagiel. Tej nocy wszystko było całkowicie czarne. Ponieważ nie mogliśmy dostrzec żagla, musieliśmy go ustawiać, kierując się dźwiękiem. Gdy łopotał, należało skrócić szot po stronie, z której dochodził niepokojący odgłos. Gdy wydawał z siebie pomruki, był ustawiony pod złym kątem w stosunku do kierunku wiatru. Zajmowali się tym Halvor i Vidar, doświadczeni żeglarze. Halvor przechwalał się nawet, że mógłby sterować statkiem jedynie za pomocą żagla. Twierdził, że dokonał czegoś takiego, kiedy łódź, na której płynął, straciła wiosło sterowe. Sterował od Jutlandii aż do Anglii Wschodniej, regulując jedynie kąt ustawienia żagla.
Tuż przed świtem zostawiliśmy za sobą deszczowe chmury. Pod wpływem porannego słońca pokład i żagiel parowały, a Dan wyglądał teraz jak żywe stworzenie przecinające fale. Drżał i lekko dygotał pod naszymi stopami. Otrzepał się z deszczu jak mokry pies, wstrząsnął kilka razy żaglem, strząsając krople wody. Mężczyźni wygramolili się na pokład i rozszedł się znajomy smród, gdy zaczęli wypuszczać z siebie to, co wstrzymywali przez całą noc. Kubełki opróżniono do morza, wciągnięto na pokład wodę w skórzanych cebrzykach i załoga wypłukała sobie z oczu sen. Szuflą pozbierano końskie odchody i wyrzucono za burtę, Vingur dostał siano, a jego koryto napełniono świeżą wodą. Sigrid pojawiła się z naszym chłopczykiem na rękach, rzuciła mi spojrzenie i uśmiechnęła się. Ten uśmiech rozgrzał mnie bardziej niż poranne słońce, bo nie zbliżyłem się do Sigrid od dnia przyjścia dziecka na świat. Prawie nie zwracała na mnie uwagi. Zdaniem Halvora to było normalne, ponieważ kobieta często wini mężczyznę za ból podczas porodu. Jakby tego było mało, matka Sigrid siedziała przy niej dzień i noc, więc nienawistnych spojrzeń nie brakowało. W jej oczach byłem pospolitym złoczyńcą, który pojawił się na czele swojej bandy, by wykraść Sigrid. I chociaż Bjørn próbował przemówić kobiecie do rozsądku, chociaż tłumaczył, że to ja wyrwałem dziewczynę z niewoli, wzrok jej nie łagodniał. Nie usłyszałem słowa podziękowania za to, co zrobiłem dla jej córki.
Wkrótce Vidar przejął drążek steru, a ja zostałem na dziobie. Powiadano, że Wyspy Owcze to zbiorowisko skał na środku morza i można je dostrzec z daleka. Wciąż jednak niczego nie widzieliśmy.
Przestałem razem z Bjørnem na dziobie większość dnia i kiedy słońce zaczęło się chować, mój brat mruknął, że chyba popłynęliśmy za bardzo na wschód lub na zachód. Wyjął kamień słoneczny z mieszka przytroczonego u pasa, zajrzał w kamień, a potem tylko pokręcił głową. To bzdury, wymamrotał, nikt nie może sterować według jakiegoś głupiego kamienia. Ustawił go w kierunku słońca, rzucił coś na temat linii, które można tam wypatrzyć, splunął na pokład i chciał wyrzucić kamień za burtę, ale się rozmyślił i wsunął go z powrotem do mieszka. Pojawił się Skjalm z krukiem w klatce. To Skjalm zabrał ze sobą ptaka w podróż. Ptaszysko było pupilkiem dzieciarni w gospodarstwie, gdzie jego kobieta żyła jako niewolnica i przypuszczaliśmy, że Skjalm go po prostu ukradł, podobnie jak ukradł kobietę. Przebąkiwano przy tym, że to był rabunek w słusznej sprawie, bo teraz kobieta nie jest niewolnicą i to samo dotyczy ich córki. Skjalm miał nadzieję, że wybuduje własną zagrodę na zachodzie i będzie uprawiał jęczmień, bo twierdził, że ten typ zboża znosił zarówno ulewy, jak i susze. Przyszedł na świat w Valandii i był na wpół Frankiem14, a nazywano go Skjalmem, ponieważ to chyba przypominało jego frankijskie imię. Tam gdzie dorastał, pola jęczmienia ciągnęły się jak okiem sięgnąć, powiadał.
