Читать книгу Non stop - Brian Aldiss - Страница 9

CZĘŚĆ PIERWSZA
KWATERY
Rozdział 4

Оглавление

Czuwanie powoli dobiegało końca i zbliżał się okres snu; Complainowi, oczekującemu następnej partii kary, żołądek coraz bardziej podchodził do gardła. Raz na cztery snoczuwania w Kwaterach i na wszystkich znanych obszarach wokół nich było ciemno. Nie całkowicie ciemno, gdyż tu i tam na korytarzach świeciły jak księżyce kwadratowe lampy kontrolne, ale w mieszkaniach panował gęsty mrok i księżycowy blask tam nie docierał. Takie było powszechnie uznawane prawo natury. Starzy ludzie mówili wprawdzie, że ich rodzice pamiętali, iż za ich młodości ciemność nie trwała tak długo, ale starzy ludzie znani są z tego, że mylą się w swoich wspomnieniach i snują dziwne opowieści, używając jako tworzywa swojego zaginionego dzieciństwa.

W ciemnościach poniki zapadały się jak puste worki. Ich smukłe łodygi pękały i wszystkie pędy oprócz najmocniejszych czerniały. To była ich krótka zima. Kiedy światło powracało, świeże pędy i odrosty pięły się energicznie w górę, pokrywając martwe i tworząc nową falę zieleni. One z kolei miały być zduszone za cztery snoczuwania. Tylko najbardziej wytrzymałe, rosnące w najlepszych warunkach rośliny mogły przetrwać ten cykl.

Przez całe to czuwanie większość spośród kilkuset mieszkańców Kwater zachowywała się apatycznie, przeważnie leżała na wznak. Ich barbarzyńskie wybuchy radości zawsze kończyły się tym ogólnym bezruchem. Byli wycieńczeni, ale co więcej, nie byli w stanie zanurzyć się znów w surowej codzienności. Bezwład opanował całe plemię. Zniechęcenie otulało ich jak kołdra, a tymczasem gąszcz poników wkradał się na polany za barykadami. Tylko głód mógł ich zmusić do działania.

– Mógłbyś wymordować całą tę gromadę i nikt by nie stawiał oporu – powiedział Wantage i na prawej stronie jego twarzy pojawił się jakby ślad natchnienia.

– Więc dlaczego tego nie zrobisz? – zapytał drwiąco Complain. – Wiesz, co mówi Litania: tłumione złe pragnienie rozrasta się i pożera umysł. No dalej, Dziurawa Gębo!

Natychmiast został chwycony za nadgarstek i ostry nóż śmignął poziomo, po czym zatrzymał się mniej niż cal od jego gardła. Miał naprzeciw siebie pełną nienawiści, straszliwą twarz; jedna połowa była zmarszczona z wściekłości, druga zmarszczona trwale w nic nieznaczącym uśmiechu, wielkie szare oko wpatrywało się beznamiętnie w dal, pochłonięte wyłącznie własnymi obserwacjami.

– Nigdy więcej nie waż się mnie tak nazywać, ty śmierdząca padlino – warknął Wantage. Potem odsunął gwałtownie twarz, opuścił rękę z nożem i odwrócił się do niego plecami. Złość ustąpiła miejsca upokorzeniu, gdy przypomniał sobie, jak jest oszpecony.

– Przepraszam. – Complain żałował tej uwagi, już gdy ją wypowiadał, ale Wantage się nie odwrócił.

Complain powoli ruszył przed siebie, zdenerwowany po tym spotkaniu. Wpadł na Wantage’a, wracając z gąszczu, gdzie śledził zbliżające się plemię. Gdyby zetknęło się z plemieniem Greene’a, co nie było wcale pewne, nastąpiłoby to dopiero po pewnym czasie; najpierw doszłoby do starć między rywalizującymi myśliwymi. To mogło oznaczać śmierć, a z pewnością oznaczało uwolnienie od monotonii. Na razie zamierzał zachować tę wiedzę dla siebie. Niech tę informację przekaże porucznikowi ktoś darzący władze większą sympatią.

