Читать книгу Jomswiking. Winlandia - Bjørn Andreas Bull-Hansen - Страница 15

Ponownie wyjęty spod prawa

Оглавление

Powiadają, że gdy Torstein Szkutnik wyruszał z Wysp Owczych, jego krew zatruło szaleństwo. Na Islandczyków, którzy mogli go bezpiecznie poprowadzić do wyspy leżącej na północnym zachodzie, nie poczekał. Stał dwie doby przy drążku steru, prowadząc statek na otwarte morze, aż osunąwszy się z wyczerpania na pokład, pogrążył się w niespokojnym śnie.

Być może tak właśnie rzeczy się miały. Ale nie było we mnie szaleństwa. To był strach. Żaden ze mnie skald, ale zawsze miałem zdolności do tworzenia sobie w głowie obrazów, a być może los, którego doświadczyłem, będąc jeszcze dzieckiem, sprawił, że często potrafiłem odczuwać ból innych jako swój. Widziałem oczyma wyobraźni kobietę trzymającą na kolanach niemowlę i gromadzących się wokół niej Islandczyków. Potężne łapska pochwyciły ją, przekręciły na bok głowę, słyszałem trzask skręcanego karku. Nos i usta dziecka zakryła czyjaś dłoń. Przez chwilę wierzgało, wymachiwało rączkami, po czym znieruchomiało; matka i dziecko byli już martwi, błysnął nóż do skórowania.

Gdy ruszaliśmy, nadleciał kruk. Fenre go obszczekał, więc ptaszysko na początku siedziało na rei, a potem na stewie dziobowej. Pomyślałem wtedy, że raczej nie da się już go zapędzić do klatki, lecz po zapadnięciu zmroku kruk nagle sfrunął na pokład. Skjalm próbował go schwytać, więc czmychnął z powrotem na dziób, ale wystarczyło, że córka Skjalma wyciągnęła rękę i ptak natychmiast do niej przyfrunął. Zaraz go zamknięto, a mnie się powiedziało kilka słów na temat trzymania dzikich zwierząt w klatkach i być może zabrzmiałem zbyt ostro, bo dziewczynka się rozpłakała.

Mnie, starcowi, łatwo przychodzi przyglądanie się tamtemu młodzieńcowi na statku i kręcenie głową z dezaprobatą, bo zdarzało mu się nieraz zachowywać głupio i sprawiać, że Sigrid i pozostali czuli się niepewnie. Po dwóch dobach przy sterze i nocy niespokojnego snu ocknąłem się w poczuciu przygniatającej szarzyzny. Znowu opanowało mnie przygnębienie. Dokuczało mi często, zwłaszcza w czasach młodości. Przy wiośle sterowym stał teraz Halvor. Ja tkwiłem przy burcie, ogarniając wzrokiem horyzont, a gdy Sigrid zapytała, co mi jest, nie zareagowałem. Żałowałem, że opuściliśmy Orkady, żałowałem, że uczyniłem ją brzemienną. Nie miałem pojęcia, jak uda mi się poprowadzić płynących ze mną ludzi do nowej ziemi na zachodzie ani jak do tego doszło, że nazwali mnie hovdingiem.

Dobrze się stało, że Sigrid przemówiła mi do rozumu tamtego poranka. Znała mnie lepiej niż większość ludzi i wiedziała, że ani zwymyślanie mnie, ani groźby nie pomogą, kiedy zawisły nade mną czarne myśli. Zamiast tego siedziała przy mnie, gładząc po karku i włosach. Przechodzącym obok ludziom mówiła, że w głowie zagnieździł mi się ból i potrzebowałem wypoczynku. Może Sigrid była tylko drobną kobietą, ale dzięki poślubieniu mnie stała się właścicielką knary i całego majątku, który zdołałbym zgromadzić. Gdybym zginął, przejęłaby mój głos podczas tingu przy maszcie, a wszystko co moje, stałoby się jej własnością. Dlatego mężczyźni dawali posłuch jej słowom. Kiedy usnąłem, poprosiła Halvora, by przejął ster. Jomswiking od razu zmienił kurs okrętu. Później tego dnia zauważyliśmy inny statek na wschodzie. To byli Islandczycy.

Gdy nas mijali, Halvor krzyknął, że chcemy im towarzyszyć do Islandii. I tak też się stało.