Skjalm był mężczyzną specyficznie zbudowanym. Zbliżył się do nas tym swoim dziwacznym, kołyszącym się na boki krokiem, z rękami, które zdawały się zwisać bezwładnie z wąskich ukośnych ramion. Jomswikingiem niewątpliwie był, szramy na ciemnej, zarośniętej gębie świadczyły o wielu bitwach i zabójstwach i nie było takiego, kto by go nazwał słabeuszem, ale miał niespotykanie wąski tors, który sprawiał wrażenie, jakby został umocowany na nogach znacznie silniejszego męża, bo uda miał Skjalm umięśnione, a łydki grube.
– Wypuśćmy kruka – powiedział. – Zobaczymy, czy wróci. Jeśli tak, to…
Na pokład wyszła córka Skjalma, dziewczynka z rudymi warkoczami. Pojąwszy, że mała sprzeciwi się jego zamiarom, natychmiast otworzył klatkę i włożył rękę do środka, ale kruk dziobał go po palcach i nie dał się wyjąć. Dziewczynka rzuciła się na ojca i złapała go za rękę. Chciała, by zostawił ptaka w spokoju, co doprowadziło Skjalma do pasji. Gwałtownie chwycił ją za warkocz. Odstawiwszy klatkę, warknął coś po frankijsku i podniósł otwartą dłoń.
Trzeba tu zaznaczyć, że Bjørn i ja dorastaliśmy przy ojcu, który był niespotykanie dobry i wyrozumiały. Być może nie chciał nas karać, bo miał tyle starych obrażeń, że codziennie zmagał się z bólem. Poza tym wzrastaliśmy w starej wierze. Nasi bogowie nie karcą ludzi w taki sposób, jak to czyni bóg chrześcijan. Dlatego ojciec także nie widział sensu w fizycznym dyscyplinowaniu nas. Ale Skjalm, pochodzący z ziem frankońskich, poznał Białego Chrysta i pewnie sam był tak karcony jak chrześcijańskie dzieci.
Otwarta dłoń Skjalma z całą siłą trafiła dziewczynkę w twarz, tak że mała, zataczając się do tyłu, padła na pokład. Morze poniosło wyraźny odgłos plaśnięcia i przebywający na pokładzie mężczyźni obejrzeli się. Skjalm pogładził się po brodzie, wytrząsnął kruka z klatki, odprowadził odlatującego ptaka wzrokiem, po czym zwrócił do mnie i Bjørna:
– Dzieciaki. Mogą człowieka zamęczyć…
Bjørn nie należał do tych, którzy od razu uciekają się do przemocy. To raczej mnie uważano za kogoś takiego. Ale tego wieczora od razu przyskoczył do Skjalma i grzmotnął go pięścią między oczy. Frankijczyk stał przez chwilę, chwiejąc się, a źrenice nieomal zniknęły mu w głębi czaszki. Jęknął i zataczając się, poczłapał na rufę, gdzie padł na deski i zawołał Yllę. Ylla wydrapała się spod pokładu. Była niską, chudą kobietą o ciemnych, prostych włosach i małym spiczastym nosie; przypominała mi wróbla. Nie przejęła się Skjalmem. Od razu podeszła do córki, otoczyła ją ramionami, co prawdopodobnie uświadomiło Skjalmowi, że nie ma co tak siedzieć, bo podźwignął się i zaczął zwijać linę przy nadburciu, jakby nic się nie stało.
