Читать книгу Na Krawędzi Cienia - Brent Weeks - Страница 8

3

Оглавление

Dno Piekła to nie było miejsce dla króla. Stosownie do nazwy Dno znajdowało się na najniższym krańcu cenaryjskiego więzienia nazywanego Paszczą. Wejście do Paszczy było demonicznym obliczem wyrzeźbionym w czarnym szkle wulkanicznym. Więźniów prowadzano rampą prosto do otwartych ust, która często była śliska, gdy ze strachu więźniowie tracili kontrolę nad zwieraczami. Na samym Dnie zaniechano popisów w sztuce kamieniarskiej, stawiając zamiast tego na zwykły, instynktowny strach, jaki budzą ciasne przestrzenie, ciemność, przepaści, upiorne wycie wiatru wznoszącego się z głębin oraz świadomość, że każdego więźnia, z którym będzie się dzielić Dno, uznano za niegodnego czystej śmierci. Na Dnie panował nieubłagany upał i cuchnęło siarką oraz ludzkimi nieczystościami w trzech postaciach: gówna, trupów i brudnych ciał. Paliła się tylko jedna pochodnia umieszczona wysoko w górze po drugiej stronie kraty, która oddzielała te dwunożne zwierzęta od reszty więźniów w Paszczy.

Jedenastu mężczyzn i jedna kobieta dzielili Dno razem z Loganem Gyre. Nienawidzili go z powodu jego noża, mocnego ciała i akcentu człowieka wykształconego. Jakimś cudem nawet wśród tej koszmarnej menażerii składającej się z dziwadeł i zwyrodnialców Logan się wyróżniał.

Siedział zwrócony plecami do ściany. Była tam tylko jedna ściana, bo Dno miało kształt koła. Pośrodku znajdowała się dziura szeroka na pięć kroków, która prowadziła w otchłań. Ściany przepaści były idealnie pionowe, idealnie gładkie, ze szkliwa wulkanicznego. Nie sposób zgadnąć, jak głęboko sięgała. Kiedy więźniowie zrzucali kopniakami nieczystości do dziury, nie było słychać żadnego dźwięku. Jedynym, co wydostawało się z tej dziury, był duszący smród siarczanego piekła, a sporadycznie wycie wiatru... A może duchów? Albo udręczonych dusz zmarłych...?

Początkowo Logan zastanawiał się, dlaczego współwięźniowie załatwiają się pod ścianą i dopiero później – o ile w ogóle – skopują nieczystości do dziury. Za pierwszym razem, kiedy musiał iść za potrzebą, zrozumiał: tylko wariat przykucnąłby przy dziurze. Tu na dole nie można było w żaden sposób narażać się na atak. Kiedy jeden więzień musiał przejść obok drugiego, przesuwał się szybko i nieufnie, warcząc, sycząc i wyrzucając z siebie przekleństwa takim strumieniem, że słowa traciły wszelkie znaczenie. Zepchnięcie drugiego więźnia do dziury to był najprostszy sposób zabicia go.

Co gorsza, skalny pierścień, który otaczał przepaść, miał tylko trzy kroki szerokości i dodatkowo opadał lekko ku dziurze. Ten skrawek skały to był cały świat Mętów. Wąski, śliski przedsionek śmierci. Logan nie spał od siedmiu dni – od przewrotu. Zamrugał. Siedem dni. Zaczynał słabnąć. Nawet Piątak, który zdobył większość z ostatniego posiłku, nie jadł od czterech dni.

– Przynosisz pecha, Trzynasty – powiedział Piątak, piorunując go wzrokiem. – Nie karmili nas, odkąd się zjawiłeś.

Piątak był jedynym, który nazywał go Trzynastym. Reszta zaakceptowała imię, które sam sobie nadal w chwili szaleństwa: Król.

– Chciałeś powiedzieć: odkąd pożarłeś ostatniego strażnika? – zapytał Logan. – Nie sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z obecnym stanem rzeczy?