Dopłynęliśmy do Islandii siedem dni po opuszczeniu Wysp Owczych. Prawie udało mi się otrząsnąć z przygnębienia i stałem na dziobie obok brata, kiedy kierowaliśmy się w stronę lądu. Trzeba wiedzieć, że na Islandii jest więcej czarów niż gdziekolwiek indziej. Wszędzie można spotkać szczeliny i rozpadliny prowadzące do podziemnych krain; nierzadko wydobywa się z nich para i nieprzyjemny zapach. Zatem jest duże prawdopodobieństwo, że pierwsze, co dostrzeżesz, zbliżając się do Islandii, to chmura oparów na horyzoncie. Islandii nie porastają lasy, bo jej wnętrze jest jałowe, a na rozległych równinach nawet trawa nie chce rosnąć.

Gdy zbliżyliśmy się do brzegu, przejąłem ster. Wciąż szliśmy śladem torowym Islandczyków. Płynęli teraz na zachód, mając wyspę od strony sterburty, a my podążaliśmy za nimi. Po krótkim czasie południowy wiatr rozwiał mgłę nad północną częścią wyspy. Mężczyźni powłazili na stewę dziobową i na składowane na śródokręciu beczki i wpatrywali się w ląd, o którym tyle słyszeli. Wiedzieliśmy, że Islandię zasiedliły rody wygnane z Norwegii w czasach, kiedy grasował w niej Harald Pięknowłosy, i dlatego przynajmniej ja i Bjørn przypuszczaliśmy, że mieszkańcy wyspy są poniekąd do nas podobni. Tu nie sięgała władza pazernych królów, tu mężczyźni i kobiety byli wolni. Te rozważania skierowały moje myśli na coś innego niż okropności, które zobaczyłem na kupieckim statku. Jeśli mieszkańcom nie zagrażała władza królewska, to nam nie zagrażaliby żądni zemsty ludzie Olafa.

Kupcy w gęstniejącej nocy poprowadzili nas wzdłuż całego południowego wybrzeża Islandii. O świcie już ich przy nas nie było, ale najstarszy syn Vidara, wdrapawszy się na maszt, lustrował morze i wkrótce zawołał, że widzi ich na północy. Dostrzegł też brzeg leżący na wschód od nas; musieliśmy się znaleźć po zachodniej stronie wyspy. Obraliśmy kurs na północ i po krótkim czasie byliśmy w pobliżu półwyspu zwanego przez Islandczyków Reikjanes, ale my, obecni na pokładzie Norwegowie i Danowie, zwaliśmy go Røyknes. Tu mgła snuje się bez przerwy nad górskimi grzbietami. Znad morza nadpływa słonawa mgławica, z głębi lądu płyną opary z ciepłych źródeł i szczelin w ziemi i ścierają się nad górskimi grzbietami, tworząc chmury, które czasami sięgają nieba, a kiedy indziej podobne do cienkich ramion, schodzą ku równinom; islandzkie góry zawsze są mokre od deszczu. Roztaczał się przed nami ponury krajobraz, dziki i niegościnny. Mężczyźni stali długo przy nadburciu, pomrukując do siebie nawzajem. Sigrid dopytywała, czy rzeczywiście mamy zamiar przybić do tamtego brzegu. Nie podobały jej się czarne, jałowe równiny i te nieustanne opary unoszące się nad ziemią. Bała się, że jeśli zejdziemy na ląd, podziemne stwory uprowadzą nam dziecko.

Jeszcze jeden dzień i jedną noc zajęło nam dopłynięcie do krańca Røyknes. Z tego miejsca statek islandzki skierował się na wschód. Podążyliśmy za nimi i wkrótce mieliśmy półwysep na południe od nas. Teraz wiatr wiał prosto od dziobu, zdjęliśmy więc żagiel i wysunęliśmy wiosła. Rzadko doświadczałem tak szczególnego wiatru od lądu jak ten, z którym właśnie się zmagaliśmy. Niósł ze sobą specyficzną dymną woń i jeśli przybywając do Islandii, poczujesz ten zapach, najpierw przypominać ci będzie dochodzącą z głębi lasu woń dymu z ogniska, ale potem, gdy będziesz bliżej lądu, zmieni się i stanie bardziej gorzki. Takiej woni nigdzie nie napotkałem. Był w niej też swąd przypominający o stosach pogrzebowych pod Svolder.

Przez cały tamten dzień płynęliśmy śladem Islandczyków. Wybrzeże przed nami przypominało to, które znałem z Norwegii. Były to szkiery, małe zatoczki i fiordy. W wielu miejscach wieczorne słońce połyskiwało w potokach i wodospadach, a Sigrid wskazała dłonią brzeg i powiedziała, że tu moglibyśmy rzucić kotwicę i zrobić zapasy wody przed wyruszeniem w dalszą drogę. Mocno przytulała naszego syna i nie odrywała wzroku od lądu, jakby się obawiała, że jakieś potwory wyskoczą nagle ze snujących się nad brzegiem oparów i pochwycą statek długimi ramionami.

