Читать книгу Non stop - Brian Aldiss - Страница 10

CZĘŚĆ DRUGA
MARTWE DROGI
Rozdział 1

Оглавление

W Kwaterach utarło się mawiać: „Myśl tylko raz”; porywczość traktowano jako oznakę mądrości i jeśli ktoś był sprytny, zawsze kierował się impulsem. Inne postępowanie prawie nie wchodziło w grę, skoro melancholijna bezczynność wynikająca z braku motywacji do jakichkolwiek działań groziła wyniszczeniem całego plemienia. Marapper, który biegle rozgrywał na swoją korzyść wszelkie dyskusje, użył tych pomocnych argumentów, aby rozbudzić trzech pozostałych uczestników swojej ekspedycji.

Posłuchali go niechętnie, chwycili tobołki, kurtki i paralizatory, a potem podążyli za nim ponuro korytarzami swojej osady. Mało kto widział ich przemarsz, nie budzili zresztą zainteresowania, ponieważ niedawne świętowanie hojnie obdarowało mieszkańców kacem. Marapper zatrzymał się przed drzwiami swojego mieszkania i odszukał po omacku klucz.

– Po co się zatrzymujemy? Jeśli będziemy się tu wałęsać, złapią nas i posiekają na kawałeczki. Idźmy od razu w poniki, jeśli już mamy iść.

Marapper cierpko wykręcił szeroki policzek w stronę pytającego. Potem znów go odwrócił, nie racząc udzielić odpowiedzi, pchnął drzwi i zawołał:

– Wyjdź, Roy, i poznaj swoich towarzyszy!

Ostrożnie, jak dobry myśliwy starający się uniknąć zasadzki, Complain wyłonił się z paralizatorem w ręku. W milczeniu przyglądał się badawczo trójce, która stała przy Marapperze. Dobrze ich wszystkich znał. Bob Fermour opierał spokojnie łokcie na dwóch wybrzuszonych torbach przywiązanych rzemieniami do pasa i uśmiechał się z rezerwą, Wantage obracał bezustannie w dłoniach swój szermierczy kij, a Ern Roffery, taksator, miał wyzywający i nieprzyjemny wyraz twarzy. Przez długie sekundy Complain wpatrywał się w nich, a oni stali i czekali.

– Nie wyjdę z Kwater z tą ekipą, Marapper – oświadczył stanowczo. – Jeśli to są najlepsi, jakich możesz znaleźć, wykreśl mnie z listy. Myślałem, że to ma być ekspedycja, a nie teatrzyk kukiełkowy.

Kapłan zagdakał niecierpliwie jak cierpiąca na niestrawność kura i ruszył do niego, ale Roffery odsunął go na bok i spojrzał śmiało na Complaina, trzymając dłoń na kolbie paralizatora. Jego wąsy drgały mniej niż sześć cali od podbródka Roya.

– No cóż, mój specu od biegającego mięsa – powiedział. – Tak to widzisz? Nie chcesz znać lepszych od siebie, co? Jeśli myślisz…

– Tak to widzę – potwierdził Complain. – A ty mógłbyś przestać macać tę zabawkę w swojej kaburze, bo usmażę ci palce. Kapłan powiedział mi, że to będzie ekspedycja, a nie przeszukiwanie pokojów z czerwonymi światłami.

– To jest ekspedycja! – ryknął kapłan, wciskając się pomiędzy nich. Z trzęsącą się twarzą spoglądał to na jednego, to na drugiego i parskał wściekle. – To ekspedycja i, na pana, wszyscy pójdziecie ze mną w głąb Martwych Dróg, nawet jeśli będę musiał zatargać tam po kolei wasze zwłoki. Wy głupcy, szczekacie tutaj jak psy na swoje durne pyski, wy nędzni głupcy, czy sądzicie, że któryś z was jest wart choć odrobiny uwagi drugiego, nie mówiąc już o mojej? Zabierajcie swoje rzeczy i ruszajcie, bo naślę na was strażników.