Wszyscy się zaśmiali oprócz przygłupa Zgrzytacza, który tylko uśmiechnął się bezmyślnie, odsłaniając spiłowane na ostro zęby. Piątak nic nie powiedział, tylko dalej przeżuwał i rozciągał w rękach linę. Już nosił na sobie zwój tak gruby, że niemal przesłaniał jego równie żylastą jak sam sznur sylwetkę. Piątak wzbudzał największy strach spośród wszystkich więźniów. Logan nie nazwałby go przywódcą, bo to sugerowałoby, że wśród więźniów panuje jakiś porządek społeczny. Ci ludzie byli jak zwierzęta: zarośnięci, tak brudni, że nie sposób powiedzieć, jakiego koloru była ich skóra przed uwięzieniem, patrzący dziko i strzygący uszami na najlżejszy odgłos. Wszyscy spali czujnie. I, odkąd Logan się tu zjawił, zjedli dwóch ludzi.

„Zjawił”? Po prostu tu wskoczyłem. A mogłem po prostu szybko umrzeć. Teraz będę siedział tu wieczność, a przynajmniej do chwili, kiedy mnie pożrą. Na bogów, oni mnie zjedzą!

Od narastającego przerażenia i rozpaczy jego uwagę oderwał ruch po drugiej stronie Dna. To była Lilly. Ona jedna nie przywierała do ściany. Nie zważała na dziurę, nie bała się. Jakiś mężczyzna złapał ją za sukienkę.

– Nie teraz, Jake – powiedziała do jednookiego mężczyźny.

Jake trzymał ją jeszcze chwilę, ale kiedy poruszyła znacząco brwią, puścił jej sukienkę, klnąc przy tym. Lilly usiadła obok Logana. To była prosta kobieta w nieokreślonym wieku. Mogła mieć około pięćdziesiątki, ale Logan domyślał się, że bliżej jej do dwudziestki – nadal miała większość zębów.

Nie odzywała się przez dłuższy czas. A potem, kiedy już zainteresowanie jej zmianą miejsca osłabło, podrapała się z roztargnieniem w krocze i powiedziała:

– Co zamierzasz?

Głos miała młody.

– Zamierzam wyjść stąd i zamierzam odzyskać królestwo.

– Trzymasz się tej gadki o Królu. Będą myśleli, że zwariowałeś. Widzę, że rozglądasz się jak zagubiony dzieciak. Żyjesz ze zwierzętami. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być potworem. Chcesz się czegoś trzymać, schowaj to głęboko. A potem rób co trzeba. – Klepnęła się w kolano i poszła do Jake’a.

Po kilku chwilach Jake się z nią parzył. Zwierzęta w ogóle się tym nie przejęły. Nawet nie patrzyły.

* * *

Szaleństwo już go dopadało. Dorian trzymał się w siodle tylko dzięki instynktowi. Świat zewnętrzny wydawał się daleki, nieważny, ukryty za mgłą, podczas gdy wizje były bliskie, żywe, intensywne. Gra trwała i pionki się przesuwały, a wizja Doriana rozrosła się jak nigdy dotąd. Anioł Nocy ucieknie do Caernarvon; jego moce rosły, ale on ich nie używał.

Co ty wyprawiasz, chłopcze? Dorian chwycił się tego życia i zaczął je badać wstecz. Rozmawiał z Kylarem raz i przepowiedział mu śmierć. Teraz już wiedział, dlaczego nie przewidział też tego, że Anioł Nocy umrze, a zarazem nie umrze. Durzo go zmylił. Dorian widział, że życie Durzo przeplata się z wieloma innymi żywotami. Widział to, ale nie rozumiał.