Podążaliśmy jednak za islandzkimi kupcami. Wody mieliśmy pod dostatkiem. Nie po wodę zawijaliśmy tutaj, lecz po wiedzę. Bo słyszeliśmy o Eryku Rudym i jego synu, Leifie Erikssonie. Jeśli prawdą było to, co nam opowiadano, to Eryk zabił jakichś mężczyzn na Islandii i został wygnany; popłynął na zachód, zszedł na ląd na Grenlandii i zrobił się tam hovdingiem. Jego syn, Leif, ruszył stamtąd do Marklandii w poszukiwaniu drewna, więc mądrze byłoby rozpytać się najpierw tutaj, jeśli były jakieś szanse na odnalezienie zachodnich wysp. Ktoś z tutejszych musiał znać choćby w przybliżeniu kierunek, jaki należało obrać, by dopłynąć do Grenlandii. Czy powinniśmy się kierować prosto na zachód, czy może należało płynąć kawałek na południe lub na północ, zanim się skręciło na zachód? Wiedziałem, że odległość między Islandią a Grenlandią była znacznie większa niż ta, którą do tej pory pokonaliśmy. Jeśli mieliśmy nadzieję, że gdzieś tam natkniemy się na Grenlandię, musieliśmy wiedzieć, którędy żeglować.

W ślad za islandzkim statkiem okrążyliśmy cypel, za którym leżała zatoczka, i kiedy Islandczycy rzucili kotwicę, my postąpiliśmy tak samo. Popłynęliśmy jednak dalej niż oni. Powiosłowaliśmy aż na drugi koniec zatoczki, bo nie chciałem kotwiczyć zbyt blisko statku z potwornościami na pokładzie.

Ściemniało się, więc poczekaliśmy z zejściem na ląd do następnego dnia. Psy szczekały, piszczały i o mało nie wyskoczyły za burtę, jednak Halvor uważał, że nie byłoby mądre podpłynięcie łódką do brzegu przed nastaniem nowego dnia. Może i okolica wyglądała teraz na dość bezpieczną, ale wraz z zapadnięciem nocy powyłażą różne stwory i paskudztwa. Przypominam sobie, jak tego wieczora zapalił pochodnię, a gdy jej poświata tworzyła cienie na jego pooranej bliznami twarzy, opowiadał o draugurach, które, jak słyszał, tu się pojawiają. Co więcej, wieść niesie, że się stąd wywodzą. To umarlaki nasłane przez samą boginię Hel. Wypełzały ze szczelin i rozpadlin. Niektóre włóczyły się po równinach, inne wydobywały z morskich głębin porośnięte wodorostami wraki i na nich żeglowały po morzach, nawiedzając żeglarzy.

Tej nocy spaliśmy pod pokładem. Od dawna wiedziałem, że istoty podziemne mogą ukraść dziecko, opowiadał nam o tym ojciec, kiedy ja i brat byliśmy jeszcze mali. Opowieści o draugurach też znałem, ale sprawiały wrażenie zmyślonych. Słyszałem, co prawda, że istnieje świat podziemnych jaskiń i korytarzy, więc można sobie wyobrazić, że tam na dole żył jakiś lud. Ale w to, że żywe trupy miałyby wypełzać z głębin królestwa bogini Hel i żeglować po morzach na starych wrakach, trudno mi było uwierzyć.

Jednak tej nocy usłyszeliśmy skowyt, który przeraził wszystkich na statku. Nie brzmiało to ani jak zwierzę, ani jak człowiek. Czy dobiegało od strony lądu, czy morza, trudno było stwierdzić. Chciałem wstać, bo Bjørn i Valp już byli na pokładzie, ale wtedy Sigrid chwyciła mnie mocno za ramię.

– Nie zostawiaj mnie – szepnęła. – Nie tutaj.

Spędziliśmy zatem całą noc pod pokładem. Nie była to dobra noc, bo bardziej lubiłem spać na zewnątrz przy nadburciu. Pod pokładem zawsze śmierdziało. Odchody zwierząt i kur, mocz, odór kóz i zjełczały zapach wszystkich naszych wierzchnich ubrań ze skóry, które przed podróżą natarliśmy olejem z wieloryba. Kadłub nigdy nie będzie całkowicie szczelny i chociaż mieliśmy najbardziej suchy statek, na jakim kiedykolwiek przyszło mi żeglować, na dole przy stępce zawsze nazbierało się trochę morskiej wody. To powodowało, że panowała tam wilgoć, a w wilgotnym powietrzu skórzane odzienie, liny z foczej skóry, baranice i inne tego typu rzeczy wydzielają paskudny zapach. Pamiętam, że tamtej nocy żal mi się zrobiło przewożonych przez nas zwierzaków, które dniem i nocą musiały stać w ciasnych klatkach i boksach.