Ta groźba była tak bezsensowna, że Roffery wybuchnął szyderczym śmiechem.

– Przyłączyłem się do ciebie, żeby uciec od ziemistych twarzy, takich jak Complaina – powiedział. – Ale dobrze, niech to będzie na twojej głowie! Prowadź, ty jesteś dowódcą!

– Jeśli tak uważasz, to czemu tracisz czas na głupie awantury? – rzucił oschle Wantage.

– Ponieważ jestem zastępcą dowódcy i zawsze mogę zrobić awanturę, jeśli mi się tak spodoba – odparł Roffery.

– Nie jesteś zastępcą dowódcy – wyjaśnił łagodnie Marapper. – Tylko ja wydaję rozkazy, a wasza grupa idzie za mną i jesteście równi w obliczu prawa.

Na to Wantage zaśmiał się kpiąco, a Fermour powiedział:

– A więc jeśli wasza paczka przestała się użerać, czy moglibyśmy wynieść się stąd, zanim ktoś nas zauważy i raz na zawsze rozwiąże wszystkie nasze problemy?

– Nie tak szybko – rzucił Complain. – Wciąż chcę wiedzieć, co tu robi ten taksator. Dlaczego nie wróci do swojego wyceniania? Miał przyjemną pracę. Dlaczego ją zostawił? To nie ma dla mnie sensu: nie zostawiłbym jej na jego miejscu.

– A nie jesteś przypadkiem śmierdzącym tchórzem? – warknął Roffery, napierając na wyciągnięte ramię kapłana. – Każdy z nas ma własny powód, żeby iść na tę zwariowaną wycieczkę, i mój nie powinien cię obchodzić.

– O co w ogóle robisz tyle hałasu, Complain?! – krzyknął Wantage. – A dlaczego ty idziesz? Jestem całkiem pewien, że nie pragnę twojego towarzystwa.

Nagle między nimi pojawił się krótki miecz kapłana. Widzieli, jak kłykcie zaciśniętej na rękojeści dłoni Marappera stają się coraz bielsze.

– Jako święty mąż – wycedził – przysięgam na każdą kroplę przegniłej krwi w Kwaterach, że wyślę w Długą Podróż następnego, który się odezwie.

Stali sztywno we wrogim milczeniu.

– Słodka, zaprowadzająca pokój klinga – wyszeptał Marapper, a potem polecił zwykłym tonem, ściągając tobół z ramienia: – Zarzuć to na plecy, Roy, i weź się w garść. Ern, zostaw w spokoju swój paralizator – bawisz się nim jak dziewczynka lalką. Uspokójcie się wszyscy i ruszajcie ze mną. Nie rozchodźcie się. Musimy przedostać się przez jedną z barier, żeby wejść w głąb Martwych Dróg, więc trzymajcie się mnie. To nie będzie łatwe.

Zamknął drzwi swojego mieszkania, spojrzał z zadumą na klucz, a potem wsunął go do kieszeni. Nie dając żadnych znaków pozostałym, ruszył korytarzem. Wahali się tylko przez chwilę, a potem posłusznie dołączyli do niego. Żelazne spojrzenie Marappera tkwiło niezachwianie z przodu, zsyłając ich wszystkich do innego, gorszego świata.

Na następnym skrzyżowaniu korytarzy skręcił w lewo i na drugim po nim znowu w lewo. Dotarli tą drogą do krótkiej ślepej uliczki zagrodzonej siatkową bramą. Stał przed nią strażnik, ponieważ była to jedna z bocznych barier.

Strażnik był rozluźniony, ale czujny. Siedział na skrzynce z podbródkiem opartym na dłoni, ale gdy tylko zobaczył pięciu mężczyzn wychodzących zza narożnika, zerwał się i wymierzył do nich z paralizatora.