Gdy szedł do kwater strażników, aby wymierzono mu karę, nie napotkał nikogo poza Wantage’em. Wciąż panował bezwład; nawet publiczny batożnik nie dał się namówić do wyjścia na zewnątrz i spełnienia swoich obowiązków.

– Będą inne snoczuwania – powiedział. – Do czego ci się tak spieszy? Spadaj i pozwól mi poleżeć. Idź znaleźć sobie nową kobietę.

Complain wrócił więc do swojego mieszkania, a jego żołądek powoli wracał do normalnego stanu. Gdzieś w wąskim bocznym korytarzu ktoś grał na instrumencie strunowym; dosłyszał śpiewane tenorem słowa:

…tę czasoprzestrzeń

…o wiele za długo

…Gloria.


Stara piosenka, słabo pamiętana; uciszył ją bezlitośnie, zamykając drzwi. Znów czekał na niego Marapper; otłuszczoną twarz trzymał w dłoniach, na jego grubych palcach połyskiwały pierścionki.

Complain nagle poczuł, że wie, co kapłan chce powiedzieć: wydawało mu się, że przeżył już tę scenę. Próbował się przedrzeć przez to podobne do pajęczyny wrażenie, ale nic z tego nie wyszło.

– Ekspansji, synu – powiedział kapłan, robiąc ospale znak wściekłości. – Wydajesz się rozgoryczony. Czyżbym się mylił?

– Jest we mnie dużo goryczy, ojcze. Tylko zabijanie mogłoby mi przynieść ulgę. – Complain bardzo się starał powiedzieć coś nieoczekiwanego, ciągle jednak miał wrażenie, że powtórnie odgrywa całą scenę.

– Są inne możliwości oprócz zabijania. Takie, o jakich ci się nie śniło.

– Nie wciskaj mi tego kitu, ojcze. Zaraz powiesz, że życie jest tajemnicą, i będziesz nawijał jak moja matka. Czuję, że muszę kogoś zabić.

– Zabijesz, zabijesz – uspokajał go kapłan. – To dobrze, że tak się czujesz. Nigdy się nie poddawaj, synu: to śmierć dla nas wszystkich. Ponosimy tu karę za jakieś zło, które wyrządzili nasi przodkowie. Wszyscy jesteśmy okaleczeni! Wszyscy jesteśmy ślepi – rzucamy się w niewłaściwych kierunkach…

Znużony Complain wspiął się na swoje łóżko. Złudzenie, że przeżywa tę scenę ponownie, ustąpiło i zaraz o nim zapomniał. Teraz chciał tylko spać. W następne czuwanie mieli go wyrzucić z jego oddzielnego mieszkania i wychłostać, teraz jednak chciał tylko spać. Kapłan przestał mówić. Complain podniósł wzrok i zobaczył, że Marapper opiera się o łóżko i wpatruje w niego. Ich oczy spotkały się na chwilę, ale Complain odwrócił pospiesznie wzrok.

Jedno z najsilniejszych tabu ich plemienia zabraniało patrzeć sobie prosto w oczy: uczciwi, mający jak najlepsze zamiary mężczyźni spoglądali na siebie co najwyżej z ukosa. Complain wysunął zaczepnie dolną wargę.

– Na flaki pana, czego ty ode mnie chcesz, Marapper?! – wybuchnął. Kusiło go, by powiedzieć kapłanowi, że właśnie usłyszał o jego nieprawym pochodzeniu.

– Nie dostałeś swoich sześciu batów, co, Roy, mój chłopcze?

– A co cię to obchodzi, kapłanie?

– Kapłan nie kieruje się egoizmem. Pytam dla twojego dobra, poza tym jestem osobiście zainteresowany twoją odpowiedzią.

– Nie, nie zostałem wychłostany. Jak wiesz, wszyscy leżą jak martwi, nawet publiczny batożnik.

Kapłan znów usiłował spojrzeć mu w oczy. Skrępowany Complain przekręcił się na drugi bok i leżał twarzą do ściany, ale po następnym pytaniu Marappera musiał się odwrócić.