Kusiło go, żeby spróbować wyśledzić wstecz wszystkie żywoty Durzo aż do pierwszego, kiedy Durzo otrzymał ka’kari, które teraz miał Kylar. Kusiło go, żeby sprawdzić, czy zdołałby odnaleźć życie Ezry Szalonego – z pewnością takie życie płonęłoby tak jasno, że nie sposób je przeoczyć. Może wtedy mógłby podążyć za Ezrą, dowiedzieć się, co wielki mag wiedział, dowiedzieć się, jak tę wiedzę zdobył. Ezra stworzył ka’kari siedem wieków temu, a ka’kari uczyniło Kylara nieśmiertelnym. Tylko trzy kroki do jednego z najbardziej szanowanych i potępianych magów w historii. Trzy kroki! Trzy kroki do odnalezienia kogoś tak sławnego, kto nie żył od tak dawna. To było kuszące, ale zajęłoby sporo czasu. Może wiele miesiący. Ale, och, jakich rzeczy mógłby się dowiedzieć!

Dowiedziałbym się wiele o przeszłości, podczas gdy teraźniejszość się rozpada. Skup się, Dorianie, skup.

Czepiając się z powrotem życia Kylara, Dorian prześledził je od dzieciństwa w Norach, przyjaźni z Elene i Jarlem, poprzez gwałt na Jarlu, okaleczenie Elene, do pierwszego zabójstwa jedenastoletniego Kylara, terminowania u Durzo i nauki u Mamy K, kojącego wpływu hrabiego Drake’a, przyjaźni z Loganem, ponownego spotkania z Elene, kradzieży ka’kari, przewrotu na zamku, zabicia mistrza i odszukania Rotha Ursuula.

Mojego młodszego brata, pomyślał Dorian, i potwora, jakim kiedyś sam byłem.

Skup się, Dorianie. Wydawało mu się, że coś usłyszał, krzyk, jakieś poruszenie w przyziemnym świecie, ale nie pozwolił, żeby znowu coś go rozproszyło. Tu! Patrzył, jak Kylar w imię sprawiedliwości otruł Mamę K i jak w imię miłosierdzia dał jej antidotum.

Dorian wiedział, jakich wyborów dokonał ten młody człowiek, ale nie wiedząc dlaczego, nie był w stanie zgadnąć, jaką drogę obierze w przyszłości Kylar. Chłopak już nie raz obrał mniej oczywistą ścieżkę, albo wręcz niemożliwą drogę. Mając wybór między odebraniem życia swojej miłości a odebraniem go swojemu mentorowi, zdecydował się oddać własne. Byk podsunął oba rogi, a Kylar przeskoczył nad głową byka. To Kylar się liczył. W tej chwili Dorian widział nagą duszę młodzieńca.

Teraz cię mam, Kylarze. Teraz cię znam.

Dorian poczuł nagły ból w ręce, ale teraz, kiedy mocno złapał Kylara, nie zamierzał puścić. Kylar gorąco pragnął pogodzić brutalną rzeczywistość ulicy z pobożnymi impulsami hrabiego Drake’a, którymi się zaraził. Zaraził? To słowo przyszło od Kylara. Zatem, tak jak Durzo, widział w miłosierdziu słabość.

Będziesz piekielnie trudny, co?

Dorian zaśmiał się, obserwując, jak Kylar radzi sobie z niekompetentnym Sa’kagé w Caernarvon, jak wybiera zioła, jak płaci podatki, jak się kłóci z Elene, jak stara się być normalnym człowiekiem. Jednakże nie radzi sobie za dobrze, presja narasta. Kylar wyjmuje szary strój siepacza, wychodzi na dachy – zabawne, że robi to niezależnie od wyborów, których dokonał do tej chwili – i pewnej nocy ktoś puka do drzwi i pojawia się Jarl, znowu stawiając Kylara między kobietą, którą kocha, i życiem, którego nienawidzi, a przyjaciółmi, których kocha, i życiem, którego powinien nienawidzić, między jednym obowiązkiem a drugim, między honorem a zdradą. Kylar to Cień o Zmierzchu, rosnący kolos, który jedną stopę postawił pośród dnia, a drugą w mrokach nocy. Jednakże cień to efemeryczne stworzenie i pomroka musi albo pociemnieć, przechodząc w noc, albo pojaśnieć, zamieniając się w dzień. Kylar otwiera drzwi dla Jarla i przyszłość się rozpada...