Kiedy spałem, Sigrid ułożyła chłopca w moich ramionach. Pewnie przyśniło mi się, że zamiast swego synka trzymam tamtego odartego ze skóry niemowlaka. Nagle się ocknąłem i czując maleńkie ciałko na swojej piersi, wzdrygnąłem się i pewnie wydałem z siebie okrzyk, bo Sigrid natychmiast usiadła i zabrała dziecko. Mały się rozpłakał, wystraszyłem go. Przypuszczam, że w ciemnościach Sigrid posłała mi ostre spojrzenie.

– Co z tobą? – burknęła. – Nie możesz przytulić własnego syna?

Wśród tych wszystkich koców i baranic zaczęła się kołysać w przód i w tył i dziecko wkrótce się uspokoiło. Zostawiłem ich i podszedłem do końskiej studzienki. Stałem przez chwilę, głaszcząc Vingura po karku, po czym wyszedłem na pokład. Nastawał świt, stanąłem więc przy nadburciu i ogarnąłem spojrzeniem zatokę. Lekki wiatr przegonił mgłę w głąb kamienistych równin. Bjørn i Valp siedzieli przy nadburciu i spali. Nagle ktoś się odezwał na islandzkim statku, załoga podniosła kotwicę i wysunęła wiosła. Mogą płynąć dalej bez nas, pomyślałem. Stąd już sami znajdziemy wodny trakt.

Nie wiem, jak do tego doszło, że tamtego poranka zszedłem samotnie na ląd. Widziałem przed sobą szczeliny i rozpadliny i powinienem mieć się na baczności przed stworami, które stamtąd mogą wypełznąć, ale miałem uczucie, że ojciec był tu kiedyś. Bardzo niewiele opowiadał nam o życiu, które wiódł, zanim poznał matkę i się osiedlił, i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wspomniał o podróży do Islandii. Lecz teraz było tak, jakbym go tam zobaczył oczyma wyobraźni. Szedł spiesznie zboczem na szczyt wzniesienia. Był młody, miał proste plecy i wydawało się, że wie, dokąd idzie. Zatrzymał się i spojrzał wstecz, jakby chciał, bym poszedł za nim.

Że istnieją wetty20 i ludzie cienia, którzy mogą zwabić człowieka do podziemnego świata, wie każdy mąż i każda niewiasta. Czy to takie istoty, ukazując się pod postacią mego ojca, próbowały mnie skusić do wędrówki w głąb lądu? Być może nigdy się nie dowiem. Widmo rzuciło na mnie czary; z Fenrem pod pachą przeszedłem przez burtę i ześliznąłem się do wody. Był odpływ, więc brodząc, wnet dotarłem na brzeg i wypuściłem psa, który pokuśtykał przed siebie na swoich trzech łapach i z nosem w kępkach trawy. Kuśtykałem podobnie jak on, ułomna noga bywała rano zesztywniała. Ojciec zniknął, ale przyjemnie było czuć torf pod gołymi stopami. Przeszedłszy między kępami trawy wygryzionej przez wypasane tam zwierzęta, wspiąłem się na jeden z głazów leżących nad zatoką i rozejrzałem dookoła. Wszędzie pomiędzy kępkami trawy i brzozowymi krzewinkami wystawały plamy czarnych, guzełkowatych kamieni, tak jakby wyspa dopiero co wynurzyła się z morza, a gleba nie zdążyła się ułożyć na nagiej skale.