– Czujesz czasem, że mógłbyś oszaleć, Roy?

Mimo woli Complain doznał wizji: biegł przez Kwatery z rozpalonym paralizatorem, wszyscy starali się przed nim ukryć, wzbudzał strach i szacunek, pozwalali mu być panem sytuacji. Serce biło mu niespokojnie. Kilku najlepszych i najbardziej gwałtownych mężczyzn z plemienia – nawet Gregg, jeden z jego braci – wpadło w szał: strzelając, pędzili przez osadę. Niektórzy uciekli potem w niezbadane obszary gąszczu albo przyłączyli się do innych społeczności, bali się bowiem wrócić i ponieść karę. Wiedział, że było to godne mężczyzny, nawet honorowe rozwiązanie, ale kapłan nie powinien nikogo do tego namawiać. Lekarz mógł to zalecić, jeśli mężczyzna był śmiertelnie chory, zadaniem kapłana nie było jednak wywoływanie zamętu, tylko pilnowanie spójności plemienia, wydobywanie frustracji z ludzkich umysłów na powierzchnię, gdzie mogła płynąć swobodnie, nie przeradzając się w skrzepy nerwicy.

Nagle uświadomił sobie, że Marapper zmaga się z kryzysem we własnym życiu, i zastanawiał się przez chwilę, czy ma to jakiś związek z chorobą Bergassa.

– Popatrz na mnie, Roy. Odpowiedz mi.

– Dlaczego mnie o to pytasz? – Siedział teraz, prawie siłą uniesiony przez natarczywy głos kapłana.

– Muszę wiedzieć, co masz w środku.

– Wiesz, co mówi nam Litania: jesteśmy synami tchórzy, spędzamy nasze dni w strachu.

– Wierzysz w to? – zapytał kapłan.

– Oczywiście. To Nauka.

– Potrzebuję twojej pomocy, Roy. Poszedłbyś ze mną tam, gdzie bym cię poprowadził? Nawet poza Kwatery, w głąb Martwych Dróg?

Wszystko to powiedział cicho i szybko. I równie cicho i szybko pulsowało niezdecydowanie w krwi Complaina. Nie zrobił żadnego wysiłku, by podjąć przemyślaną decyzję; musiały rozstrzygnąć nerwy, umysł bowiem nie zasługiwał na zaufanie – wiedział zbyt wiele.

– To wymagałoby odwagi – powiedział w końcu.

Kapłan klepnął się po wielkich udach, ziewając z nerwowym entuzjazmem, i wydał ledwie słyszalny okrzyk.

– Nie, Roy, kłamiesz jak długa lista kłamców, którzy cię spłodzili. Gdybyśmy stąd poszli, uciekli, zbiegli, uchylilibyśmy się od obowiązków ciążących w społeczeństwie na dojrzałych mężczyznach. Ha, wymkniemy się po cichu. To będzie stary akt powrotu do natury, chłopcze, bezowocna próba powrotu na łono przodków. Cóż, pozostanie w tym miejscu byłoby samą głębią i otchłanią tchórzostwa. I co, pójdziesz ze mną?

Coś niejasnego, co kryło się za tymi słowami, umocniło powzięte już przez Complaina postanowienie. Pójdzie! Musi uciec przed tą chmurą, która zawsze rozciągała się zaraz za jego zrozumieniem. Zsunął się z łóżka, usiłując ukryć swoją decyzję przed chytrymi oczami Marappera, dopóki nie dowie się więcej o ryzykownej wyprawie.

– Co my dwaj robilibyśmy sami w gąszczu Martwych Dróg, kapłanie?

Kapłan wepchnął badawczo wielki kciuk w nozdrze i powiedział, patrząc przed siebie znad pięści:

– Nie będziemy sami. Pójdzie z nami czterech innych, starannie dobranych mężczyzn. Przygotowywałem się do tego od pewnego czasu i teraz wszystko jest gotowe. Jesteś niezadowolony, odebrano ci kobietę: co masz do stracenia? Zdecydowanie radzę, żebyś poszedł, oczywiście dla twojego dobra, chociaż mnie też na tym zależy: bardzo mi się tam przyda ktoś ze słabą wolą i okiem myśliwego.