– Do diabła, Dorianie! – Feir uderza go.

Dorian nagle zdał sobie sprawę, że Feir musiał go spoliczkować już kilka razy, bo szczęka bolała go po obu stronach. Z jego lewą ręką będzie naprawdę źle. Patrzy, gorączkowo zbierając myśli i próbując odnaleźć właściwą szybkość czasu.

Zobaczył, że z ręki wystaje mu strzała. Czarna strzała khalidorskich górali. Zatruta.

Feir znowu go spoliczkował.

– Przestań! Przestań! – zawołał Dorian, wymachując rękami; natychmiast poczuł ból w lewej. Jęknął i zacisnął powieki, ale powrócił. Odzyskał zdrowe zmysły.

– Co się stało? – zapytał.

– Jeźdźcy – powiedział Feir.

– Banda idiotów, którzy chcieli zabrać coś do domu, żeby mieć się czym przechwalać – wyjaśnił Solon.

Rzecz jasna, tym czymś byłyby uszy Solona, Feira i Doriana. Jeden z czterech trupów już nosił naszyjnik z dwojga uszu. Wyglądały na świeże.

– Wszyscy nie żyją? – spytał Dorian.

Był najwyższy czas zająć się strzałą.

Solon smętnie pokiwał głową, a Dorian wyczytał ze śladów historię krótkiej bitwy w ich obozie. Atak nastąpił, kiedy Feir i Dorian rozbijali obóz. Słońce właśnie wpadało w wąską przełęcz w paśmie gór Faltier i jeźdźcy nadjechali od zachodu, myśląc, że promienie oślepią przeciwnika. Dwóch łuczników próbowało osłaniać nadjeżdżających towarzyszy, ale strzelali ze wzniesienia ostro w dół i pierwszymi strzałami nie trafili.

Dalszy ciąg był z góry przesądzony. Solon niezgorzej władał mieczem, a Feir – niebosiężny, monstrualnie silny i szybki Feir – był Arcyszermierzem drugiego stopnia. Solon pozwolił Feirowi zająć się jeźdźcami. Nie zdążył uratować Doriana przed strzałą, ale za pomocą magii zabił obydwu łuczników. Cała walka zajęła pewnie mniej niż dwie minuty.

– Szkoda, bo są z klanu Churaq – powiedział Solon, szturchając jednego z wytatuowanych na czarno młodzików. – Z radością zabiliby tych łajdaków z klanu Hraagl, strzegących khalidorskiego taboru, który ścigamy.

– Myślałem, że Wyjące Wichry są nie do zdobycia – odezwał się Feir. – Skąd jeźdźcy po tej stronie granicy?

Solon pokręcił głową. To przyciągnęło uwagę Doriana do jego włosów, które były całkiem czarne i tylko przy samej skórze pobielały. Odkąd Solon uśmiercił pięćdziesięciu meisterów za pomocą Curocha – niewiele brakowało, a zabiłby i siebie samego ilością magii, jakiej wtedy użył – zaczęły mu rosnąć siwe włosy. Nie szpakowate jak u starszego mężczyzny, ale śnieżnobiałe. Ostro kontrastowały z jego twarzą – twarzą mężczyzny w kwiecie wieku, przystojnego Sethyjczyka o oliwkowej cerze i rysach wyrzeźbionych przez wojskowe życie. Solon początkowo narzekał, że po użyciu Curocha wszystko widzi albo w dziwacznych kolorach, albo w czerni i bieli, ale najwyraźniej to już minęło.

– Nie do zdobycia, owszem – powiedział Solon. – I nie do przejścia dla wojska, zgadza się. Jednakże o tej porze roku, pod koniec lata, ci młodzi ludzie potrafią przejść przez góry. Mnóstwo ich ginie w trakcie wspinaczki, albo nadchodzi burza niewiadomo skąd i zmywa ich ze skały, ale jeśli mają szczęście i siłę, nic ich nie powstrzyma. Gotowy już jesteś z tą strzałą, Dorianie?