Od strony wąskiej, wcinającej się w ląd zatoczki, gdzie rzuciliśmy kotwicę, teren wznosił się ku stromym skałom, odległym od nas o kilka strzałów z łuku w kierunku południowo-wschodnim. To tam widziałem ducha mojego ojca. Oczywiście było to bardziej przeczucie jego obecności niż widzenie; po chwili uwolniłem się od czarów. Wschodzące słońce przeganiało mgłę, która spływała w kierunku północnym, ku zatoce. Po drodze wypełniała każde zagłębienie i szczelinę w okolicy, jakby miała nadzieję znaleźć tam schronienie, ale większość mgły zatrzymała się w zatoczce, gdzie wydawało się, że może stawić słońcu czoło. Zaległa gęsto, skrywając statek. Pomyślałem, że trzeba zawracać, że nie mogę tak po prostu ruszyć przed siebie, nie mówiąc o tym nikomu. Jednak nie zatrzymywałem się i po jakimś czasie znalazłem się z Fenrem przy stromym uskoku. Tu kamienie były barwy czerwonawej, przypominającej kolor bryłek otrzymywanych podczas spalania torfu w dymarkach. Rzadko widuje się takie kamienie, ale my mieliśmy je w Vingulmorku, niedaleko półwyspu, na którym dorastaliśmy z bratem. W odległości jednej czwartej dnia wiosłowania w stronę ujścia fiordu leżała wyspa, której część stanowiły takie właśnie skały. Ojciec powiedział, że to olbrzym Surt rzucił ognistą kulą w Thora, lecz chybił, kula spadła do fiordu i tak powstała tamta wyspa.

Wspinałem się na skały i przyszło mi na myśl, że jeśli znajdę się na odpowiedniej wysokości, to może dojrzę ludzkie domostwa. Wkrótce jednak doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Nadciągnęły chmury, ponownie wypełzła mgła. Niebawem zasnuje otaczający mnie krajobraz i w takich warunkach niczego nie da się wypatrzyć. Stojąc nad uskokiem, znowu poczułem obecność ojca. Obejrzałem się i we mgle dostrzegłem jakąś postać znikającą za głazami.

Dobiegło mnie nawoływanie Bjørna. Odkrzyknąłem, że chcę się tylko rozejrzeć.

Gdy opowiadam o tym, jak ojciec ukazał mi się na Islandii, ludzie twierdzą, że nie ma wątpliwości – to podziemne istoty próbowały zwabić mnie do swego świata. Powiadają, że nie wolno robić tego, co ja uczyniłem tamtego dnia, mogło się to dla mnie źle skończyć. Ale ludzie goszczący w mojej halli widzą jedynie starca i trudno im pojąć, że byłem kiedyś młody i nieustraszony. Miałbym po prostu wrócić na statek, nie upewniwszy się, co się stało z ojcem? Może chciał mi przekazać jakieś słowa. Słowa o dniu, w którym pojawili się Ros i jego ludzie; o dniu, w którym go zawiodłem. Gdybym tylko wtedy nie zasnął na tamtej skale, gdybym czuwał i usłyszał, że nadchodzą…

Może miałem nadzieję, że duch mojego ojca mi wybaczy. Nie wiem. Pamiętam, że wszedłem między skałki, a tam przede mną we mgle stał jakiś mężczyzna.

– Ojcze? – odezwałem się, ale to nie był mój ojciec. Był to jednooki starzec. Widziałem tylko twarz, resztę ciała kryła mgła. To jedno oko wpatrywało się we mnie, sięgało aż do samego wnętrza. Być może trwało to chwilę, lecz wystarczyło, by Wszechojciec mi się przyjrzał i niemal słyszałem jego myśli: „Nowe ziemie na zachodzie? Co takiego odnajdziesz tam, czego już nie posiadasz?”. Usłyszałem szumiący dźwięk i spostrzegłem, że Fenre obsikiwał cokół drewnianego słupa z wyobrażeniem boga. Biedny psiak nie mógł unieść tylnej nogi, ale skierował brzuch w stronę słupa, tak jak potrafił, i sikał w najlepsze.

Na ścianie uskoku, między głazami krył się mały ołtarz. Fenre załatwił swoje potrzeby. Prawdopodobnie słup skropiono moczem klaczy w rui, co często robiono, by uczynić kobiety z danego rodu bardziej płodnymi. Nie byłem szczególnie gorliwym ofiarnikiem, ale wiedziałem, że jednookim był Odyn, a dwa wywrócone obok słupy też były łatwe do rozpoznania: Freji wyrzeźbiono piersi, a Thor trzymał się za brodę uformowaną jak młot. Dlaczego Islandczycy zostawili Odyna w spokoju, podczas gdy Freję i Thora przewrócono, nie mam pojęcia.

Zszedłem ze stromizny i udałem się w drogę powrotną. Bjørn i Halvor czekali na mnie nad zatoczką. Byli uzbrojeni w topory i łuki. Mój brat chciał wiedzieć, co ja wyprawiam i dlaczego gdzieś polazłem, nie mówiąc nikomu ani słowa. Gdy odparłem, że chciałem się rozejrzeć za jakimiś domostwami, pokręcił tylko głową, a Halvor mruknął, że powinniśmy wracać na statek. Sigrid i Hutten chcieli ze mną o czymś porozmawiać.