– Kim są tamci czterej, Marapper?

– To powiem ci, kiedy oświadczysz, że idziesz. Gdyby zdradzono mój plan strażnikom, poderżnęliby nam gardła… zwłaszcza moje… w dwudziestu miejscach.

– Co mielibyśmy robić? Gdzie byśmy poszli?

Marapper wstał wolno i przeciągnął się. Przeczesał włosy długimi palcami i na jego twarzy pojawił się najobrzydliwszy szyderczy uśmiech, jaki mógł wymyślić. Wykręcił w tym celu wielkie płaty policzków, jeden w górę, drugi w dół, aż jego usta zwinęły się między nimi jak zasupłana lina.

– Idź sam, Roy, jeśli tak bardzo nie dowierzasz mi jako przywódcy! Cóż, jesteś jak kobieta, same bóle brzucha i pytania. Nie powiem ci nic więcej prócz tego, że moje zamiary są zbyt ambitne, byś mógł je pojąć. Zapanowanie nad statkiem! O to chodzi! Nic innego mnie nie zadowoli! Całkowite zapanowanie nad statkiem – nawet nie wiesz, co te słowa znaczą.

Przestraszony srogością oblicza kapłana Complain powiedział po prostu:

– Nie miałem zamiaru odmówić.

– To znaczy, że pójdziesz?

– Tak.

Marapper bez słowa chwycił go z zapałem za ramię. Policzki mu błyszczały.

– A teraz powiedz mi, kim są ci czterej, którzy z nami pójdą – zażądał Complain, zaniepokojony od chwili, kiedy się zdecydował.

Marapper puścił jego ramię.

– Znasz stare porzekadło, Roy: prawda nigdy nikogo nie uczyniła wolnym. Dowiesz się wkrótce. Lepiej, żebym ci teraz tego nie mówił. Zaplanowałem, że wyruszymy na początku następnego snu. Teraz cię opuszczę; mam jeszcze coś do zrobienia. Nikomu ani słowa.

W drzwiach jednak przystanął. Wepchnął dłoń pod długą szatę, wyciągnął coś i zamachał tym triumfalnie. Complain rozpoznał książkę, zbiór tekstów do czytania używany przez wymarłych Gigantów.

– Oto klucz do naszej potęgi! – powiedział teatralnie Marapper i wsunął ją z powrotem za pazuchę. A potem zamknął za sobą drzwi.

Complain stał na środku mieszkania nieruchomo jak rzeźba, tylko jego głowa pracowała. A w jego głowie był tylko krąg myśli, prowadzących donikąd. Ale Marapper był kapłanem, Marapper posiadał wiedzę, której większość ludzi nie zdobyła. Marapper musi dowodzić. Po chwili Complain podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.

Kapłan jednak już gdzieś zniknął. W pobliżu nie było nikogo oprócz Mellera, brodatego artysty. Malował coś jaskrawego na ścianie korytarza przed swoim mieszkaniem, ze sprytnym skupieniem na twarzy nakładając różne farby, które zgromadził w czasie poprzedniego snoczuwania. Pod jego pędzlem na ścianie powstawał skaczący w górę wielki kot. Malarz nie zauważył Complaina.

Robiło się późno. Complain poszedł coś zjeść w prawie opustoszałej mesie. Spożył posiłek jak w transie. Gdy wrócił, Meller dalej malował zapamiętale. Roy zamknął drzwi i przygotowywał się powoli do snu. Szara suknia Gwenny ciągle wisiała na haczyku koło łóżka; zerwał ją nagle i cisnął tam, gdzie nie sięgał jego wzrok, za szafkę. Potem położył się i pozwolił ciszy trwać.

Nagle do pokoju wpadł Marapper, pękaty i potwornie zadyszany. Chwytał z trudem powietrze i szarpał róg płaszcza, który sobie przytrzasnął drzwiami.

