Читать книгу Na Krawędzi Cienia - Brent Weeks - Страница 10
5
ОглавлениеTen Król-Bóg obedrze mnie ze skóry czy zerżnie?
Vi Sovari siedziała w sali recepcyjnej przed salą tronową na Zamku Cenaria. Próbowała podsłuchać Króla-Boga, mimochodem prowokując strażnika, który nie mógł oderwać od niej oczu. Wszystko, czego zdoła się dowiedzieć na temat powodów wezwania, może uratować jej życie. Jej mistrz, Hu Szubienicznik, wprowadził właśnie diuka Tensera Varguna – jednego z khalidorskich arystokratów, którzy zjawili się, żeby pomóc we wcielaniu Cenarii do cesarstwa khalidorskiego. Podobno diuk zamordował cenaryjskiego arystokratę.
To musiało stanowić interesujący problem dla króla, który przedstawiał się jako bóg. Tenser Vargun był zaufanym wasalem, ale ulgowe potraktowanie go miałoby poważne konsekwencje. Ci z cenaryjskich arystokratów, którzy ukorzyli się przed Garothem i którym w zamian za to pozwolono zatrzymać przynajmniej część swoich ziem, mogliby uznać, że jednak mają kręgosłup moralny, i się zbuntować. Ci zaś, którzy się ukrywali, zyskaliby nowy dowód khalidorskiej brutalności i ściągnęliby jeszcze więcej ludzi pod swoje sztandary.
Ale co tu robi pan Szubienicznik? Hu promieniował zadowoleniem z siebie, które Vi znała aż za dobrze.
Skrzyżowała nogi, żeby znowu przyciągnąć uwagę strażnika. Używając terminologii walki – terminologii, której nauczył ją Hu Szubienicznik – to była finta. Ruch nogami przyciągnął uwagę strażnika, odwrócenie głowy w bok zapewniło mu poczucie bezpieczeństwa, a pochylenie się zaoferowało widoki. Nie śmiała skorzystać z magicznego wdzięku tak blisko Króla-Boga, ale nie szkodzi. Jej dekolt sam potrafił czarować.
Miała na sobie dopasowaną niebieską suknię, tak zwiewną, że niemal prześwitującą. Jasno przedstawiła swoje intencje panu Piccunowi, więc krawiec trzymał się prostoty. Suknia została bardzo oszczędnie przyozdobiona haftami – wyłącznie starokhalidorskimi runami przy rąbku i mankietach, inskrypcjami ze starożytnego erotyka. Żadnych koronek, żadnych falbanek, tylko proste linie i krągłości. Pan Piccun, notoryczny zbereźnik, jedynie tę suknię uznał za stosowną na audiencję u Króla-Boga.
– Ten człowiek ma dziesiątki żon – prychnął krawiec. – Niech te krowy przemawiają do niego jedwabiem. Ty zaśpiewasz mu słodkimi tonami ciała.
Vi uniosła nagle wzrok i przyłapała strażnika na tym, że znowu się na nią gapi. Przyszpiliła go spojrzeniem do ściany. Poczucie winy rozbłysło na jego twarzy i zanim zdążył je pokryć zuchwałością albo odwrócić wzrok, Vi wstała i podeszła do niego.
Rzecz jasna był to Khalidorczyk, więc dostosowała się do tego. Poczucie przestrzeni osobistej u Khalidorczyków nie było tak rozwinięte jak u Cenaryjczyków. Przebicie bańki owej przestrzeni oznaczało – przy jednoczesnym pamiętaniu o wszystkich innych konotacjach tego faktu – podejście tak blisko, że strażnik musiał poczuć nie tylko perfumy, ale nawet zapach jej oddechu. Podeszła, popatrzyła mu w oczy przez kolejną sekundę. Już miał się odezwać, ale go uprzedziła:
– Przepraszam – nadal patrzyła mu w oczy w wielkim skupieniu – mogę tu usiąść?