Fryzyjscy żeglarze powiadają, że Wyspy Owcze nie są zakotwiczone w morskim dnie. Pływają swobodnie i dlatego bardzo trudno na nie trafić temu, kto chciałby się zaprowiantować przed dalszą podróżą na Islandię lub do grenlandzkich fiordów. Także do mnie i do Bjørna doszły te pogłoski, ale uważaliśmy, że tamtejsze wyspy niczym się nie różnią od wszystkich innych wysp i że o ich bliskości ostrzegą nas ptaki na niebie i zmiana morskich prądów. Wiatr zmienił kierunek na zachodni i powrócił deszcz. Po krótkim czasie wpłynęliśmy w kolejną, smoliście czarną noc. Z głębi mroku dobiegały osobliwe, długie nawoływania wielorybów, co nas zaniepokoiło, ale było to pewnie stado samic, bo żadne zwierzę nie szturchnęło statku, co czasami zdarza się bykom. Ogarniająca nas noc wkrótce ucichła, a deszcz spływał po żaglu i skórzanej derce okrywającej grzbiet Vingura.
Pozwoliłem statkowi dryfować przez całą noc. O świcie deszczowe chmury ustąpiły i powrócił południowy wiatr. Wreszcie dostrzegliśmy skaliste farerskie szczyty wyłaniające się z porannej mgły. Podczas gdy Orkady i Szkocja, a także norweskie wybrzeże, są ziemiami dość rozległymi i płaskimi, te wyspy bardziej przypominają olbrzymie kamienne bloki wrzucone do morza i uformowane grubym dłutem. Ta, która wyrastała tuż przed nami, miała z jednej strony spadzistą równinę sprawiającą wrażenie, że spływa do morza, a po drugiej stronie kończyła się gigantyczną przepaścią. Przy skalnej ścianie unosiły się ptaki, setki ptaków.
Załoga szykowała się do zejścia na ląd. Rozebrani do pasa mężczyźni wylewali na siebie nawzajem kubły morskiej wody. Wyczesywano potargane włosy i brody, ci, którzy mieli w skrzyni czystą tunikę, nakładali ją na siebie. Halvor stał przy wiośle sterowym, ale teraz zawołał, bym przejął ster, bo wody mu nieznane i nie chciałby wprowadzić statku na mieliznę.
Poprowadziłem statek szerokim łukiem na wschód od najbardziej wysuniętej na południe wyspy. Tej, którą zwą Tvørøya. Potem pożeglowaliśmy prosto na północ, mijając od wschodu Dużą oraz Małą Dímun, a następnie Húsavík oraz Skálavík na wyspie Sandøy. Tutaj krajobraz przypominał bardziej to, co znaliśmy z Orkadów: długie, trawiaste równiny z białymi plamami – to pasły się owce. Wokół obu zatoczek stały domostwa i wyciągnięte na brzeg byrdingi. Żeglowaliśmy jednak dalej, bo słyszeliśmy, że gdzieś tam znajdziemy dobry port, który dałby Danowi schronienie przed niepogodą.
Od strony północnej mieliśmy wyspę, która zdawała się znacznie większa od pozostałych, a na wschód od niej leżała mniejsza, więc pomyślałem, że jeśli miałbym wybrać bezpieczny port, to musiałby on znajdować się między nimi, bo osłaniały przed otwartym morzem.
Dotarliśmy do wschodniego wybrzeża Streymøy. Razem z Eysturøy tworzy ona krainę najlepszych farerskich pastwisk. Ma tu swą siedzibę tamtejszy hovding. Mniejsza wyspa na wschód od Streymøy zwie się Nólsøy, czyli Igłowa Wyspa, bo jest długa, cienka i przedziurawiona.
Po przepłynięciu części cieśniny między Eysturøy a Nólsøy dostrzegliśmy długie domy wokół jednej z zatok. Widać też było wyciągnięte na brzeg byrdingi. Domyśliliśmy się, że to musi być Torshavn, o którym słyszeliśmy.
Zdjęliśmy reję i żagiel i wciągnęliśmy wiosła. Vingur stukał kopytami o pokład i parskał, widział ziemię i pewnie czuł świeżą trawę. Kierowałem się w stronę brzegu i po jakimś czasie mogliśmy już dostrzec dno. Płytko nie było, ale woda była tak przejrzysta, że widzieliśmy wodorosty i ryby na głębokość dwóch masztów. Na brzegu doliczyłem się ośmiu postaci, jedna z nich coś do nas krzyczała. Była to kobieta, wymachiwała rękami i wskazywała na północ.