– Ukryj mnie, Roy, szybko! No już, nie gap się, głupcze. Wstawaj, wyciągnij nóż. Strażnicy zaraz tu będą. I Zilliac. Ścigają mnie. Zmasakrowaliby wszystkich biednych starych kapłanów, którzy by się im nawinęli. – Mówiąc to, podbiegł do łóżka Complaina, odsunął je od ściany i przykucnął za nim.

– Co zrobiłeś? – chciał wiedzieć Complain. – Dlaczego cię gonią? Dlaczego właśnie tu się chowasz? Czemu mnie w to wciągasz?

– Nie chciałem cię wyróżniać. Po prostu przypadkiem byłeś blisko, a nóg nie mam stworzonych do biegania. Moje życie jest w niebezpieczeństwie. – Wypowiadając te słowa, Marapper rozglądał się szaleńczo, jakby szukał lepszej kryjówki, a potem najwyraźniej postanowił zostać tam, gdzie był. Gdy odpowiednio ułożył koc na brzegu łóżka, stał się niewidoczny od strony drzwi. – Na pewno widzieli, jak tu wchodziłem. Nie chodzi o to, że troszczę się o własną skórę, ale mam plany. Ujawniłem nasze zamiary jednemu ze strażników, a on od razu poszedł powiedzieć o nich Zilliacowi.

– Dlaczego miałbym…? – zaczął ostro Complain, lecz urwał, zaalarmowany szuraniem butów za drzwiami, które zaraz otworzyły się gwałtownie i odskoczyły na zawiasach. Minęły go tylko o parę cali, bo stał częściowo za nimi.

Krytyczna sytuacja wzmogła jego pomysłowość. Ścisnął rękami twarz i zgiął się do przodu. Jęcząc głośno, zataczał się, udając, że uderzył go kant drzwi. Przez palce widział, jak Zilliac, prawa ręka porucznika, pierwszy w kolejce do władzy, wpadł do pokoju i kopnięciem zamknął za sobą drzwi. Wpatrywał się z wściekłą pogardą w Complaina.

– Starczy już tego ohydnego skamlenia, człowieku! – krzyknął. – Gdzie jest kapłan?! Widziałem, jak tu wchodził!

Gdy Zilliac z paralizatorem gotowym do strzału odwracał się, żeby zlustrować pomieszczenie, Complain w mgnieniu oka podniósł za nogę drewniany stołek Gwenny i spuścił go na podstawę jego czaszki, trafiając w sam środek naprężonego karku. Rozległ się rozkoszny odgłos rozłupywanego drewna i kości, a potem Zilliac runął jak długi. Ledwie padł na pokład, Marapper był na nogach. Z wysiłkiem, ukazując wszystkie zęby, przewrócił na bok ciężkie łóżko, tak że spadło poprzecznie na leżącego mężczyznę.

– Mam go! – zawołał kapłan. – Na flaki pana, mam go! – Poruszając się zwinnie jak na otyłego człowieka, podniósł paralizator Zilliaca i stanął twarzą do drzwi. – Otwórz, Roy! Bez wątpienia na zewnątrz są inni, więc teraz albo nigdy, jeśli chcemy wyjść z tego z całymi gardłami.

Ale Complain nie zdążył nic zrobić, bo w tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież. Stał w nich Meller, chowając nóż do pochwy. Malarz był blady jak ugotowany kurczak.

– Oto ofiara dla ciebie, kapłanie – oświadczył. – Lepiej go tu wciągnę, zanim ktoś nadejdzie.

Chwycił za kostki strażnika, który leżał skręcony na korytarzu. Complain przyszedł mu z pomocą i razem zawlekli bezwładne ciało do środka, a potem zamknęli drzwi. Meller oparł się o ścianę i wytarł chusteczką czoło.

– Nie wiem, co kombinujesz, kapłanie – powiedział – ale kiedy ten gość usłyszał raban w środku, chciał przyprowadzić swoich przyjaciół. Pomyślałem, że będzie najlepiej, jeśli go załatwię, nim zacznie się tutaj impreza.