Oczekiwali na mnie, gdy tylko wspiąłem się na pokład. Ów niskiego wzrostu Szkot poprosił, bym zszedł na dół i przebrał się w coś suchego, a Sigrid stała z dzieckiem na ręku, zerkając z niepokojem w stronę lądu. Nie wiedziałem, co knuli, ale zaraz po tym, jak rozwiesiłem na sznurach pod pokładem wilgotne ubranie i wynurzyłem się z powrotem, Hutten podszedł do mnie i położył swe szorstkie łapsko kowala na moim ramieniu.

– Sigrid rozmawiała ze mną – rzekł. – Widzi ten kraj… – Skierował wolną rękę w stronę lądu. Tu są wetty, Torsteinie. Czujemy zapach ich i ich ognisk płonących w świecie cieni.

– Zszedłem na ląd tylko po to, by się trochę rozejrzeć – odparłem. – Płyniemy dalej.

Hutten objął mnie ramieniem i powiódł do Sigrid.

– Twoja żona poprosiła mnie, bym posadził sobie na kolanach wasze dziecko. To zadanie hovdinga, ale skoro w tym wypadku hovding jest ojcem, matka ma prawo wybrać kogoś innego.

Sigrid zbliżyła się. Gdy podała chłopczyka Huttenowi, ten chrząknął i przybrał poważny wyraz twarzy. Usiadł na najbliższej skrzyni wioślarskiej z dzieckiem na kolanach.

– Bezimiennego dziecka nic nie chroni przed podziemnymi istotami – rzekła Sigrid, biorąc mnie za rękę. – On musi teraz dostać swoje imię.

Załoga zaczęła się gromadzić wokół nas. Hutten zaskakująco dobrze radził sobie z dziećmi, bo obyło się bez płaczu i grymaszenia. Maluch siedział spokojnie, mrugał i rozglądał się dookoła.

–Ten chłopiec został zrodzony z Sigrid, córki Grimera z Grimsgård – odezwał się Hutten.

– Zgadza się – potwierdziła Sigrid.

– Czy jest ktoś, kto uzna to dziecko? – Spojrzenia wszystkich spoczęły na mnie.

– Ja przecież uznaję – rzekłem. – Dlaczego pytasz…?

– Dlatego nie będziemy dłużej czekać! – przerwał Hutten. – Dziecko ma dostać imię, i to teraz.

– Ravntor21 – padło z ust Sigrid. – Dziecko ma się zwać Ravntor, syn Torsteina.

Spojrzałem na nią. Uśmiechnęła się spod rudych kędziorów i mocniej ścisnęła mnie za rękę.

– Dziecko będzie się zatem zwało Ravntor Torsteinson. – Hutten wstał. – Niech wystąpi ojciec.

Zrobiłem, jak kazał. Hutten położył chłopca w moich ramionach, a ja miałem pokazać go wszystkim dookoła i wypowiedzieć jego imię.

– Ravntor Torsteinson – powiedziałem, obracając się dookoła. Nie śmiałem go podnieść, nie miałem wprawy i bałem się, że go upuszczę.

Chociaż ledwo co się obudziliśmy, Halvor był zdania, że trzeba za to wypić. Odbito pokrywę z ostatniej beczki z piwem, a załoga, tłocząc się, podsuwała kufle. Gdy wszyscy mężczyźni oraz kobiety napełnili kubki, Halvor wygłosił toast na cześć Ravntora, który ma już swoje imię. Sigrid i ja wycofaliśmy się na rufę, gdzie usiedliśmy, opierając się plecami o nadburcie. Sigrid przyłożyła dziecko do piersi i zanim zdążyłem zapytać, wyjaśniła:

– Ten znak przypomina kruka. Nie widzisz? – Odsunęła pledy i pogłaskała chłopca po znamieniu. – Jednego z kruków Odyna. Dziecko jest pod ochroną Wszechojca. Może również jego syna Thora, jeśli wciąż uważasz, że znak jest podobny do młota.

Tego poranka nikt nie opuścił statku. Po ceremonii posadzenia na kolanach Hutten opróżnił trzy kufle jednym ciągiem, a potem zaczął bełkotać o podziemnych stworach wykradających ludzkie dzieci z ramion matek i podrzucających w ich miejsce swoje. Nie był sobą, płakał, zaklinał się na boginię Hel. Kobiety zeszły z dziećmi pod pokład, nieźle je wystraszył. I nie chodziło tylko o pijackie gadanie, on przecież przypominał wetta – niskiego wzrostu, szeroki w barach. We włochatej opończy na ramionach wyglądał, jakby wypełznął ze świata cieni, aby przestrzec przed tym, co nas czeka, jeśli damy się schwytać. Nie wszyscy jednak się przejmowali Huttenem i jego opowieściami. Po południu Valp, Halvor i Bjørn udali się po trawę dla przewożonych na statku zwierząt. Wybrali tę samą drogę, którą ja szedłem, i długo nie wracali. Gdy już się pojawili, ani słowem nie wspomnieli o ołtarzu.