Chociaż wszyscy trzej mężczyźni byli magami, oczywiste było, że żaden przyjaciel mu nie pomoże, nie z tym. Dorian był Hoth’salarem, bratem Uzdrowicielem. Nadzieja, że uleczy własne nasilające się szaleństwo, sprawiła, że wspiął się na wyżyny kunsztu leczniczego.

Nagle z ręki Doriana, z ciała wokół grotu, pociekła woda.

– Co to było? – zapytał zielony na twarzy Feir.

– To był płyn z krwi, do której już przeniknęła trucizna. Cały jad powinien zostać na strzale, kiedy ją wyciągniesz – wyjaśnił Dorian.

– Ja? – zapytał Feir; niezdrowa bladość jego twarzy kłóciła się z potężną sylwetką.

– Nie wygłupiaj się – powiedział Solon i sam wyrwał strzałę.

Dorianowi zaparło dech. Feir musiał go złapać. Solon spojrzał na strzałę. Zadziory przygięto, żeby nie rozerwały ciała przy wyjmowaniu, ale drzewce było pokryte czarną skorupą krwi i trucizną, której Dorian nadał krystaliczną strukturę. To sprawiło, że drzewce zrobiło się trzy razy szersze.

Dorian jeszcze ciężko dyszał, ale fale magii już zaczęły tańczyć w powietrzu jak maleńkie świetliki, jak setka pajączków tkających lśniące pajęczyny, kobierce światła. Właśnie ta część robiła wrażenie na jego przyjaciołach. Teoretycznie każdy mag potrafił się uleczyć, ale z jakiegoś powodu nie tylko zwykle nie działało to najlepiej, ale też leczenie czegokolwiek poważniejszego niż niewielka rana było niesłychanie bolesne. Zupełnie jakby pacjent musiał poczuć każdy ból, podrażnienie i swędzenie, które wywołałaby rana w czasie całego okresu gojenia. Kiedy mag leczył kogoś innego, mógł znieczulić pacjenta. Gdy leczył siebie, znieczulenie groziło błędem i śmiercią. Z drugiej strony magi – kobiety magowie – nie miały takich problemów. Rutynowo leczyły same siebie.

– Jesteś niesamowity – powiedział Solon. – Jak ty to robisz?

– To kwestia koncentracji – odpowiedział Dorian. – Miałem sporo praktyki.

Uśmiechnął się, otrząsnął, jakby zrzucał z siebie zmęczenie, i w jednej chwili się ożywił. Był w pełni obecny duchem, co ostatnio zdarzało mu się coraz rzadziej.

Solon sposępniał. Szaleństwo Doriana było nieodwracalne. Będzie się nasilało, aż Dorian stanie się bełkocącym idiotą, sypiającym gdzieś przy drodze albo po stodołach. Nikt nie będzie go szanował i tylko raz, dwa razy do roku będą mu się przytrafiały chwile przytomności umysłu. Czasem te chwile będą przychodzić, kiedy w pobliżu nie znajdzie się nikt, kto by mu powiedział, jaką wiedzę kiedyś posiadł.

– Przestań – powiedział Solonowi Dorian. – Właśnie miałem objawienie. – Powiedział to ze znaczącym uśmieszkiem, dając do zrozumienia, że to było prawdziwe objawienie. – Idziemy złą drogą. A przynajmniej ty. – Dorian wskazał Feira. – Musisz podążać za Curochem na południe od Ceury.

– Co masz na myśli? – zdziwił się Feir. – Myślałem, że jedziemy za mieczem. A poza tym moje miejsce jest przy tobie.

– Solonie, my dwaj musimy jechać na północ od Wyjących Wichrów.

– Chwileczkę... – zaczął Feir, ale oczy Doriana znowu się zaszkliły. Odpłynął. – Cudownie – mruknął Feir. – Po prostu cudownie. Przysięgam, że on to robi specjalnie.

Na Krawędzi Cienia

Подняться наверх