Brat stał przy mnie, miał opinię człowieka o sokolim wzroku. Zauważył langskip za cyplem zwanym przez mieszkańców Tingnes, i uważał, że kobiecie pewnie chodzi o to, byśmy tam kotwiczyli. Poprowadziłem statek w tamtym kierunku i po chwili znaleźliśmy się w małej zatoczce. Drugi statek już rzucił kotwicę. Sondowaliśmy głębokość, a kiedy zrobiło się już na tyle płytko, że dorosły mężczyzna mógł stanąć na piaszczystym dnie przy kadłubie, nie tonąc przy tym, rzuciliśmy kotwicę.
Wszyscy, którzy tego dnia byli na pokładzie Dana, twierdzą, że Farerczycy dobrze nas przyjęli. Czekali na brzegu, podczas gdy szykowaliśmy się do wyjścia na ląd, a kilkoro dzieciaków w bujających się na falach skórzanych łódkach przyglądało się nam. Mieszkańcy Wysp Owczych byli przyzwyczajeni do widoku obcych, często się tu odbywał handel.
Za pomocą rei dźwignęliśmy Vingura nad burtą. Stanął w wodzie sięgającej mu do uszu, a Bjørn, Valp, Hutten i Vidar spuścili na fale lekką łódź. Ja wskoczyłem na konia, bo obawiałem się, że zwierzę pogalopuje na łąki i nam zniknie. Wciąż jeszcze krążyła historyjka o tym, jak się upiłem pospołu z przeznaczonym pod nóż kulawym źrebakiem Halvdana Halli, a potem zasnąłem na wydmach pod Jomsborgiem. Sporo lat minęło od chwili, gdy Vingur był źrebakiem, teraz stał się silnym, rosłym ogierem. Łeb, pierś i nogi miały barwę białozłocistą, natomiast zad, który kiedyś miał kolor brunatnobłotnisty, teraz nabrał złocistego odcienia. Z wiekiem Vingur przestał kuleć i nikt by nie powiedział, że kiedykolwiek miał jakąś ułomność.
Siedziałem na koniu, gdy przed wyjściem na brzeg rozmawialiśmy z Farerczykami. Stali na nierównych, porośniętych glonami kamieniach – czterech mężczyzn w nasączonych olejem wadmalowych15 ubraniach i wysokich butach z foczej skóry. Towarzyszyła im stara kobieta. Jeden z nich miał brzydką bliznę wzdłuż twarzy, przepoławiała wargę i tworzyła pokaźne zagłębienie pod okiem. Zabliźniona rana sprawiała, że mówiąc, mlaskał, ale jego dialekt brzmiał podobnie do dialektu z Ryge, więc nieźle go rozumiałem. Powiedział, że zwie się Godi16 Szrama i że możemy tu zostać tak długo, jak chcemy, ale musimy zapłacić podatek, najlepiej zbożem, jeśli takowe mamy. To on pilnuje na wyspach przestrzegania prawa, dodał. Potem wskazał na zbocze, gdzie srebrzył się strumień. Wody było na wyspie pod dostatkiem, możemy brać tyle, ile chcemy.
Nigdy nie widziałem tak błękitnego nieba i tak zielonych pastwisk, jak tam na Eysturøy. Mężczyźni potoczyli beczki w górę zbocza, a ja w tym czasie spacerowałem dookoła z Vingurem, pozwalając mu skubać trawę. Sigrid i pozostałe kobiety również zeszły na ląd i dłuższy czas siedziałem z synkiem na kolanach, spoglądając na morze. Przybyliśmy do miejsca, które było dobre, i Sigrid zastanawiała się pewnie, podobnie jak ja, czy musimy jechać dalej. Moglibyśmy wybudować dom z kamieni, dryfujących kłód i torfu, a na pastwisku trzymać owce. Moglibyśmy łowić ryby, być może udałoby się tu wyhodować rzepę i jarmuż, a także angelikę17 i inne jadalne rośliny, które radziły sobie z nieurodzajną glebą.