– Ja wcale nie patrzyłem... to znaczy...
Usiadła na jego krześle, krok od drzwi, z ramionami wysuniętymi do przodu i uniesioną twarzą, piękna jak anioł. Jasne włosy miała upięte do góry, więc sploty warkoczy nie zasłaniały widoku.
Pokusa była zbyt wielka. Spojrzenie strażnika przesunęło się odrobinę od jej oczu do dekoltu, a potem znowu przeskoczyło do twarzy.
– Proszę? – powiedziała z uśmieszkiem, który mówił, że owszem, zauważyła, i że nie, nie ma nic przeciwko.
Odchrząknął.
– Ehm, nie sądzę, żeby to był jakiś problem – powiedział.
– ...nie mogę iść prosto na Dno, to by nie posłużyło naszemu celowi – powiedział ktoś tenorem.
To musiał być diuk Vargun. Ale mówił z takim przekonaniem...
Skąd u niego taka pewność siebie?
Vi słyszała, jak jej mistrz odpowiada, ale nie wiedziała co. Potem odezwał się Król-Bóg, nie wychwyciła jednak niczego poza:
– ...w celach dla pospólstwa aż do procesu... Potem na Dno...
– Tak jest, Wasza Świątobliwość – odpowiedział diuk Vargun.
Vi miała mętlik w głowie. Cokolwiek planowali, w głosie khalidorskiego diuka nie pojawiło się nic, co kojarzyłoby się z więźniem błagającym o łaskę. Mówił jak posłuszny wasal, który poświęca się dla wyższego celu, a na końcu drogi czeka na niego nagroda.
Nie miała czasu na poskładanie tego w całość, bo drzwi otworzyły się i jej mistrz wyprowadził diuka Varguna. Wbrew temu, co słyszała, diuk wyglądał na zmaltretowanego fizycznie i psychiczne, ubranie miał brudne i w nieładzie, a wzroku nie odrywał od posadzki.
Przechodząc, Hu Szubienicznik odwrócił się do niej. Siepacz miał tak delikatne rysy twarzy, że nie wystarczyłoby powiedzieć, że jest przystojny. Ze wspaniałymi jasnymi włosami do ramion i wyrzeźbioną sylwetką nadal był piękny, chociaż dawno skończył trzydziestkę. Posłał jej gadzi uśmiech i powiedział:
– Król-Bóg przyjmie cię teraz.
Vi przeszedł dreszcz, ale wstała i weszła do sali tronowej. W tej komnacie nieżyjący król Gunder wynajął ją, żeby zabiła Kylara Sterna. Ona terminowała u Hu Szubienicznika, a Kylar u drugiego najlepszego siepacza w mieście, Durzo Blinta, którego bardziej szanowano, równie się obawiano i o wiele mniej potępiano niż jej mistrza. Zabicie Kylara miało być jej majstersztykiem, ostatnią robotą w ramach terminu u siepacza. Dałoby jej wolność – uwolniłoby ją od Hu.
Spartoliła robotę i później tego samego dnia, w tej właśnie sali ktoś, kogo nazywano Aniołem Nocy, zabił trzydziestu Khalidorczyków, pięciu czarowników i syna samego Króla-Boga. Vi przypuszczała, że pewnie tylko ona podejrzewa, że to Kylar jest Aniołem Nocy. Na Nysosa! Kylar stał się legendą w tym samym dniu, w którym miałam go pod nożem. Mogłam zabić legendę, zanim się stała legendą.
W sali nie zachowały się żadne ślady walki. Zmyto krew, ślady ognia i magii. Komnata wyglądała nieskazitelnie. Po obu stronach siedem kolumn podpierało łukowate sklepienie, a grube khalidorskie gobeliny udrapowane na ścianach chroniły przed jesiennym chłodem. Król-Bóg siedział na tronie w otoczeniu straży, Vürdmeisterów w czarno-czerwonych szatach, doradców i sług.