– Z radością bym strzelił! – wykrzyknął zwyczajowe zawołanie wartownika. Spojrzenie miał twarde, a nogi napięte, tak że nie zabrzmiało to jak nic nieznacząca formułka.

– A ja bym z radością umarł – odparł przyjaźnie Marapper. – Schowaj broń, Twemmers, nie jesteśmy Obcymi. Zdaje mi się, że jesteś trochę niespokojny.

– Zatrzymajcie się albo strzelam! – zawołał strażnik Twemmers. – Czego chcecie?! Stójcie, cała piątka!

Marapper ani na chwilę nie przerwał marszu, a pozostali dotrzymywali mu kroku. Dla Complaina miało to jakiś niewytłumaczalny urok.

– Robisz się zbyt krótkowzroczny do tej pracy, mój przyjacielu! – zawołał kapłan. – Zobaczę się z Zilliakiem i powiem, żeby cię stąd zdjął. To ja, Marapper, twój kapłan, który troszczy się o twoje wątpliwe zdrowie psychiczne, i paru dobrze ci życzących ludzi. Dziś wieczorem nie będzie dla ciebie żadnej krwi, człowieku.

– Zastrzeliłbym każdego – zagroził gwałtownie Twemmers, wymachując bronią, ale cofnął się do siatkowej bramy.

– Cóż, zachowaj swój zapał dla lepszego celu, chociaż nigdy nie będziesz miał większego – powiedział kapłan. – Mam tu dla ciebie coś ważnego.

Podczas tej wymiany zdań Marapper wciąż szedł pewnie naprzód. Byli teraz prawie przy strażniku. Nieszczęsny człowiek wahał się, jak postąpić; inni strażnicy byli w zasięgu głosu, ale bezpodstawne wszczęcie alarmu mogło oznaczać dla niego chłostę, a gorąco pragnął utrzymać bez uszczerbku swoją marną pozycję. To kilkusekundowe niezdecydowanie było zgubne w skutkach. Kapłan ruszył na niego.

Marapper wyciągnął prędko krótki miecz spod płaszcza, z chrząknięciem wbił go głęboko w brzuch strażnika, przekręcił klingę i zręcznie wziął ciało na bark, gdy zgięte wpół padało do przodu. Podniósł je, aż obwisłe ręce Twemmersa uderzyły go w dół pleców, a potem znowu chrząknął, tym razem z zadowoleniem.

– To było świetne, ojcze! – powiedział z podziwem Wantage. – Sam nie umiałbym tego zrobić lepiej!

– Mistrzowska robota! – wykrzyknął Roffery z szacunkiem. Dobrze było widzieć kapłana, który z takim talentem stosuje w praktyce głoszone przez siebie zasady.

– Cała przyjemność po mojej stronie – mruknął Marapper – ale nie podnoście głosu, bo psy nas dopadną. Fermour, czy mógłbyś to wziąć?

Ciało zostało przerzucone na bark Boba Fermoura; ponieważ miał pięć stóp i osiem cali wzrostu i był prawie o głowę wyższy od pozostałych, najłatwiej mógł się z nim uporać. Marapper wytarł dokładnie klingę o kurtkę Complaina, włożył miecz do pochwy i przyjrzał się siatkowej bramie.

Z jednej z obszernych kieszeni wydobył nożyce do drutu i przeciął nimi złącze. Szarpnął za klamkę; brama ustąpiła mniej więcej o cal, a potem utknęła. Ciągnął ją, warcząc, ale nie przesunęła się dalej.

– Daj mi spróbować – powiedział Complain.

Uwiesił się całym ciężarem na bramie i pociągnął. Otworzyła się nagle z ostrym piskiem, sunąc na zardzewiałych łożyskach. Za nią ukazała się studnia, czarna, ziejąca dziura, na pozór bez dna. Wzdrygnęli się i cofnęli o krok, trochę zbici z tropu.

– Ten hałas powinien przyciągnąć większość strażników z Kwater – stwierdził Fermour, oglądając z zainteresowaniem widniejący obok szybu napis ZADZWOŃ PO WINDĘ. – I co teraz, kapłanie?