Gdyby tamten wieczór zakończył się inaczej, być może zostalibyśmy Farerczykami. Jednak nasze nici życia miały inny splot. Mieliśmy podążać przed siebie, mieliśmy płynąć daleko i zobaczyć morza i lądy, których nikt nie oglądał. Na Eysturøy po południu Godi Szrama i jego bracia rozpalili ognisko. Na kamienistym brzegu sprawiono ogromnego rekina polarnego, a wykrojone z niego porcje nabito na wiszące nad płomieniami żerdzie. Szrama ponownie zażądał zboża, ale stwierdził, że wystarczy pół worka, bo nie chciał, byśmy go uważali za chciwego i ominęli port, jak będziemy tędy żeglować następnym razem. Rozmawiałem z nim przy ognisku i gdy wspomniałem, że jesteśmy w drodze do Islandii, wskazał dłonią w kierunku drugiego statku: na pokładzie byli Islandczycy. Wracali do domu z południa, dokąd się udali z kłami morsów i foczymi skórami. Czekali tylko na pomyślny wiatr, mogliśmy zatem dołączyć do nich, kiedy wyruszą.
Jeszcze nie zamieniliśmy ani słowa z załogą na tamtym statku; pewnie wychodzili z założenia, że najlepiej pozostać na pokładzie. Na ich miejscu też bym tak uczynił. Większość moich ludzi to wojownicy, a to u mężczyzny łatwo zauważyć. Ma szczególny autorytet, na swój sposób bardziej zdecydowane i energiczne ruchy. Poza tym większość jomswikingów posługiwała się duńskim, a Danowie w tamtych czasach mieli opinię wojowniczych. Innymi słowy, najprawdopodobniej nie wdalibyśmy się w pogawędki z Islandczykami, gdyby nie kruk, którego wypuściliśmy z klatki. Bo kiedy słońce zawisło nisko nad horyzontem, ptak powrócił. Najpierw przysiadł na szczycie naszego masztu, a potem pofrunął do Islandczyków i rozgościł się u nich na stewie rufowej.
Podczas gdy reszta z nas została przy ognisku, Halvorowi i Skjalmowi przypadło zadanie odzyskania kruka. Zostali tam przez jakiś czas, rozmawiając z dwoma jasnowłosymi brodaczami, którzy oferowali kły morsów oraz jedwab, pokazując w kierunku swoich składzików pod pokładem. Halvor jednak pokręcił głową, a gdy kruk sfrunął ze stewy i skierował się w stronę lądu, zszedł razem ze Skjalmem do łódki.
Wróciwszy do nas, przycumowali łódkę do głazu, usiedli przy ognisku i po chwili ciszy Halvor rzekł:
– Zgadza się, kierują się do Islandii. Możemy ruszyć za nimi, jak wypłyną.
Siedziałem przy ogniu. Godi Szrama wytoczył beczkę z jednego z domostw i poczęstował nas piwem, podając pierwsze porcje Halvorowi i Skjalmowi. Skjalm wychylił piwo jednym haustem, po czym siedział, obejmując głowę dłońmi, i początkowo myślałem, że boczy się na mego brata za uderzenie. Halvor rzucał spojrzenia spod oka w stronę Islandczyków, mrucząc, że prawdą jest, co słyszał o tych wyspiarzach. Żaden lud nie miał wśród swoich więcej wölw18, czarowników i mistrzów run niż oni. Kiedy dociekaliśmy, co go skłoniło do takich słów, odparł jedynie, że sami możemy sobie do nich powiosłować i sprawdzić, o co mu chodzi.