Zaczęło padać i nie ruszyliśmy tego dnia w dalszą podróż. Było bezwietrznie, a deszcz padał tak gęsto, że na pokładzie woda zbierała się w kałużach, po czym ściekała przez otwory w dolnej części nadburcia. Rozpięliśmy skórzaną płachtę nad Vingurem, większość z nas schowała się pod pokładem, oczekując na polepszenie pogody. Trzymałem synka w ramionach, zastanawiając się nad jego imieniem. Wcześniej Sigrid nie wspomniała o nim ani słowem. Ale to było dobre imię, sam bym lepszego nie wybrał. Sigrid siedziała przytulona do mnie, co chwila wsuwając rękę pod moje ramię. Szeptała, że nie podoba się jej to miejsce, że musimy stąd odpłynąć, jak to tylko będzie możliwe. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zawrócili na Wyspy Owcze, mówiła, albo aż na Orkady. Dobrze by nas tam przyjęto, a powrót nie byłby żadną hańbą.

Resztę dnia i noc spędziliśmy w zatoczce. Vigur tupał niecierpliwie, czuł trawę i chciał wyjść na brzeg. W ciągu nocy nadciągnął wiatr. Kotwica najwyraźniej odczepiła się od dna, ponieważ o świcie okazało się, że zdryfowaliśmy na mieliznę.

Mężczyźni zeskoczyli do wody. Naparliśmy barkami na rufę, wszyscy naraz, próbując rozhuśtać kadłub. Krzyknąłem do załogi:

– Złap oddech… Pchaj! Złap oddech … Pchaj!

Podczas gdy mozoliliśmy się, stojąc w wodzie, do zatoczki wpłynął karv. Takich langskipów było wtedy na Islandii sporo. Niskie i lekkie, długość niektórych z nich nie przekraczała trzech wysokości chłopa, a Islandczycy używali ich, gdy chcieli szybko przemieścić się po płytkich wodach. Na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn. Poprowadzili łódź w głąb zatoczki; jeden z nich, rudobrody, w skórzanym przyodziewku, przeszedł na dziób, po czym spuścili reję oraz żagiel i wysunęli wiosła.

Podpłynęli do Dana. Na pyzatej twarzy rudobrodego zagościł uśmieszek.

– Wpłynęliście na mieliznę?– Mówił z akcentem typowym dla mieszkańców Ryge. – Czy po prostu bierzecie kąpiel?

Ta ostatnia odzywka była tak zabawna, że ten drugi, czarnobrody, o najpotężniejszych łapskach, jakie kiedykolwiek widziałem, zarechotał. Następnie podniósł z pokładu dorsza, wyciągnął tkwiący u pasa nóż i zabrał się do patroszenia ryby nad burtą. Krew i wnętrzności wpadały z chlupotem do wody w odległości ledwie jednego wiosła od nas.

– Doszły nas słuchy, że pojawili się jacyś obcy – odezwał się rudobrody. – Powiedziano nam, byśmy zwrócili się do człowieka, którego zwą Torstein Tormodson.

– To ja – odrzekłem. – Jam jest Torstein, syn Tormoda.

– Na imię mi Torolf. Ale ludzie mówią na mnie Dorsz, jak ten tu… – Obrócił się i wskazał rybę. Czarnobrody właśnie włożył swoje grube paluchy do rybiego brzucha. – A to Branne Jęzor, mój niewolnik.

Rudobrody uśmiechnął się i postukał pięścią w kadłub.

– Potężny statek! To chyba jedna z największych knar, jakie kiedykolwiek widziałem! Wygląda na duński – dodał, nie czekając na moją odpowiedź. – Wysłano nas, byśmy pokazali wam drogę do zagrody godego. Jestem bratankiem Torgeira Mędrca Torkelsona. Jest godim w tym okręgu i mam wam przekazać, że możecie dziś u niego nocować.

Odpowiedzi nie oczekiwał. Dał głową znak niewolnikowi, który odłożył dorsza i wskoczył do wody. Poszedł do nas i oparł się barkiem o kadłub, a my zrobiliśmy to samo co on. Znowu krzyknąłem do ludzi, aby wstrzymali oddech i pchali. W końcu statek się uwolnił.