– Na początek wrzuć tam strażnika – polecił Marapper. – Weselsze miny!

Ciało zostało ciśnięte w ciemność i po chwili z zadowoleniem usłyszeli wyraźny głuchy odgłos.

– Obrzydliwość! – wykrzyknął z zachwytem Wantage.

– Wciąż jeszcze ciepły – szepnął Marapper. – Nie trzeba odprawiać obrządków pośmiertnych, i dobrze się składa, jeśli mamy nadal rościć sobie prawo do życia. No cóż, nie lękajcie się, dzieci, to mroczne miejsce zostało stworzone przez człowieka. Dawniej, jak przypuszczam, jeździł tam w górę i w dół jakiś wózek. Musimy wziąć przykład z Twemmersa, tyle że my nie będziemy się tak spieszyć.

W środku otworu wisiały jakieś liny. Kapłan nachylił się i chwycił je, po czym przekładając dłonie, spuścił się ostrożnie na następny poziom, piętnaście stóp niżej. Rozkołysał się nad przepastnym szybem i znalazł się na wąskim występie. Jedną dłonią chwycił się mocno siatki, a drugą przeciął nożycami złącze. Szarpał ostrożnie, zapierając się stopą, i w końcu otworzył bramę wystarczająco szeroko, żeby mogli się przez nią przecisnąć.

Pozostali pojedynczo poszli w jego ślady. Complain ostatni opuścił górny poziom. Zsunął się po linie, milcząco, bez serdeczności żegnając się z Kwaterami, i wyłonił się obok poprzedników. Cała piątka stała bez słowa w szeleszczącym półmroku, rozglądając się.

Byli na nieznanych terenach, ale każda połać plątaniny poników jest bardzo podobna do innych.

Marapper starannie zamknął za nimi bramę, a potem zwrócił się twarzą do nich, rozprostował ramiona i poprawił płaszcz.

– Wystarczająco dużo zrobiłem w jedno czuwanie jak na takiego starego kapłana – powiedział. – Czy któryś z was miałby ochotę wznowić nasz spór o przywództwo?

– Nigdy się o to nie spieraliśmy – stwierdził Complain, patrząc wyzywająco obok ucha Roffery’ego.

– Nie próbuj mnie prowokować – ostrzegł tamten. – Idę za naszym ojcem, ale posiekam na kawałki każdego, kto zacznie stwarzać problemy.

– Problemów to będzie tu dość, żeby zaspokoić nawet najgłupszy świński apetyt – prorokował Wantage, obracając oszpeconą stronę twarzy ku otaczającej ich ścianie roślinności. – Najmądrzej byśmy zrobili, gdybyśmy przestali gadać i oszczędzili nasze miecze dla cudzych brzuchów.

Niechętnie zgodzili się z nim.

Nachmurzony Marapper otrzepywał w zamyśleniu swój krótki płaszcz; materiał był zakrwawiony na brzegu.

– Teraz się prześpimy – powiedział. – Włamiemy się do pierwszego nadającego się do użytku pomieszczenia i rozbijemy obóz. Musimy tak robić w czasie każdego snu: nie możemy zostawać w korytarzach – to zbyt odsłonięte miejsca. W czterech ścianach możemy wystawić strażników i spać bezpiecznie.

– Czy nie postąpilibyśmy mądrzej, gdybyśmy oddalili się bardziej od Kwater, zanim pójdziemy spać? – zapytał Complain.

– Jeśli ja coś doradzam, to jest to najlepsza rada – oznajmił Marapper. – Czy myślisz, że choć jeden z tamtych nieruchawych sukinsynów będzie nadstawiał swego parszywego karku, wchodząc w nieznany rejon gąszczu, gdzie mógłby wpaść we wszelkie możliwe zasadzki? Żebym nie musiał tracić czasu, odpowiadając na te bezmyślne propozycje, lepiej wszyscy dobrze zrozumcie jedną rzecz: robicie, co wam powiem. To właśnie oznacza jedność, a jeśli nie będziemy działać wspólnie, nie będziemy niczym. Trzymajcie się twardo tej myśli, to przeżyjemy. Wyraziłem się wystarczająco jasno? Roy? Ern? Wantage? Fermour?