Tak też się stało. Razem z Bjørnem popłynęliśmy łódką do Islandczyków, bo sprawę trzeba było wyjaśnić. Gdy tylko znaleźliśmy się na pokładzie, na spotkanie wyszły nam te same dwa typy, które rozmawiały z Halvorem i Skjalmem. Przywitali się i wskazując ruchem głowy Dana, stwierdzili, że pewnie jesteśmy z Jutlandii. Mówili, że poznają po linii kadłuba, takie potężne knary były zazwyczaj stamtąd. Mężczyźni mówili ze szczególnym akcentem, cechującym Islandczyków, ale nie było problemów ze zrozumieniem ich. Poczęstowali nas winem ze skórzanego bukłaka, chwaląc się, że napitek pochodzi aż z Miklagardu, a potem poprowadzili nas w kierunku kilku skrzyń umocowanych linami do masztu. Ich statek był niższy i miał głębsze zanurzenie niż nasz, nie miał też stałego pokładu, tylko luźne klepki. Niektóre z nich już były odłożone na bok, a w dole, między wręgami, poupychano dziesiątki skrzyń.
Najpierw pokazali nam kilka kłów morsów. Były nieco mniejsze niż zazwyczaj i trochę krzywe, pewnie dlatego nie udało im się ich sprzedać. Możemy je dostać w prezencie, powiedzieli, jeśli kupimy trochę jedwabiu, który drogą wymiany zdobyli na południu.
Widziałem bogaczy odzianych w jedwab i przeszło mi przez myśl, że wspaniale byłoby kupić coś takiego Sigrid. Mogłaby uszyć sobie szal, zrobić wstawki w rękawach lub oblamować brzeg sukni. Jednak Bjørn pokręcił głową.
– Nie mamy czym zapłacić – stwierdził.
Islandczykom nie w smak była taka odpowiedź. Z pochylonymi głowami mamrotali coś do siebie, po czym powiedli nas ku mniejszej, podłużnej skrzyni stojącej osobno w schowku na dziobie.
To, co nam pokazali, było czymś, czego ja i Bjørn mieliśmy nie zapomnieć do końca życia. Początkowo sądziliśmy, że to jakieś zwoje świńskiej skóry, ale mężczyźni poprosili, byśmy wyjęli te zwoje i rozłożyli je na pokładzie.
Mimo młodego wieku widzieliśmy już razem z bratem wiele okropności, byliśmy przecież jomswikingami. Gdy jednak dotarło do mnie, co trzymam w ręku, wypuściłem to natychmiast. Były to spodnie. Nie miały żadnego szwu, bo zdarto je w jednym kawałku. W kroku wciąż tkwiły włosy, a to, co kiedyś było kobiecym łonem, zafastrygowano nicią ze ścięgna19. Spodnie nie były jednak czymś najgorszym na tamtym statku. Mieli też tam dziecko. Albo raczej nie powinienem myśleć o tym jak o dziecku, bo to znów była tylko skóra. Wyglądało jak lalka, jakie robi się dla dzieci, kawałek skóry wypchany słomą. Ale to kiedyś było niemowlęciem.
– Ten, kto włoży spodnie, zdobędzie bogactwo – powiedzieli Islandczycy. – A lalka… Jej możesz użyć do rzucania klątwy. Jeśli ją podarujesz wrogowi, umrze bezdzietnie.
Popłynęliśmy na brzeg, gdzie czekał na nas Halvor. Kręcił głową, mrucząc o magicznych mocach Islandczyków. Jego zdaniem zadawanie się z nimi jest niemądre, mogą rzucać czary na ludzi. Wciśnięto mi do ręki kufel piwa, który opróżniłem do dna. Sigrid spostrzegła, że coś jest nie w porządku, i pomyślała, że dobrze mi zrobi, jeśli potrzymam dziecko na rękach, ale uciekłem od niej. Islandczycy stali przy burcie, rzucając w naszym kierunku ponure spojrzenia, a mnie opanowała przerażająca myśl: A jeśli rzucono na mnie klątwę? Wciąż czułem na palcach dziecięcą skórę.
Niezbyt długo siedziałem przy ognisku tamtego wieczora. Szeptano o tym, co zobaczyliśmy u Islandczyków, lecz Sigrid nikt nie chciał rzec ani słowa. W końcu przyciągnęła do siebie mego brata i kazała mu powiedzieć, co mnie tak wystraszyło. Wówczas Bjørn opowiedział jej, co zobaczyliśmy.
Ale o tym, że skóry dziecka używano do rzucania klątwy, nie powiedział.