Vi spodziewała się, że zostanie wezwana, ale nie miała pojęcia po co. Król-Bóg wiedział, że Kylar jest Aniołem Nocy? Miała zostać ukarana za to, że pozwoliła umrzeć synowi Króla-Boga? Czyżby mężczyzna, który ma dziesiątki żon, chciał zerżnąć jeszcze jedną ładną dziewczynę? A może po prostu był ciekawy i chciał zobaczyć jedynego siepacza płci żeńskiej w mieście.
– Myślisz, że jesteś sprytna, Viridiano Sovari? – zapytał Król-Bóg.
Garoth Ursuul był młodszy niż się spodziewała; miał może z pięćdziesiąt lat, ale zachował wigor. Był potężnie zbudowany, łysy jak kolano, a jego spojrzenie ciążyło jej jak młyńskie kamienie.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Świątobliwość – zaczęła, zamierzając zadać pytanie, ale zmieniła zdanie. – Tak. I mówią na mnie Vi.
Przyzwał ją gestem, a ona weszła po czternastu schodkach i stanęła dokładnie przed tronem. Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, ale nie ukradkiem, jak to zwykle robili mężczyźni, ani pożądliwie czy zuchwale. Garoth Ursuul popatrzył na nią, jakby była kopcem ziarna, a on próbował oszacować jego wagę.
– Zdejmij sukienkę – powiedział.
Modulacja jego głosu niczego jej nie podpowiadała. Równie dobrze mógłby skomentować pogodę. Chciał, żeby go uwiodła? Nie obchodziło jej, czy Garoth Ursuul ją przeleci, ale gdyby do tego doszło, zamierzała być beznadziejna. Rola kochanki Króla-Boga była zbyt niebezpieczna. Odkąd wkroczyła w wiek dorastania, grzała łóżko już jednemu potworowi i nie zamierzała zajmować się następnym. A jednak bóg, król czy potwór, Garoth Ursuul nie należał do tych, którym chciałaby się narazić.
Vi natychmiast posłuchała. W dwie sekundy suknia pana Piccuna zsunęła się na podłogę. Vi nie włożyła bielizny, nałożyła tylko trochę perfum między kolanami. Skrupulatnie wypełniła polecenie. Nie mógł mieć do niej o to pretensji, chociaż wiedziała, że nagła nagość nie była równie ponętna jak powolne rozbieranie się albo kusząca koronkowa bielizna. Niech Ursuul uzna ją za nieudolną uwodzicielkę, niech uzna ją za zdzirę, niech sobie myśli, co chce, dopóki trzyma ręce przy sobie. Poza tym nie będzie się kuliła – nie dałaby tej satysfakcji żadnemu mężczyźnie. Vi czuła na sobie spojrzenia wszystkich dworzan, doradców, Vürdmeisterów, służących i strażników na sali. Miała to w nosie. Nagość była jej zbroją. Oślepiała śliniących się głupców. Nie widzieli niczego innego, kiedy patrzyli na jej ciało.
Garoth Ursuul znowu obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, a wyraz jego oczu nie zmienił się ani na jotę.
– Nie byłoby z tobą żadnej zabawy – powiedział. – Już jesteś dziwką.
Z jakiegoś powodu słowa tego strasznego człowieka zabolały ją. Stała przed nim naga, a on całkowicie stracił zainteresowanie. Tego właśnie chciała, ale mimo wszystko zabolało.
– Wszystkie kobiety są dziwkami – powiedziała. – Niezależnie od tego, czy sprzedają ciało, czy uśmiech i wdzięk, albo lata macierzyństwa i posłuszeństwa wobec mężczyzny. Świat czyni z kobiety dziwkę, ale to kobieta ustala warunki. Wasza Świątobliwość.
Rozbawiło go jej nagłe uniesienie, ale rozbawienie zaraz minęło.
– Myślałaś, że nie zobaczę, co zrobiłaś z moim strażnikiem? Myślałaś, że możesz mnie podsłuchiwać?