Torgeir Mędrzec Torkelson był w tamtych czasach najpotężniejszym mężem w południowo-zachodniej Islandii. Mieliśmy szczęście, że szliśmy za islandzkim statkiem kupieckim, bo na pokładzie byli ludzie z jego rodu. Gdybyśmy popłynęli za nimi dalej, doprowadziliby nas do Kollefjorden, będącego wówczas siedzibą godego. Torolf i jego sługa weszli do nas na pokład; ich karv wzięliśmy na hol, nasz przewodnik wskazywał mielizny, mówił, którędy płynąć, i po krótkim czasie naszym oczom ukazała się sadyba godego. Leżała w głębi fiordu, na lekko nachylonym zboczu, o dobry rzut kamieniem od brzegu. Z porośniętego trawą lądu wyrastał kamienisty cypel i pod jego osłoną mogły cumować statki, rzucając kotwicę od strony rufy, a liny na ląd. W tym miejscu znajdowała się głębia i można było podprowadzić statek tak blisko kamienistego przylądka, że stojąc na dziobie, bez trudu stawiało się stopę na lądzie. Statek kupców już tam cumował, w towarzystwie kilku innych jednostek – sześciu mniejszych karvów, a także trzech knar podobnych do naszej, z końską studzienką i wysoką wolną burtą. Torolf Dorsz poradził, byśmy dobili od wewnętrznej strony cumowiska, gdzie było na tyle płytko, że koń mógł stanąć na dnie. Nasz przewodnik wskazał też w kierunku zielonych równin na tyłach sadyby. Jeśli miałbym ochotę, mogę na pastwisko wyprowadzić kozy, które robią taki harmider pod pokładem.

– Nie ma lepszej paszy niż islandzka trawa – dodał.

To, że godi przyjmował u siebie przyjezdnych, wcale nie było czymś niezwykłym. W czasach, kiedy zjawiliśmy się na Islandii, tamtejszych rodów było niewiele i nie mieszkali tu wystarczająco długo, by rozproszyć swoje dzieci i wnuki po całej wyspie, jak to uczynili później. Dlatego na wszystkich przybywających do tego kraju mężczyzn i kobiety patrzono przyjaźnie, jak na świeżą krew. Torgeir Mędrzec Torkelson był, na co wskazywało jego imię, najmądrzejszym człowiekiem na Islandii. Gdy razem z Bjørnem i Halvorem wyskoczyłem na ląd, stał już od pewnego czasu przy swoich zabudowaniach, nie spuszczając z nas wzroku. Miał siwą brodę, zwisającą aż na pierś, a odziany był w sięgającą do ziemi niebieską tunikę i opończę. W dłoni trzymał długi kij.

Bjørn, Halvor i ja staliśmy najpierw na skalnej wypukłości na cyplu. Mrużąc oczy, przyglądaliśmy się gospodarstwu i ciągnącym się za nim pastwiskom, a brat był zdania, że rudobrody miał pewnie rację, bo ziemia rzeczywiście sprawiała wrażenie żyznej. Dotarł do końca kamienistego gruntu i wszedł bosymi stopami w zieloną trawę. Przykucnął, wbił palec w glebę i dokładnie go obwąchał.

– To dobra ziemia – zawyrokował, zupełnie jakby się znał na takich sprawach.

Teraz na ląd zeszli również islandzcy kupcy, Valp i Hutten, ten ostatni z Fenrem pod pachą, a Torolf Dorsz i jego niewolnik kiwnięciami dłoni zachęcali nas do kierowania się w górę, ku gospodarstwu.

O Torgeirze Mędrcu Torkelsonie nie mogę rzec złego słowa. Wiem, że niejedno opowiadano o tym, co się wydarzyło w jego posiadłości, ale prawda była taka, że godi okazał się dobrym gospodarzem i nie mam do niego pretensji o to, co tam zaszło. Gospodarstwo składało się z dwóch długich domów: domu niewolników po stronie północno-zachodniej i domu wolnych ludzi po stronie południowo-wschodniej. Stały ścianą szczytową skierowane w stronę fiordu, a rozdzielało je podwórze. Przy ścianach szczytowych skierowanych w głąb lądu stał jeszcze jeden budynek. W jednym końcu mieścił oborę, a w drugiem stajnię z kojcem dla świń pośrodku. Zimą wszystkie zwierzęta z wyjątkiem świń przenoszono do długich domów, ale ponieważ trwało lato, miejsca nie brakowało, zarówno u niewolników, jak i u wolnych. Było to piękne gospodarstwo, z którego każdy wielmoża mógłby być dumny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jomswiking. Winlandia

Подняться наверх