– Niech odbędzie Długą Podróż w spokoju – rzekł słabym głosem Marapper. – Dobra robota, Meller. Właściwie to wszyscy dobrze sobie poradziliśmy jak na amatorów.

– Mam nóż do rzucania – wyjaśnił Meller. – Na szczęście, bo nie lubię walki wręcz. Mógłbym usiąść?

Poruszając się nieprzytomnie, Complain ukląkł między ciałami i sprawdził, czy któreś serce bije. Zaledwie się do tego zabrał, zwykły Complain został odepchnięty na bok i jego miejsce zajął ktoś inny, zachowujący się jak automat człowiek o zręczniejszych ruchach i niezawodnym refleksie. To on dochodził do głosu podczas polowania. Teraz jego ręka obmacująca Zilliaca i zgiętego strażnika nie odkryła tętna u żadnego z nich.

W małych plemionach śmierć była czymś tak powszednim jak karaluchy. „Umieranie to najdłuższa rola człowieka” – głosił ludowy wiersz. Ten rozciągnięty w czasie spektakl, tak często oglądany, stanowił temat dużej części Nauki: trzeba było sobie z nim radzić w uroczysty sposób. Był straszny, a nie wolno pozwolić, by strach zamieszkał w człowieku. Kierujący się odruchami człowiek w Complainie, stojący teraz twarzą w twarz ze śmiercią, od razu padł na pokład i złożył pierwszy pokłon, tak jak go wychowano.

Widząc tę podpowiedź, Marapper i Meller natychmiast do niego dołączyli, przy czym kapłan pochlipywał łagodnie. Dopiero kiedy spełnili swoją skomplikowaną powinność i wypowiedzieli ostatnie słowa wyprawiające zmarłych w Długą Podróż, powrócili do mniej więcej normalnego stanu.

Potem siedzieli przestraszeni, ciesząc się nieśmiało ze swojego zwycięstwa i spoglądając na siebie ponad nieruchomymi ciałami. Na zewnątrz panowała głęboka cisza; tylko powszechne próżniactwo po niedawnym święcie uchroniło ich od tłumu ciekawskich i ujawnienia zbrodni. Complain stwierdził w końcu, że znów może myśleć.

– A co ze strażnikiem, który powiedział o twoim planie Zilliacowi? – zapytał. – Wkrótce będziemy mieli przez niego kłopoty, Marapper, jeśli tu zostaniemy.

– Choćbyśmy zostali tu na zawsze, on nie sprawiłby nam kłopotu – zapewnił kapłan. – Co najwyżej nasze nozdrza mogłyby poczuć się urażone. Leży teraz tutaj przed nami. – Wskazał na mężczyznę, którego wciągnął Meller, i dodał: – Wygląda na to, że nikt inny nie został powiadomiony o moich planach. A więc szczęście nam sprzyja: minie jeszcze trochę czasu, nim zaczną się poszukiwania Zilliaca. Podejrzewam, że on miał jakiś własny mały plan, inaczej wziąłby eskortę. Tym lepiej dla nas. Chodź, Roy, musimy jak najszybciej wyruszyć. Powietrze w Kwaterach nie jest już dla nas zdrowe. – Podniósł się, ale nieoczekiwanie nogi mu zadrżały i szybko znowu usiadł. Wstał jeszcze raz, ostrożnie, i powiedział na swoje usprawiedliwienie: – Jak na wrażliwego człowieka, sprawnie poradziłem sobie z tym łóżkiem, prawda?

– Wciąż nie wiem, dlaczego cię ścigali, kapłanie – stwierdził Meller.

– Tym bardziej doceniamy twoją błyskawiczną pomoc – podziękował gładko Marapper, zmierzając ku drzwiom.

Meller oparł się o nie ramieniem i oznajmił:

– Chcę się dowiedzieć, w co jesteście wplątani. Wydaje mi się, że ja też teraz w tym siedzę.