– Oczywiście, że tak – odpowiedziała Vi, ale teraz jej nonszalancja była czystą grą.
Widział mnie? Przez ścianę?! Wiedziała, że musi się trzymać swojej brawury, albo równie dobrze może od razu zapaść się pod posadzkę. W przypadku Króla-Boga, jeśli chce się wygrać, trzeba grać tak, jakby się gardziło życiem. Słyszała jednak o graczach, którzy mimo to przegrywali.
Król-Bóg zaśmiał się, a dworzanie mu zawtórowali.
– Oczywiście, że tak – powtórzył. – Podobasz mi się, moulina. Nie zabiję cię dzisiaj. Niewiele kobiet stawiałoby się królowi, już nie wspominając o bogu.
– Nie jestem taka jak inne kobiety, które Wasza Wysokość spotkał – wyrwało się Vi, zanim ugryzła się w język.
Uśmiech Króla-Boga przygasł.
– Masz za wysokie mniemanie o sobie. Za to cię złamię. Ale nie dziś. Twoje Sa’kagé przysparza nam kłopotów. Idź do swoich przyjaciół z półświatka i dowiedz się, kto jest prawdziwym Shingą. Nie figurantem. Dowiedz się i zabij go.
Vi po raz pierwszy poczuła się naga. Jej zbroja osłabła. Czy był bogiem, czy człowiekiem, pewność siebie Garotha Ursuula była gigantyczna. Powiedział jej, że ją złamie, a potem nie okazał najmniejszej troski o to, że mogłaby go nie posłuchać. To nie był blef. To nie była arogancja. Po prostu korzystał z przywilejów, jakie daje nieograniczona władza. Dworzanie gapili się teraz na nią jak psy pod królewskim stołem, wpatrujące się w łakomy kąsek, który może spaść na podłogę. Vi zastanawiała się, czy Król-Bóg oddałby ją jednemu z nich... albo wszystkim.
– Czy wiesz – zagadnął Król-Bóg – że urodziłaś się czarownicą? Jak to mówicie wy, południowcy, jesteś Utalentowana. Zatem oto coś dla zachęty. Jeśli zabijesz Shingę, uznamy, że to twój majstersztyk, i nie tylko zostaniesz mistrzem w rzemiośle siepaczy, ale osobiście cię wyszkolę. Dam ci moc, o jakiej Hu Szubienicznik nawet nie śnił. Dam ci przewagę nad nim, jeśli tak wolisz. Jeżeli jednak mnie zawiedziesz... cóż. – Uśmiechnął się. – Nie zawiedź mnie. A teraz odejdź.
Wyszła z bijącym sercem. Sukces oznaczał zdradę własnego świata. Zdradę cenaryjskiego Sa’kagé, najgroźniejszego świata przestępczego w całym Midcyru! Oznaczał zabicie przywódcy tego świata dla nagrody, co do której nawet nie była pewna, czy ją chciała. Szkolenie na czarownicę u samego Króla-Boga? Kiedy mówił, zobaczyła w wyobraźni jego słowa jako pajęczyny, wiążące ją z nim coraz ciaśniej i ciaśniej. Były prawie namacalne; czar spowijający ją jak sieć, prowokujący do walki. Zrobiło jej się niedobrze. Posłuszeństwo było jedyną możliwością. Niezależnie od tego, jak straszny mógł być sukces, porażka nie wchodziła w grę. Słyszała te wszystkie historie.
– Vi! – zawołał Król-Bóg.
Zatrzymała się w połowie drogi do drzwi. Przeraziła się, słysząc swoje imię w jego ustach. Ale Król-Bóg się uśmiechał. Teraz patrzył na jej nagie ciało tak, jakby mógł popatrzeć na nie mężczyzna. Jakiś cień poleciał w jej kierunku, a ona odruchowo złapała lecący kłąb materiału.
– Zabierz sukienkę – powiedział Król-Bóg.