Kapłan zaglądał w ich skupione twarze, jakby był świadkiem, któremu okazano podejrzanych. Kryli oczy przed jego spojrzeniem niczym cztery senne sępy.

– Już raz zgodziliśmy się na to wszystko – powiedział niecierpliwie Fermour. – Czego jeszcze chcesz? Żebyśmy całowali cię po butach?

Chociaż pozostała trójka w jakiejś mierze podzielała jego zdanie, warknęli gniewnie na Fermoura, bo na niego było nieco bezpieczniej warczeć niż na kapłana.

– Możecie całować mnie po butach, dopiero gdy zasłużycie na ten przywilej – odparł Marapper. – Ale chcę, żebyście zrobili coś innego. Chcę, żebyście okazywali mi bezwzględne posłuszeństwo, ale domagam się też, byście przyrzekli, że nie będziecie występowali przeciwko sobie. Nie proszę was o to, żebyście sobie ufali, czy o coś równie głupiego. Nie proszę was o łamanie zasad Nauki – jeśli mamy odbyć Długą Podróż, wyruszymy w nią jako ortodoksi. Ale nie możemy pozwolić sobie na ciągłe kłótnie i walki: wasze beztroskie życie w Kwaterach skończyło się. Znamy część niebezpieczeństw, które możemy napotkać: mutanci, Obcy, inne plemiona i wreszcie straszni Ludzie z Dziobu. Ale nie miejcie wątpliwości, że pojawią się także zagrożenia, o których nic nie wiemy. Kiedy poczujecie niechęć do jednego ze swoich towarzyszy, pielęgnujcie tę jasną iskierkę do czasu, gdy zmierzymy się z nieznanym: będzie potrzebna. – Znów popatrzył na nich badawczo. – Przyrzeknijcie – rozkazał.

– No tak, w porządku, tylko… – marudził Wantage. – Oczywiście się zgadzam, ale to najwyraźniej oznacza poświęcenie… cóż, naszych charakterów. Jeśli to zrobimy, ty też musisz ustąpić w pewnej sprawie, Marapper, to znaczy skończyć z tymi wszystkimi przemówieniami. Po prostu powiedz nam, co chcesz, żebyśmy zrobili, i zrobimy to, nie musisz wygłaszać przy tym mowy.

– To brzmi uczciwie – powiedział szybko Fermour, zanim rozgorzał świeży spór. – Na flaki pana, przyrzeknijmy i prześpijmy się.

Zgodzili się zrezygnować z przywileju waśni we własnym gronie i zagłębili się powoli w zewnętrzną warstwę poników, prowadzeni przez kapłana, który wyciągnął ogromny pęk kluczy magnetycznych. Po paru jardach doszli do pierwszych drzwi. Zatrzymali się i kapłan zaczął wypróbowywać po kolei klucze na płytkim odcisku zamka.

Complain tymczasem przebił się trochę dalej i krzyknął do nich po minucie:

– Są tu wyłamane drzwi! Widocznie przechodziło tędy kiedyś inne plemię. Oszczędzilibyśmy sobie kłopotu, gdybyśmy tu weszli.

Zbliżyli się do niego, odgarniając trzeszczące łodygi. Drzwi były otwarte tylko na szerokość palca i przypatrywali im się z pewnymi obawami. Każde drzwi stanowiły wyzwanie, bo otwierały drogę do niewiadomego; wszyscy znali opowieści o wyskakującej zza nich śmierci i ten lęk tkwił w nich głęboko od dzieciństwa.

Non stop

Подняться наверх