Marapper zatrzymał się, ale nic nie mówił. Complain zapytał bez namysłu:

– Dlaczego nie pozwolisz mu pójść z nami, Marapper?

– A więc… – powiedział artysta z zadumą – obaj opuszczacie Kwatery! Życzę wam powodzenia, przyjaciele… mam nadzieję, że znajdziecie to, czego idziecie szukać. Ja sam wolę zostać tutaj, w bezpiecznym miejscu, i malować, choć dziękuję za zaproszenie.

– Pomijając ten drobny szczegół, że nie usłyszałeś ode mnie żadnego zaproszenia, zgadzam się z wszystkim, co mówisz – stwierdził Marapper. – Pokazałeś się przed chwilą z dobrej strony, przyjacielu, ale ja potrzebuję przy sobie tylko prawdziwych ludzi czynu, poza tym ma to być garstka, a nie armia.

Gdy Meller odsunął się na bok, Marapper chwycił za klamkę i z większą życzliwością powiedział:

– Znaczenie naszego życia jest mikroskopijne, ale sądzę, że teraz zawdzięczamy je tobie, malarzu. Wracaj do swoich farb z naszymi podziękowaniami i nie mów nikomu ani słowa.

Kapłan ruszył pospiesznie korytarzem i Complain musiał wydłużyć krok, żeby znaleźć się u jego boku. Sen ogarnął plemię. Minęli spóźnionego wartownika, który szedł do jednej z tylnych barykad, dwaj młodzi mężczyźni i dwie dziewczyny w jaskrawych ciuchach starali się uchwycić ponownie ducha skończonej zabawy, poza tym ta część korytarza była opustoszała.

Marapper skręcił nagle w bok i poprowadził go do własnej kwatery. Rozglądając się ukradkiem, wyjął klucz magnetyczny i otworzywszy drzwi, popchnął Complaina do przodu. Było to wielkie pomieszczenie, ale zapchane nabytkami gromadzonymi przez całe życie, tysiącem przedmiotów uzyskanych dzięki łapówkom albo wybłaganych, rzeczy pozbawionych znaczenia od czasu wyginięcia Gigantów, które teraz stanowiły jedynie fascynujące symbole bardziej różnorodnej i zaawansowanej niż ich własna cywilizacji. Complain patrzył dookoła ze zdumieniem, prawie bezradnie, oglądając bez zrozumienia aparat fotograficzny, elektryczne wentylatory, puzzle, książki, przełączniki, kondensatory, podsuwacz, klatkę dla ptaków, wazony, gaśnice, pęki kluczy, dwa obrazy olejne, zwój papieru podpisany „Mapa Księżyca (Sektor Devizes)”, telefon zabawkę i skrzynkę pełną butelek zawierających gęsty osad o nazwie „Szampon”. Łupy, wszystko to były łupy, zbiór ciekawostek, prawdopodobnie niewiele wart.

– Zostań tu, a ja przyprowadzę trzech pozostałych buntowników – polecił Marapper, zbierając się do odejścia. – Potem wyruszamy.

– A jeśli oni cię zdradzą, tak jak ten strażnik?

– Nie zdradzą, zresztą sam to zrozumiesz, jak ich zobaczysz – powiedział krótko Marapper. – Wtajemniczyłem tego strażnika tylko dlatego, że widział, jak coś tutaj wkładam. – Uderzył w książkę schowaną pod szatą.

Gdy wyszedł, Complain usłyszał, jak magnetyczny rygiel z trzaskiem przesuwa się na miejsce. Gdyby ktoś rzeczywiście pokrzyżował plany kapłanowi, to pomieszczenie stałoby się pułapką. Kiedy by go stąd uwolnili, musiałby złożyć dużo niezręcznych wyjaśnień i prawdopodobnie zabito by go za zamordowanie Zilliaca. Czekał w napięciu, nerwowo skubiąc swędzącą rękę. W końcu spojrzał w dół i zobaczył malutką drzazgę tkwiącą w dłoni. Nogi stołka Gwenny były szorstkie.

Non stop

Подняться наверх